czwartek, 31 grudnia 2020

Subiektywne muzyczne podsumowanie 2020

 



Sylwester sprzyja muzycznym podsumowaniom. Stąd i ja postanowiłem podsumować mijający rok, choć mam świadomość, że pomysł nie jest odkrywczy. Nałożyłem jednak sobie pewne ograniczenia. Zgodnie z przyjętą u zarania działalności tego bloga „deklaracją programową” nie piszę o płytach, których nie posiadam, dlatego wiem, że moja lista będzie mocno okrojona. Mimo to mam nadzieję, że kogoś takie zestawienie zainteresuje.

Aby jednak nie było zbyt subiektywne poprosiłem jednego z moich przyjaciół o przygotowanie podobnego, licząc, że ów dwugłos w znaczący sposób poszerzy pespektywę. Tak więc dzisiejszy sylwestrowy i ostatni w tym roku tekst będzie miał dwóch autorów. Szanując prawa gościnności swoją wypowiedź zostawiam na koniec.


Napisać o roku 2020 w muzyce, że był dziwny i przygnębiający to nic nie napisać. Odwoływane koncerty i festiwale, zapaść branży – tysiące oświetleniowców, dźwiękowców i technicznych bez pracy, zawiedzeni widzowie (sam mam w szufladzie ze cztery komplety biletów na koncerty które „się przełożyły na święte nigdy”) oraz przede wszystkim Artyści dla których kontakt z publicznością jest tlenem, narkotykiem i sensem tego co robią. Na szczęście inwencja twórców wraz z przełączeniem kontaktów międzyludzkich na on-line pozwoliła choć w części utrzymać tę więź. Dawką żywej, nieokiełznanej energii był występ Post Malone „Tribute to Nirvana”. Bardzo ceniłem sobie też Metallica’s Mondays gdzie przez szereg tygodni co poniedziałek otrzymywaliśmy zapis AV pełnego występu grupy z przekroju całej kariery. Jednak muzycznym obrazem (i dźwiękiem) czasu pandemii będzie dla mnie „Living in a Ghost Town”  The Rolling Stones, opublikowany w sieci 23 kwietnia a więc w chwili gdy lockdown skutecznie spustoszył już nasze miasta, co jakże sugestywnie przedstawiono w teledysku. Swoją drogą – jak ci faceci to robią nagrywając ciągle tak znakomite piosenki?

I tym sposobem płynnie przechodzimy do bardziej już muzycznych wrażeń mijającego roku. Zaczniemy od samego końca, pozostając w gronie rówieśników Mike’a i Keitha: oto 18 grudnia ukazała się nowa płyta sir Paula McCartneya zatytułowana „III”. Efekt pandemii? Z pewnością – Macca gra tu na wszystkich instrumentach, jest kompozytorem i producentem całości, słowem „Made in the Rockdown”. A muzycznie? No cóż – od początku intrygująco – chyba nikt by się nie spodziewał się po 78-letnim artyście takiego riffu, pulsującego funku i przybrudzonych gitar jak w pierwszym utworze … Dalej jest już nieco bardziej „tradycyjnie” i choć w głosie Paula słychać momentami upływ czasu, to całości słucha się z prawdziwą przyjemnością.


Niezwykle wysoko cenię sobie tegoroczne wcielenie rodziny Waglewskich. Płyta „Duchy ludzi i zwierząt” jest wielowymiarowa, wysmakowana muzycznie, z tekstami, które poruszają.  Jeśli chodzi o wątek polskich artystów w mijającym roku to zwracają uwagę dwie „okołojazzowe” płyty – urokliwy, miejscami ambientowy „Przypływ” zespołu Jazzpospolita, oraz „piano forte brutto netto” - wcielenie Wojtka Mazolewskiego w zespole Pink Freud. Jazz czyli rock, jak trafnie spuentował tę płytę w swojej recenzji p. M. Pęczak w „Polityce”. Nic dodać nic ująć.

Rok 2020 to także umocnienie trendu z kilku poprzednich lat – wyraziste gitarowe brzmienia są w odwrocie, elektronika góruje. Przykłady? Ot choćby  tegoroczna płyta Nothing But Thieves „Moral panic” – próżno na niej szukać soczystych riffów. A to, co dochodzi do nas z opublikowanych do tej pory nowych nagrań Stevena Wilsona z przełożonej na rok przyszły nowej płyty – to już prawdziwe trzęsienie ziemi. Oczywiście niektórym artystom takie poszerzenie środków wyrazu wychodzi na dobre, weźmy chociażby tegoroczną płytę Edyty Bartosiewicz „Ten moment”, przestrzenną, ukazującą artystkę w zupełnie innym muzycznym miejscu, choć z tą samą wrażliwością jaką znamy od początku jej kariery. Nie ukrywam, że sporo oczekiwałem po nowej płycie Pearl Jam po usłyszeniu promującego ją utworu „Dance Of the Clairvoyants” z wyraźnie odświeżonym brzmieniem, dyskretnie wzbogaconym elektroniką ale energetycznie pulsującym. Niestety, „Gigaton” jako całość mnie rozczarował. Gdzieś w okolicach połowy drugiej strony tracę wątek, to wszystko się jakoś rozłazi i zaczyna ślimaczyć...


Młodsi artyści w rocku 2020? Ha, wbrew pozorom kilka płyt zwraca uwagę swoją pierwotną energią: Blues Pills „Holy Moly!” pomysłami i brzmieniem, All Them Witches „Nothing As The Ideal” – moim zdaniem najlepsza tegoroczna „indie” płytka, czy choćby Tyler Bryant & The Shakedown „Pressure” z rzetelnym rzemiosłem i soczystymi gitarowymi riffami. Wszystkie trzy zmieściły się w pierwszej piątce moich ulubionych płyt tego roku.

Jak zwykle rok zaszczycił swoją obecnością Joe Bonamassa, aż w dwóch wcieleniach –  „The Sleep Eazys” oraz na angielskiej królewskiej herbatce „Royal Tea”. Nie sposób także nie wspomnieć o bardzo dobrej płycie Ozziego „Ordinary Men” i o coraz bardziej nostalgicznym Brusie Springsteenie („Letter To You”).

Na koniec chciałbym jeszcze choć trochę miejsca poświęcić trzem artystom, którzy także wydali swoje płyty w roku 2020. Pierwszym jest Fish, z długo oczekiwanym, podwójnym albumem „Weltschmerz”. Wg oświadczeń artysty to jego ostatnie dzieło, po nim w planie jest pożegnalna trasa koncertowa i już… Płyta godna pożegnania. Jest więcej klawiszy, mniej gitar, utwory raczej nastrojowe ale wciągające, no i skoro to ostatni raz to czemu nie zaszaleć z długością…


Drugim jest Nick Cave. W odpowiedzi na skasowane trasy koncertowe z powodu pandemii Nick nagrał w czerwcu występ solo  w Alexandra Palace's West Hall w Londynie. Tylko On, fortepian i echo pustej sali koncertowej. Całość można było obejrzeć w streamingu 23 lipca, a od 20 listopada możemy cieszyć się podwójnym albumem "Idiot Prayer: Nick Cave Alone at Alexandra Palace". Zachęcam do posłuchania w oderwaniu od innych zajęć, najlepiej późnym wieczorem. Utwory, które tak dobrze znamy bronią się świetnie moim zdaniem w tych surowych aranżacjach.

W końcu trzeci artysta i moja prywatna płyta mijającego roku. Wydaje się ponadczasowy, jednocześnie jak sam przyznaje w jednym z utworów pełen różno(rodno)ści. Ilu jest Bobów Dylanów? Ile jego twarzy zdążyliśmy poznać przez 60 lat kariery? A on wciąż potrafi zaskoczyć – jak choćby 17 minutową analizą morderstwa JFK i rozwodnienia jego skutków ze smutną konstatacją „Synu, w dniu kiedy go zabili epoka antychrysta dopiero się zaczęła…”. „Rough and Rowdy Ways” to wbrew tytułowi płyta niespieszna, analogowo ciepła, zakorzeniona w bluesie, gęsta w znaczenia. Zapewne jej dogłębna analiza to zadanie na artykuł sam w sobie, do czego autora niniejszego bloga gorąco zachęcam.

I.K.

 

Czas na mnie. Przy pomocy Excela sprawdziłem, że na moją półeczkę trafiło w minionym roku trzydzieści dziewięć płyt sygnowanych rokiem 2020. Z tej listy postawiłem na premiery, stąd też niestety za burtą znalazły się wznowienia czy tak wartościowe kompilacje jak np. pięciopłytowy box Jana Ptaszyna Wróblewskiego – Studio Jazzowe Polskiego Radia 1969-78. Spory problem miałem także z nową płytą Iona Andersona 1000 Hands, bo choć nosi ona datę 2020, to de facto jej premiera miała miejsce rok wcześniej. Jon wydał ją własnym nakładem i była dostępna jedynie na jego stronie internetowej oraz podczas koncertów. Trochę szkoda, wszak powstawała przez blisko trzy dekady, a spośród owego tytułowego tysiąca współpracowników wielu nie doczekało premiery. Postanowiłem także nie wartościować wymienionych krążków, nie dzielić ich na krajowe i zagraniczne, a także skupiając się na tych naprawdę ważnych dla mnie przyjąć porządek alfabetyczny. W efekcie wybrałem pozycje, o których niżej słów kilka.

BEYOND THE EVENT HORIZON – Leaving The 3rd Dimension – nowy album czwórki poznańskich muzyków. Mieszanina progresywnego rocka, nie stroniącego od mocniejszych riffów, z klimatami postrockowymi, czy wręcz ambientowymi z pogranicza muzyki elektronicznej. Ciekawa rzecz, nie znałem tego zespołu wcześniej, jednak ów album na tyle wzbudził moją ciekawość, że postanowiłem dotrzeć do ich wcześniejszych dokonań. Zespół ze zmiennym składem istnieje dziesięć lat, proponując niebanalną, przestrzenną i wielowątkową muzykę, pełną barw i emocji.

BONAMASSA JOE – Royal Tea – kolejna pozycja amerykańskiego gitarzysty, tym razem zamknięta w stylizowanej puszcze angielskiej herbaty. Do puszki trafiły utwory będące hołdem dla brytyjskich pionierów białego bluesa, takich jak Jeff Beck, Eric Clapton, John Mayall czy Alexis Korner, a wszystko z poszanowaniem tradycji i klimatu Abbey Road Studios. Mimo to Bonamassa pozostaje sobą i proponuje własne kompozycje, jedynie nawiązujące do wymienionych wyżej pionierów. Dziesięć naprawdę dobrych i urozmaiconych bluesowo-rockowych kompozycji.


CIURAJ WOJCIECH Dwa żywioły – drugi element śląskiego tryptyku poświęconego powstaniom śląskim. Szerzej o samej płycie opowiada jej autor w wywiadzie, który kilka tygodni temu zamieściłem na blogu. Pięć kompozycji i wciągająca dwudziestominutowa Suita Czterech Rzek. Kawał dobrego polskiego art-rocka i niezła gitara lidera. Rzecz godna uwagi.

DEEP PURPLE – Whoosh! – nowy materiał starych klasyków rocka. To już jednak nie te emocje. Album nie rozczarowuje, choć na kolana nie rzuca. Warto posłuchać i należy odnotować.

DYLAN BOB – Rough And Rowdy Ways – trzydziesty dziewiąty studyjny album, a zarazem pierwszy po uhonorowaniu legendarnego twórcy nagrodą Nobla. Aktualny i korzeniami tkwiący w historii. Dość tu posłuchać siedemnastominutowego Murder Most Foul, w którym Dylan opowiada o zabójstwie Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Album ze swymi wszystkimi odniesieniami jest przerażająco aktualny.

LUNATIC SOUL – Through Shaded Woods – leader Riverside w siódmej odsłonie swojego solowego projektu. Kolejne piękne i klimatyczne dzieło Mariusza Dudy. W trakcie dwunastu lat jego solowy projekt zahaczał o różne strony, powodując wielorakie emocje. Teraz wraca do korzeni. I niezmiennie – choć nie zaskakuje, to jednak wciąga coraz mocniej.

MACIEJ GOŁYŹNIAK TRIO – The Orchid (Polish Jazz 85) – jedna z ciekawszych propozycji mijającego roku, w dodatku pod szyldem znanej i cenionej serii jazzowej. Ten szyld może jednak mylić. Płyta przynosi wyjątkową porcję nastrojów i fascynacji, niekoniecznie jazzowych, próbujących oddać nieco nostalgiczny nastrój i klimat chwili. Dla mnie jedna z mocniejszych pozycji tego zestawienia.

MASON NICK – Nick Mason’s Saucerfuf Of Secrets Live At The Roundhouse – choć trudno ów koncertowy album nazwać ściśle premierowym, to jednak obecne spojrzenie dawnego perkusisty Pink Floyd i towarzyszących mu muzyków na wczesny repertuar macierzystego zespołu nosi zdecydowany powiew świeżości. Długo oczekiwana, świetna płyta.

RUDŹ  PAUSZEK NIEDZICKI – Panta Rhei II – druga część tryptyku, rozwijająca myśl antycznego filozofa. Intrygująca wyprawa pełna przemyśleń z pogranicza filozofii i natury otaczającego nas świata. Wyjątkowy album koncepcyjny i mocna pozycja w moim rocznym podsumowaniu.


SPRINGSTEEN BRUCE – Letter To You – dwudziesty studyjny album w dorobku Bossa. Dwanaście utworów, poświęconych problemowi przemijania, szczególnie ważnych w kontekście ostatnich globalnych doświadczeń. Dobra i ważna płyta.

VOLLENWEIDER ANDREAS – Quiet Places – nowa po dłuższej przerwie płyta Andreasa Vollenweidera, nagrana z udziałem fortepianu, instrumentów dętych, klawiszowych, perkusji i intrygującej wiolonczeli. Należy odnotować, słucham z przyjemnością, choć entuzjazm umiarkowany.

VOO VOO – Anawa 2020 – autorska interpretacja jednej z najważniejszych polskich płyt, nagrana z udziałem Katarzyny Nosowskiej, Krzysztofa Zalewskiego i Huberta „Spiętego” Dobaczewskiego. Każdy z nich wniósł do projektu własną wrażliwość i styl, dzięki czemu zyskała unikalny koloryt. Nadal są to utwory Grechuty, choć w nieco innej, ciekawej odsłonie. Mocny punkt.

WAGLEWSKI FISZ EMADE – Duchy ludzi i zwierząt – kolejna niebanalna pozycja skłaniająca do myślenia, z równie ważną warstwą literacką. Muzyka z elementami rocka, soulu, jazzu i jakiegoś nieuchwytnego pierwiastka duchowego… Szczery ukłon.

WAKEMAN RICK – The Red Planet – bardzo oczekiwany (zwłaszcza przeze mnie) powrót Ricka Wakemana do stylistyki, w której lubiłem go najbardziej. To nareszcie prawdziwie art-rockowy album, zawierający osiem utworów instrumentalnych, inspirowanych krajobrazami Marsa. Nagrany z udziałem perkusji, basu, gitar, klawiszy – słowem The English Rock Ensemble w całej okazałości. Bardzo mocny punkt, wart rekomendacji.

To tyle. Myślę, że mijający rok mimo swych ograniczeń muzycznie nie był zły. Zawsze jednak mógłby być lepszy. I takiego życzę wszystkim czytelnikom mojego bloga.

słuchacz

 

PS.

W odpowiedzi na sugestię z pierwszej części – w istocie „Rough and Rowdy Ways” wart jest głębszej analizy. Pomyślę.








piątek, 18 grudnia 2020

Rudź / Pauszek – Panta Rhei, część I i II

 



Od dawna jestem miłośnikiem muzyki elektronicznej. Nie jest to może najważniejszy kierunek moich zainteresowań lecz bardzo istotny. Zaczęło się wiele lat temu od Isao Tomity i Tangerine Dream. Przez lata sporo się zmieniło, pojawiły się nowe fascynacje, jednak kierunek w jakim podążali wspomniani twórcy w latach siedemdziesiątych w jakiś sposób zdefiniował moją percepcję tego gatunku. Do dziś bardzo go cenię, choć nie wszystkie dokonania jednakowo mnie fascynują. Cieszę się, że od dłuższego czasu Polska na tym polu nie jest białą plamą. Twórców jest wielu i choć poziom bywa różny, to z pewnością mamy w czym wybierać. Świadczą o tym choćby doroczne spotkania kompozytorów i miłośników tej muzyki organizowane od kilkunastu lat w Cekcynie. Nie chcę przywoływać konkretnych nazwisk w obawie by kogoś nie pominąć. W jakimś sensie kwestię tę rozstrzygnął Tomasz Pauszek zapraszając do swych wcześniejszych projektów LO-FI LO-VE oraz 20 Years Live bodaj najważniejszych krajowych aktorów tej sceny. Korzystając z faktu, że mieszka w moim rodzinnym mieście rozmawiałem z nim kilkakrotnie, a plon tych spotkań znalazł się na tymże blogu. Równie znaczącą rolę w polskiej muzyce elektronicznej odgrywa (w przenośni i dosłownie) Przemysław Rudź – pochodzący z Elbląga, choć na stałe związany z Gdańskiem. Ma w swym dorobku ponad dwadzieścia albumów muzycznych, z których część jest także efektem współpracy z wybitnymi muzykami tej sceny. Obszerny wywiad przybliżający jego postać również można odnaleźć na moim blogu. Nie bez powodu przywołałem obie te postaci, gdyż w efekcie ich wspólnej pracy powstało jedno z najbardziej ekscytujących przedsięwzięć polskiej sceny elektronicznej. Jest nią wydany w 2018 roku album Panta Rhei, opatrzony inspirującą okładką, zaprojektowaną przez Damiana Bydlińskiego (z grupy Lizard). Płyta trafiła na rynek zarówno w formie CD, jak i podwójnego winyla. Została życzliwie przyjęta, tak przez fanów jak i krytyków, co zachęciło obu twórców nie tylko do przygotowania drugiej części, ale także rozwinięcia całego projektu do formy tryptyku. Panta Rhei II miała swą premierę tydzień temu. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że skoro pomysł chwycił to wzorem hollywoodzkich twórców trzeba zrobić sequel, a potem kolejny. Nic z tych rzeczy. Obie części naprawdę trzymają wysoki poziom, a są tacy, którzy twierdzą, że wprawdzie druga część nawiązuje do pierwszej, ale jest jeszcze ciekawsza bo penetruje niezbadane wcześniej obszary. Trudno nie zgodzić się z tym twierdzeniem, zwłaszcza, że doszedł jeszcze jeden dość istotny element, mający bardzo istotny wpływ na odbiór całości. Ale o nim za chwilę.


piątek, 11 grudnia 2020

The Most Beautiful Dream – EXODUS

 

 

Bynajmniej, nie będzie to opowieść o biblijnej Księdze Wyjścia, ani o muzyce spod znaku amerykańskiego metalu, ani nawet o jednej z płyt Boba Marleya. Pozostajemy nadal w kręgu początków polskiej muzyki progresywnej. Exodus (jak zapewne pamiętają nieco starsi miłośnicy gatunku) to polski zespół spod znaku art rocka, czy też rocka symfonicznego – tak w każdym razie był postrzegany na początku swej działalności. Zaistniał w 1976 roku przy warszawskim klubie Riviera-Remont, początkowo jako formacja Źródło, w której prym wiedli bracia Andrzej (g) i Wojciech (bg) Puczyńscy. Z czasem do składu dołączył Władysław Komendarek (k) oraz Jerzy Machnikowski (dr). Ten ostatni po jakimś czasie odszedł do grupy Krzak, a jego miejsce zajął Zbigniew Fyk. Skład okrzepł gdy pojawił się gitarzysta Paweł Birula, obdarzony charakterystycznym wysokim głosem. Exodus w krótkim czasie stał się jedną z najbardziej interesujących grup w naszym kraju. Do dziś pamiętam wrażenie jakie wywołała na mnie ich pierwsza długogrająca płyta The Most Beautiful Day (1980) oraz koncert, który miałem okazję zobaczyć w toruńskiej auli UMK. Krytycy zaliczali zespół do nurtu określanego mianem muzyka młodej generacji. Był to dość umowny termin wymyślony przez Jacka Sylwina, Marcina Jacobsona, Waltera Chełstowskiego i Wojciecha Korzeniewskiego, łączący tak różne stylistycznie zespoły jak choćby Krzak, Kombi, Mech czy Kasa Chorych. Zespoły tego nurtu (w tym Exodus) zaprezentowały się publiczności na scenie sopockiej Opery Leśnej, podczas Międzynarodowych Konfrontacji Muzycznych Pop Session w 1978 roku. Warto wspomnieć, że rok później w tym samym miejscu zadebiutowała Res Publica (protoplasta Republiki). W 1980 przegląd został przeniesiony do Jarocina. Niestety, w parze za występami estradowymi nie szły nagrania. Kasa Chorych na swoją pierwszą płytę czekała trzy lata, a gdański Cytrus… siedemnaście.


piątek, 4 grudnia 2020

COLLAGE

 

 


Niedawno przekopując Internet natknąłem się na dywagacje, które można byłoby podsumować pytaniem:  Czy stare wino jest lepsze? Nie jestem znawcą tematu, ale w owym wywodzie dostrzegłem pewne stwierdzenia, które jako żywo mogłyby tłumaczyć szczególny status (i ceny) płyt polskich grup z pogranicza art-rocka i nurtu progresywnego z przełomu XX i XXI wieku. Mam na myśli choćby dokonania tych zespołów, którym w ostatnim czasie poświęciłem nieco miejsca. Tu przypomnę, że zgodnie z założeniem przyjętym przed laty u progu istnienia tego bloga – piszę jedynie o krążkach z własnych zbiorów (patrz zdjęcia), tak więc kupując je przed laty miałem chyba trochę szczęścia. Wróćmy jednak na moment do wina. Jak twierdzą znawcy – stare dobre wino, to wino dojrzałe, zrównoważone i piękne, o wykształconym bukiecie i smaku. Cóż za wysmakowany opis, pasujący także do muzyki. Idźmy jednak dalej. Podobno w większości przypadków to nie upływające lata sprawiają, że wino jest lepsze. W piwnicznym cieniu zyskują tylko te gatunki, które już na wstępie, jeszcze nie w pełni ukształtowane nosiły znamiona wielkości. I tu dochodzimy do sedna. Przenosząc te spostrzeżenia na grunt muzyki możemy jedynie rozważać czego zabrakło, by wspomniane grupy zajaśniały pełnym blaskiem na dłużej, nie tylko w naszym kraju. To już jednak rozważania z pogranicza socjologii, ekonomii, filozofii i tych nauk, które próbują dociec komu i dlaczego sprzyja fortuna. Często właśnie brak szczęścia (nie tylko u nas) sprawiał, że zespoły z niezłym potencjałem grzęzły w historii.

W 1990 początkowo na kasecie, a rok później na czarnym i srebrnym krążku ukazał się debiutancki album formacji Collage, zatytułowany Baśnie. Mimo sprzyjających wiatrów, czyli ponownego wydania najpierw przez włoską firmę Subteranea Records i Vinyl Magic oraz dwukrotnego wznowienia kilka lat później przez Metal Mind album w mojej ocenie nie zajął należnego mu miejsca, choć dziś sądząc z cen aukcyjnych zyskał ów wspomniany wcześniej wykształcony bukiet i smak. Spróbujmy jeszcze na moment pozostać w kręgu winiarskich metafor. Cóż się stanie jeśli wydobędziemy ów trunek z piwnicznego mroku? Co uda się odnaleźć we wnętrzu omszałej i pokrytej kurzem butelki? Ktoś kiedyś trafnie zauważył, że życie jest zbyt krótkie, żeby otwierać niedobre wino i pić je z nudnymi ludźmi. Jak widać tajemnica tkwi nie tylko w smaku, ale i w towarzystwie. Na smak i intensywność aromatu wina ma niewątpliwie wpływ aura w jakiej dojrzewały owoce i sam proces produkcji. Wszystkie te stwierdzenia wyjątkowo pasują do mojej dzisiejszej opowieści.


sobota, 28 listopada 2020

Pink Floyd – Delicate Sound of Thunder (2020)

 



„Całkiem sprytne fałszerstwo” – tak brzmiała opinia Rogera Watersa komentująca A Momentary Lapse Of Reason z 1987 r., pierwszy album Pink Floyd nagrany bez jego udziału. I choć trudno uznać ją za w pełni obiektywną, to płyta w istocie przedstawiała zespół, który próbuje podnieść się po rewolucji. Nie ułatwiała mu tego armia prawników, reprezentujących byłego kolegę, który uważał, że jedynie jemu przysługuje prawo do nazwy. Ostateczny wyrok w tej sprawie zapadł dopiero kilka miesięcy po premierze albumu. Odrodzona grupa, tworzona początkowo tylko przez Davida Gilmoura i Nicka Masona oraz wspomagana przez sidemanów postanowiła udowodnić, że legendarny Pink Floyd nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Rick Wright wyrzucony przez Watersa po The Wall grał najpierw jako muzyk wspomagający. Zespół w istocie potrzebował odrodzenia. O ile The Wall można uznać za ostateczne rozliczenie się Rogera Watersa z przeszłością, to jednak minimalistyczny The Final Cut miał już znamiona obsesji. Jeśli krytycy twierdzą, że A Momentary Lapse Of Reason powinno być solową płytą Gilmoura, to równie dobrze The Final Cut powinno stać się solową płytą Watersa. Zostawmy jednak te dywagacje. Topory wojenne zostały zakopane dopiero po dwudziestu czterech latach, po wspólnym występie kwartetu podczas Live 8 w 2005 roku, choć jakiś cień z pewnością pozostał, a powracające dywagacje fanów o reaktywacji definitywnie przerwała dopiero śmierć Ricka Wrighta.

Wróćmy jednak do roku 1987. Odrodzony zespół pożeglował (niemal dosłownie, gdyż materiał na A Momentary Lapse Of Reason zarejestrowano na barce Astoria, należącej do Davida i zacumowanej na Tamizie niedaleko Hampton Court) w stronę klasycznego brzmienia. Niewątpliwe zabrakło śpiewającego Rogera, który wcześniej z Davidem dzielił partie wokalne. W tekstach trudno było doszukać się jakiejś myśli przewodniej i charakterystycznego, nieco sarkastycznego spojrzenia na rzeczywistość. Może dlatego sporo tu partii instrumentalnych (skądinąd świetnych), jednak w pamięć zapadają głównie dwa utwory – Learning To Fly oraz On The Turning Away. Po The Wall i The Final Cut fani zespołu wyczekiwali na album, nawiązujący do dzieł z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Od późnych lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych zespół przeszedł dość długą drogę, pracując początkowo jako zgrany kolektyw. Ostatnie lata przyniosły supremację Rogera Watersa, który przekonany o swej wyjątkowej roli uważał, że po jego odejściu grupa przestanie istnieć. David Gilmour miał jednak inny pomysł. Po wygraniu zaciekłej batalii prawnej o prawo do nazwy Pink Floyd pod dowództwem Gilmoura zmienił nieco swoje oblicze. Wracając do pracy zespołowej wyprowadził grupę ze ślepej uliczki. Album pod znamiennym tytułem A Momentary Lapse Of Reason potwierdził ten kierunek i okazał się dobrym wprowadzeniem do Division Bell. Pozwolił też na odbycie wyczekiwanej przez fanów trasy koncertowej. Tu dochodzimy do genezy Delicate Sound of Thunder. Trasa 1987/1988 objęła niemal cały świat i w późnych latach osiemdziesiątych okazała się jedną z najbardziej dochodowych w branży. Nie było na niej wprawdzie latających świń i rozbijających się samolotów, ale wreszcie pełnym głosem zabrzmiała gitara Davida, spychana w kąt na ostatnich albumach z Rogerem. Nowe kompozycje również się broniły – dość posłuchać Sorrow, Dogs of War, On the Turning Away  i Round and Around. Trasę udokumentowano na płycie – i co ciekawe, był to w zasadzie pierwszy album koncertowy Pink Floyd (jeśli nie liczyć drugiego krążka z Ummagumma, wydanego dwadzieścia lat wcześniej oraz kilku utworów zagranych bez publiczności w amfiteatrze w Pompejach).


piątek, 20 listopada 2020

QUIDAM

 



Dziś znów nieco wspomnień z polskiej sceny progresywnej. Z perspektywy lat widać, że połowa lat dziewięćdziesiątych była dla muzyki art-rockowej w Polsce dobrym czasem. Wówczas działał Abraxas, Lizard, Collage. Częścią tej sceny był także inowrocławski Quidam, który powstał na początku 1991 r. Jego założycielami byli: Maciek Meller, Radek Scholl i Rafał Jermakow, do których dołączył Zbyszek Florek. Początkowo działali jako Deep River, grając muzykę z pogranicza hard rocka i bluesa. Pod koniec 1995 roku przyjęli nazwę Quidam, nawiązującą do norwidowskiego bohatera, który poszukując dobra i prawdy pragnie odnaleźć swoje miejsce w życiu. Swój pierwszy koncert (nb. walentynkowy) zagrali 14 lutego 1991 w Zespole Szkół Ekonomicznych w Inowrocławiu. Przez jakiś czas miejsce przy mikrofonie zajmował Waldemar Ciechanowski, jednak prawdziwie nowe otwarcie nastąpiło gdy w składzie pojawiły się dwie panie – wokalistka Emila Derkowska i flecistka Ewa Smarzyńska. Wówczas muzyka zespołu zaczęła wyraźniej zmierzać w stronę bogatszego aranżacyjnie rocka progresywnego. Mimo czytelnych nawiązań do Camel, Genesis, Pink Floyd i Renaissance zespół wyróżniał się indywidualnym obliczem, które przyciągało nie tylko spore grono odbiorców, ale i zyskało uznanie branży. Pojawiły się pierwsze wyróżnienia oraz nagrody, m.in. Grand Prix na festiwalu Gitariada (w latach 1993 i 1994 – m.in. za artyzm i indywidualność), a także indywidualna nagroda dla Emili Derkowskiej. Jednym z pierwszych ważniejszych utworów zespołu było Sanktuarium, zainspirowane kompozycją formacji Rivendell, zasłyszaną na Gitariadzie w 1992 roku. Dokładnie pięć lat po pierwszym koncercie grupa zaprezentowała swój pierwszy album, zatytułowany po prostu Quidam, który dziś ma status kultowego. Nawet z perspektywy ćwierćwiecza można stwierdzić, że była to dla polskiego art-rocka ważna płyta i choć dziś standardy nagrywania są już inne, to nadal słucha się jej z przyjemnością i… sentymentem. W pracach przy niej inowrocławski zespół wspomógł Wojtek Szadkowski, Mirek Gil i Krzysiek Palczewski – trzej zaprzyjaźnieni muzycy z grupy Collage. Album zyskał dobre recenzje w branżowych pismach krajowych i zagranicznych, głównie brytyjskich, zaś zespół szybko podbił serca wielu fanów, także zagranicą. 


piątek, 13 listopada 2020

ABRAXAS

 





W latach 1987 – 2000 w moim rodzinnym mieście działał niezapomniany zespół, który w tamtym okresie bezapelacyjnie należał do czołówki polskiego rocka progresywnego, czy jak kto woli art-rocka. Mało tego – był bodaj ambasadorem tego gatunku w kraju… i nie tylko. O tym jednak później. Jego muzykę charakteryzowały zmienne nastroje, nieoczekiwane zmiany rytmu, czasem kontrowersyjne i niełatwe teksty, a przede wszystkim niebanalne aranżacje i harmonia. Nazwę członkowie grupy zaczerpnęli z powieści Hermanna Hessego pt. Demian, gdzie Abraxas był bóstwem przenikających się wzajemnie sił dobra i zła. Można interpretować ją także jako ideę walki dobra ze złem, miłości z nienawiścią, bądź stagnacji z szaleństwem. Zespół nie trafił w swój czas, gdyż w latach dziewięćdziesiątych na muzycznych scenach królował punk i nowa fala, zaś muzykę progresywną traktowano z rezerwą, jako relikt minionej epoki. Mimo to, grupie udało się zagrać kilka znaczących koncertów, podczas których wykorzystano teatralne kostiumy, rekwizyty i slajdy, a także drewnianego konia na biegunach. Ojcowie założyciele, czyli Adam Łassa i Łukasz Święch, podążając wzorem wczesnego Genesis w stronę teatru rockowego byli przekonani o słuszności wybranego kierunku. Grupę wówczas uzupełniał Mikołaj Matyska na perkusji, Krzysztof Pacholski (p), basista Rafał Ratajczak (bg) i Radek Kamiński – gitara klasyczna. Na scenie chętnie wykorzystywali liczne rekwizyty i maski, czarowali też publiczność barwną grą świateł i wizualizacjami. Podjęli współpracę z bydgoskim Radiem PiK. Zespół zyskał grupę wiernych fanów, jednak nie omijały go nawarstwiające się problemy. W 1993 roku w wypadku samochodowym zginął gitarzysta Radek Kamiński. Regularnie pojawiały się kryzysy i przerwy w działalności. Łukasz Święch równolegle powołał do życia projekt Anyway, który zaowocował kilka lat później albumem Chambers.


piątek, 6 listopada 2020

The Moody Blues – pocztątki symfonicznego rocka w satynowej osłonie

 


Ponownie pozwalam sobie sięgnąć do wspomnień z lat siedemdziesiątych. Któregoś wczesnego popołudnia po przyjściu ze szkoły usłyszałem w Trójce, że tego samego dnia w późnych godzinach wieczornych w programie pojawi się cała płyta grupy The Moody Blues z 1967 roku, zatytułowana Days Of Future Passed. Takie anonse radiowe nie zdarzały się zbyt często, a jako że o zespole nie wiedziałem wówczas zbyt wiele i wspomnianej płyty nie znałem, to z tym większym zainteresowaniem czekałem do wyznaczonej godziny. Wreszcie taśma w moim ZK 120T ruszyła, jednak początek okazał się nieco zaskakujący. Przez chwilę podejrzewałem nawet jakąś pomyłkę, bo z głośnika zaczęły dobiegać dźwięki nie przypominające rocka, a raczej muzykę klasyczną. Klasyki słuchałem wówczas także, więc z wyłączeniem zapisu nie spieszyłem się. Wkrótce okazało się, że ów orkiestrowy wstęp zwiastuje jednak coś zupełnie innego. Pojawiły się recytowane strofy. Nie rozumiałem treści, jednak sposób interpretacji sprawiał, że nie było to istotne. Później znowu chwila bardzo nastrojowej, ilustracyjnej muzyki i wreszcie początek pierwszej piosenki. Całość przesiąknięta była niespotykanym klimatem, nie przypominającym niczego, co wówczas miałem na swych taśmach. Nie wiedziałem, że właśnie słucham jednego z prekursorskich mariaży rocka i muzyki symfonicznej oraz jednego z pierwszych albumów koncepcyjnych.


niedziela, 25 października 2020

Bijelo Dugme – krótka opowieść o Białym Guziku




Przypuszczam, że był to któryś z wtorków w połowie lat siedemdziesiątych. Wówczas, w tym dniu tygodnia gospodarzem Muzycznej Poczty UKF był Dariusz Michalski. We środy Pocztą władał Piotr Kaczkowski, a w czwartki Korneliusz Pacuda. Każdy z nich prezentował określony rodzaj muzyki. We wtorki słuchaliśmy rocka z „krajów demokracji ludowej”. I tak w któryś wtorek po raz pierwszy usłyszałem jugosłowiański zespół Bijelo Dugme (Biały Guzik). Redaktor Michalski zaprezentował wówczas ich debiutancki album z 1974 roku: Kad bi' bio bijelo dugme (Gdybym był białym guzikiem), wydany przez Jugoton. Pamiętam, że płyta zrobiła na mnie spore wrażenie, zresztą podoba mi się do dziś. Tu kilka słów wyjaśnienia. W tamtym czasie dostęp przeciętnego nastolatka do muzycznych nowości zza „żelaznej kurtyny” był dość ograniczony. Płyty były bardzo drogie, a nie każdy miał rodzinę na zachodzie skłonną je przysyłać – pozostawało więc radio. Kupowałem wówczas tygodnik RTV z dokładnym programem radiowym, kółeczkiem zaznaczałem wszystkie interesujące mnie audycje i… czuwałem z magnetofonem gotowym do zapisu. Jeśli coś przegapiłem – pozostawali koledzy, którzy mieli więcej szczęścia. Podczas towarzyskich spotkań można było pogadać (pograć w szachy), a jednocześnie skopiować w czasie rzeczywistym trochę muzyki spinając kablem dwa szpulowce (kaseciaki nastały nieco później). Miało to tę dobrą stronę, że tych utworów autentycznie słuchaliśmy. Jeśli coś nie pasowało, to zawsze można było cofnąć taśmę i nagrać coś innego. Taśmy też były cenne, bo z ich dostępnością bywało różnie. Czasy, gdy całą dyskografię ulubionej grupy w wersji stereo można zgrać w ułamku sekundy na „gwizdek” i włożyć do kieszeni przyszły znacznie później. Gdy to wspominam zawsze zadaję sobie pytanie – do ilu z tych empetrójek potem rzeczywiście wracamy, a ile po prostu zalega w czeluściach komputera.

Wróćmy jednak do Bijelo Dugme. Zespół zwrócił mą uwagę, gdyż było to coś kompletnie różnego od pozostałych produkcji sąsiadów z naszego ówczesnego bloku. Owszem było nieco zespołów, których się także słuchało. Węgrzy mieli swój Locomotiv GT, Omegę i Skorpio, Czesi Blue Effect, był też niemiecki Die Puhdys, jednak jugosłowiański Bijelo Dugme na tym tle wypadał wyjątkowo. Śpiewali we własnym języku – jednak ich muzyka, czerpiąca też nieco z rodzimej tradycji brzmiała na wskroś rockowo.


piątek, 16 października 2020

Tomasz Pauszek o Les Chants Virtuels i najbliższych planach...





W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy to moje trzecie spotkanie z bydgoskim twórcą muzyki elektronicznej. Tomasz Pauszek niedawno świętował dwudziestolecie swej pracy artystycznej. Ma już spory dorobek artystyczny, a mimo to czas pandemii postanowił wykorzystać aktywnie. Oto zapis rozmowy, jaką niedawno przeprowadziliśmy.

Chciałbym nawiązać do Twojego jubileuszu. Jego pokłosiem, oprócz płyty koncertowej 20 YEARS LIVE, był zrealizowany internetowo projekt B-Sides. Składał się z dwudziestu wirtualnych płyt. Znalazły się tam rzeczy wybrane z całego Twojego dorobku, a także efekty współpracy z innymi twórcami. Wspólnym elementem, który łączy ten projekt z Twoim najnowszym dziełem, jest okładka. Czy jest to wspólny klucz dla obu pomysłów?

Tak. Na jubileusz dwudziestolecia złożyła się trasa koncertowa, której najważniejsze momenty ukazały się na płycie 20 Years Live, a jednocześnie, niejako równolegle powstało dwadzieścia płyt na dwudziestolecie, czyli projekt B-Sides. Wszystkie płyty tego projektu mają wspólną okładkę stworzoną na podstawie zdjęcia autorstwa Artura Koconia, wykonanego podczas bydgoskiej odsłony jubileuszowej trasy. Twórcą okładki i całej oprawy graficznej B-Sides jest Damian Bydliński, znany już z Panta Rhei, LO-FI LO-VE i 20 Years Live. Pomyślałem sobie, że ów najnowszy projekt, powstały w czasach pandemii, z racji swego wirtualnego charakteru mógłby stanowić kolejną, dwudziestą pierwszą część tamtej całości, nosząc podtytuł Les Chants Virtuels. Myślę, że do końca roku powinny pojawić się dodatkowo jeszcze trzy płyty. Docelowo na cały zestaw złoży się dwadzieścia pięć albumów.

Ale Les Chants Virtuels składa się z czterech krążków…

Les Chants Virtuels jest przede wszystkim albumem wirtualnym i traktowany jest jako jedna płyta, całość. Materiału jest tam dużo, bo aż cztery i pół godziny. Zdecydowaliśmy z wydawcą, że chcemy uhonorować ten projekt i dlatego też będzie miał on również wyjątkową, limitowaną,  ręcznie numerowaną edycję w nakładzie dwustu sztuk wydanych na nośniku fizycznym (4CD). Mimo to pozostaje on w dalszym ciągu częścią wirtualnego projektu B-Sides.

Nazbierało się tych projektów przez dwadzieścia lat.

Tak, aż sam się dziwię. Ten okres minął bardzo szybko. Wydawało mi się, że w dorobku mam kilka płyt, były też jakieś przerwy, a tu nagle okazuje się, że materiału na dysku zalegało bardzo dużo. Zebrało się nieco różnych alternatywnych wersji, innych miksów i wersji koncertowych. Pomyślałem, że warto, aby słuchacze się z tym zapoznali, dlatego zdecydowałem się to wydać.

Czy pojawili się tacy entuzjaści, którzy namawiali Cię do wydania całości na nośnikach fizycznych?

Tak, i to naprawdę wielu. W dodatku nie tylko na CD, padały też propozycje by wydać to również na winylach. W pewnym momencie miałem nawet pomysł, żeby zrobić z tego boks w formie dwudziestu kopert z dwudziestoma płytami, ale koszt byłby horrendalny, więc temat porzuciłem.


niedziela, 11 października 2020

Dwa Żywioły - druga część tryptyku śląskiego Wojciecha Ciuraja






19 sierpnia, dokładnie w setną rocznicę wybuchu II
Powstania Śląskiego ukazała się druga część muzycznej trylogii Wojciecha Ciuraja, poświęcona śląskim zrywom niepodległościowym. Album został zatytułowany Dwa Żywioły i jest kontynuacją pierwszej części, która nosiła tytuł Iskry w popiele i miała swą premierę rok temu w setną rocznicę I Powstania. Pisałem o niej we wrześniu ubiegłego roku. Z okazji premiery drugiej części tryptyku postanowiłem porozmawiać z jego twórcą, nie tylko o tym projekcie.


Urodziłeś się w Wodzisławiu Śląskim?


Tak, 20 kwietnia 1994 roku.

Czyli jesteś Ślązakiem?

I z urodzenia, i z przekonania ;) 

Jakie wspomnienia wiążesz z miejscem urodzenia?

Mam mnóstwo dobrych, a przede wszystkim bardzo kolorowych wspomnień związanych z moją małą ojczyzną. Wydaje mi się, że pamiętam ślady powodzi tysiąclecia w Olzie, pierwsze wizyty w nieistniejącym już kinie „Czar” w Wodzisławiu Śląskim, gdzie podczas seansów zdarzyła się przerwa bo druga część filmu musiała dojechać z sąsiedniego Rybnika ;) Pamiętam bardzo dobrze hałdę przebijającą się na linii krajobrazu z osiedla Piasta w Wodzisławiu Śląskim, a z takich bardziej nowożytnych czasów to przede wszystkim wesołe i bardzo rockandrollowe czasy liceum.

Pytam o Twoje korzenie i przywiązanie do małej ojczyzny, ponieważ jestem ciekawy jak narodził się pomysł muzycznej opowieści o powstaniach śląskich.

Pomysł narodził się w czasie, gdy pierwszy raz na dłużej wyjechałem ze Śląska i rozpocząłem studia w Krakowie oraz w czasie debiutu zespołu Walfad i płyty Ab Ovo, gdzie próbowałem trochę do tej tematyki nawiązać, choć z różnym skutkiem. Potem zdałem sobie sprawę, że w 2019 roku będziemy mieli setną rocznicę pierwszego powstania, a później drugiego i trzeciego. Wówczas schowałem ten pomysł do szuflady, wiedząc, że nie jestem jeszcze gotowy by się z nim zmierzyć. Poszukiwałem więc różnych inspiracji i nagrywałem kolejne płyty, licząc że po jakimś czasie będę gotowy by muzycznie go opowiedzieć. A dlaczego powstania? Po pierwsze jest ku temu wspaniała okazja, a po drugie mam wrażenie, że jest to temat mówiąc kolokwialnie ciągle „słabo sprzedany” w naszym kraju.

Historia powstań nie jest dość żywa na Śląsku? Uważasz, że trzeba o niej przypominać?

Nawet na Śląsku trzeba o niej przypominać, ponieważ mam wrażenie, że funkcjonuje ona bardziej w pamięci rodzinnej, regionalnej. Brakuje szerszej wiedzy. Niestety, nie każdy mieszkaniec Śląska, nawet wywodzący się z tego regionu, potrafi opowiedzieć o co w powstaniach chodziło. Trudno mi powiedzieć z czego to wynika. Pamiętam, że gdy chodziłem do Liceum im. 14 Pułku Powstańców Śląskich, to tematowi powstań poświęciliśmy zaledwie jeden akapit w kontekście zmiany granic w XX wieku. To trochę mało, a jest to opowieść bardzo ciekawa i pełna niuansów. Warto ją przypominać.

niedziela, 26 lipca 2020

Escape From Reality – Marek Depa (2020)







Escape From Reality to tytuł autorskiego projektu Marka Depy. Marek Depa to muzyk, a ściślej ujmując kompozytor i gitarzysta z Kwidzyna. Był związany z wieloma lokalnymi zespołami, m.in. Sitelight, Kampufka, The Weeders, Lemon, Overload. Już pierwszy z wymienionych, obracający się w stylistyce prog-rockowej określa jego muzyczne fascynacje. Muzycy tej formacji przyznawali się do inspiracji twórczością TOTO, Dream Theater, Pink Floyd, Genesis, Frost bądź YES. To oczywiście jedynie hasła, mogące jednak nieco bliżej ukierunkować zainteresowania muzyczne także samego Marka. On sam fascynuje się muzyką od dzieciństwa. Mając trzynaście lat zaczął uczyć się grać na saksofonie altowym, jednak rok później zwyciężyła miłość do gitary. Do saksofonu już nie wrócił. Wspominając swoich muzycznych idoli wymienia głównie gitarzystów, co nie powinno raczej dziwić. Lista jest obszerna, jest na niej Brian May, Joe Satriani, Jimmi Page, Dave Murray, John Petrucci, Steve Vai oraz… Frank Zappa. W 2014 roku dołączył do zespołu Miss Fire, co zaowocowało także małżeństwem z wokalistką grupy Viką Stefańską. Od tego czasu prowadzi również muzyczną Szkołę Rocka. Z założenia ma ona inspirować młodych ludzi i stwarzać im idealne warunki do rozwijania swoich muzycznych pasji. Daje przy tym jej twórcy swobodę i niezależność finansową, która pozwala zająć się jedynie muzyką.

piątek, 24 lipca 2020

Czesław Kazimierek – Time (2018)







Niedawno trafiła do mnie pełna uroku płyta nieznanego mi wcześniej Czesława Kazimierka. To kolejny dowód na to, że warto poszukiwać poza utartymi kanałami dystrybucji i sięgać po płyty nieznanych wcześniej wykonawców. Czesław Kazimierek to muzyk pochodzący ze śląskiego Radzionkowa, obecnie związany z angielskim Peterborough. Ma za sobą spore doświadczenie estradowe. Obecnie prowadzi własną formację – Czesław Kazimierek Project. Przyznaje się do fascynacji twórczością z pogranicza fusion-rocka, z elementami jazzu, bluesa i soulu. Time to już druga studyjna płyta w jego solowym dorobku. Czesław Kazimierek ponownie sprawdza się 
doskonale jako gitarzysta i kompozytor. Wcześniejszy album Moje życie, wydany w 2013 roku i utrzymany w podobnej konwencji zebrał sporo pozytywnych opinii. Trudno się dziwić – dobrze zagrana muzyka gitarowa łatwo znajduje wiernych odbiorców. Najnowszy krążek Time (a ponoć pracuje już nad następnym) przynosi nastrój relaksu. Myślę, że sprawdziłby się dobrze w roli podkładu filmowego, choć to może nie najlepszy pomysł, gdyż widzowie pochłonięci obrazem mogliby nie zwrócić uwagi na rzadką i ulotną urodę tej muzyki. Mimo pozornej lekkości naprawdę warto wsłuchać się w szczegóły, w subtelny aranż, melodyjność tematów oraz swobodę interpretacji. To jedna z tych pozycji, których urodę docenia się przy głębszym poznaniu.

czwartek, 23 lipca 2020

Jarmila Xymena Górna – Aspaklaria (2018)








Miesiąc temu, pisząc o intrygującym albumie Hashgachah Jarmili Górnej wspomniałem, że wkrótce opowiem o jej kolejnym dziele, opatrzonym nieco zagadkowym tytułem Aspaklaria.
Oba albumy dzieli czternaście lat, a mimo to mają wiele punktów wspólnych. Aspaklaria to kolejna wyprawa w fascynujący świat dźwięków. Album nie jest może już tak eksperymentalny jak wcześniejszy, co jednak nie oznacza, że Jarmila obniżyła poprzeczkę, stawiając na prostotę przekazu. Powiedziałbym raczej, że w ciągu czternastu lat jej styl dojrzał i nieco bardziej się skrystalizował. Tym razem zamiast rozbudowanych i wielopiętrowych wokaliz (choć i te miejscami się pojawiają) zaoferowała słuchaczom utwory opatrzone tekstami dalekimi od popowego banału, a prowokującymi raczej do ciekawych refleksji. Warto zwrócić uwagę już na pierwsze słowa otwierającego płytę tytułowego utworu. Jarmila śpiewa: „Hi, my name is Dreamer…” Nawet wyrwane z kontekstu już stanowią pewien klucz do zrozumienia całej płyty. Dalej precyzuje jeszcze bardziej: „Let the light shine through me / All rays – undistorted / Low pass, hi pass – a dance of minus plus / Always reflect! (…) Aspaklaria be my name!...



poniedziałek, 20 lipca 2020

Back To The Ocean - Mother Of The World






To kolejny przykład płyty, którą łatwo przeoczyć, a która z pewnością na to nie zasługuje. Jeśli słuchasz Nory Jones, Sade, Tracy Chapman lub późnej Beth Hart, to poświęć jej chwilę. Agnieszka Olszewska-Kaczmarek przez kilka lat przewodziła warszawskiej kapeli Humbert Humbert. Razem z nią koncertowała w m.in. w klubach Riviera Remont i Proxima, pojawiała się w telewizji (Rower Błażeja, Strefa P.), a także poprzedzała występy zespołów Perfect, O.N.A. czy Bohema. Kolejnym krokiem było stworzenie efemerycznej formacji pod nazwą Back To The Ocean, która na przestrzeni kilku lat opublikowała niebanalne i dobrze przyjęte nagrania na tzw. EP-kach. Trudno właściwie nazywać tę formację zespołem. Sama artystka mówi w jednym z wywiadów, że Back To The Ocean to w zasadzie jej artystyczny pseudonim. Powstał gdy postanowiła nagrywać własne piosenki, a współpracujący z nią muzycy dość często się zmieniali. Bezpośrednią inspiracją do powstania tej nazwy była sesja medytacyjna, podczas której poczuła, że to właśnie ocean mógłby być jej domem, dając poczucie jedności z całym światem i każdą formą życia. A tworzenie i wykonywanie muzyki, która daje radość jest dla niej jak powrót do domu, czyli powrót do oceanu.

piątek, 3 lipca 2020

Anvision – Love & Hate (2020)







Muszę uczciwie przyznać, że w ostatnim czasie aktywność Półeczki z płytami nieco kulała. W dużej mierze determinowały ten stan czynniki, na które nie mam wpływu. Na szczęście pojawiło się światełko w tunelu i wszystko wskazuje na to, że kolejne posty będę zamieszczać częściej. Bądź co bądź, kilka lat działalności zobowiązuje mnie do większej systematyczności, tym bardziej, że rynek mimo pewnej zapaści nie śpi. Przypomina mi o tym zaprzyjaźniony Pronet Music, oferując naprawdę ciekawe wydawnictwa, do których sam eksplorując przetarte dotąd ścieżki pewnie bym nie dotarł. Tą drogą trafiła do mnie ostatnio intrygująca Jarmila Górna, działająca od wielu lat w Londynie (o której pisałem poprzednio). Także dzięki Andrzejowi mogłem zwrócić uwagę na nieznany mi wcześniej Anvision, naprawdę świetną kapelę wywodzącą się z Tarnowa, łączącą w profesjonalny sposób metal z prog rockiem. Album Love & Hate, który miał swą premierę zaledwie kilka tygodni temu regularnie pojawia się w moim odtwarzaczu na początku dnia, dając sporą dawkę adrenaliny. Muzycy nie przecierają nowych szlaków, nie silą się na zawiłe eksperymenty brzmieniowe, a jednak zapewniają trzy kwadranse obcowania z tym, co pokolenia wychowane na najlepszych wzorach spod znaku Deep Purple, Whitesnake i Metalliki lubią najbardziej. To muzyka brzmiąca bardzo nowocześnie, choć odwołująca się do tradycji. 

piątek, 26 czerwca 2020

Jarmila Xymena Górna – Hashgachah (2004)






Jeśli szukasz w muzyce niebanalnych dźwięków i powiewu świeżości, to Jarmila jest dla ciebie. Tomasz Tłuczkiewicz, pisząc wiele lat temu recenzję genialnej płyty polskiej supergrupy jazzowej The Quartet użył takich słów: „Są tacy, co się nie znają na stylach, ale się znają na rzeczy. Nie wiedzą ani co do czego podobne, ani co kto wcześniej napisał. Ale (…) wiedzą co jest dla nich…” Te może nieco wyrwane z kontekstu słowa przypomniałem sobie słuchając pierwszych dźwięków tej niecodziennej płyty, zatytułowanej Hashgachah. Pasują tu wyjątkowo. Pomyślałem również, że ta muzyka wpasowałaby się do profilu zacnej wytwórni ECM, z czasów jej świetności. Portret Jarmili namalowany na tym niezwykłym krążku przypomina dzieło wybitnego impresjonisty. Jest tu wiele kształtów, barw i odcieni. Rozpoznajemy coś nieuchwytnego, co sprawia, że podążamy za artystą, urzeczeni jego sposobem widzenia świata. Nie jest to jednak twórczość dla tych, którzy poszukują łatwych wzruszeń. Album Hashgachah to fascynujący śpiew bez słów, z towarzyszeniem fortepianu i wielu akustycznych instrumentów, wywodzących się często z odległych kultur. Artystka odważyła się na śmiały eksperyment – otworzyła przed słuchaczami duszę niemal do samego dna. Trudno opisać tę muzykę. Może należałoby użyć pewnych słów-kluczy, które samodzielnie wprawdzie nie oddadzą jej klimatu, ale w połączeniu mogą okazać się pomocne. Mamy tu filmowy klimat Ennio Moricone, ale i Petera Gabriela z Ostatniego kuszenia Chrystusa, są wschodnio brzmiące zaśpiewy, są Bałkany ale jest też klimat pustyni nomadów, jest swojsko brzmiący Chopin, złamany tradycją żydowską, jest Keith Jarrett, Chick Corea, a nad wszystkim góruje niepowtarzalny, wielobarwny głos Jarmili o niezwykle szerokiej skali. Było pomocne? Chyba nie do końca. Taka właśnie jest ta muzyka. Trzeba ją przeżyć indywidualnie, tak właśnie jak wyprawę w głąb duszy. 




niedziela, 21 czerwca 2020

Shamall – Schizophrenia (2019)





Niemiecki rock progresywny nie jest w naszym kraju szczególnie popularny. Okazuje się, że jednak czasem warto szukać. Niedawno jeden z przyjaciół zarekomendował mi ostatnią płytę Shamall, zatytułowaną Schizophrenia. Nazwa zespołu niewiele mi mówiła, choć pochodzący z Westfalii Norbert Krüler, lider formacji komponuje już od ponad trzydziestu lat, a jego dorobek płytowy przekracza dwadzieścia tytułów. Początkowo zajmował się muzyką elektroniczną. W stronę swoiście pojętego art rocka, czy jak kto woli muzyki progresywnej mocno osadzonej w brzmieniach elektronicznych zwrócił się na dobre dopiero z początkiem XXI wieku, zapoczątkowując niejako nowy rozdział swej twórczości albumem The Book Of Genesis z 2001 roku. Później, w ciągu dwunastu lat, nagrał kolejnych siedem, także naprawdę udanych. Natomiast praca nad ostatnim, wspomnianym na wstępie dziełem, nie licząc pobocznych projektów zajęła mu aż sześć lat. Album pojawił się na rynku w październiku minionego roku. Jest to wydawnictwo dwupłytowe, zawierające dwadzieścia dwa utwory i łącznie ponad sto pięćdziesiąt minut muzyki, jednak na tyle intrygującej, że trudno przejść obok niej obojętnie. Mimo, że w pierwszej chwili forma może wydawać nazbyt rozbudowana (co nawiasem mówiąc w przypadku Shamall wydaje się normą), to jednak warto posłuchać płyty kilkakrotnie i w skupieniu. Muzyka zespołu zyskuje i wciąga z każdym kolejnym przesłuchaniem.

piątek, 10 kwietnia 2020

Jesus Christ Superstar - Andrew Lloyd Webber & Tim Rice










Trudno uwierzyć, ale jesienią tego roku minie już pół wieku od chwili płytowej premiery rockowej opery Jesus Christ Superstar z muzyką Andrew Lloyda Webbera i tekstem Tima Rice'a. Któryś z uważnych czytelników mego bloga może zarzucić, że już pisałem na ten temat. Owszem, ale mam do tego dzieła szczególny sentyment, a poza tym staram się za każdym razem odkryć coś nowego. Tym powrót przywołała inscenizacja z 2018 roku, zarejestrowana na żywo przez NBC. Ale po kolei. 
W październiku 1970 pojawiło się historycznie pierwsze, klasyczne i bodaj najlepsze nagranie płytowe drugiego wspólnego dzieła Webbera i Rice'a. Pierwszym był musical Joseph and the Amazing Technicolor Dreamcoat (1968). Wprawdzie według krytyków nie dorównywał JCS, jednak również doczekał się wielokrotnych prezentacji na scenach West Endu i Broadwayu oraz międzynarodowych tras koncertowych i przedstawień w ponad osiemdziesięciu krajach. Opowiadał historię biblijnego Józefa, potrafiącego tłumaczyć prorocze sny oraz jego jedenastu braci. Rockopera Jesus Christ Superstar nawiązuje do świąt Zmartwychwstania Pańskiego. W literackim ujęciu Rice’a główną postacią tego dramatu jest nie tytułowy bohater, lecz Judasz – pełen wątpliwości i nieco zagubiony wobec przerastającej go rzeczywistości. Taką perspektywę nasunęła autorowi tekstu pieśń Boba Dylana With God On Our Side z albumu The Times They Are a-Changin’ (1964), mówiąca o tym, że historię zawsze piszą zwycięzcy, wskazując przy tym, że za ich racjami stoi Bóg. W jednej ze zwrotek pada przewrotne pytanie, czy także Judasz miał Go po swojej stronie. Oczywiście odpowiedzi nie ma, a Dylan jak zwykle zmusza słuchaczy do refleksji.


wtorek, 31 marca 2020

Tomasz Pauszek – muzyczne podróże








Choć pogoda zachęca do spacerów i wojaży, to jednak okoliczności oraz zdrowy rozsądek podpowiada byśmy pozostawali w domach. Stąd też, w ramach rekompensaty, proponuję eskapadę muzyczną. Wybrałem dwa tytuły, a łączy je zarówno motyw podróży, jak i osoba kompozytora. Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Tomaszem Pauszkiem, bydgoskim kompozytorem i producentem, zafascynowanym urokiem analogowych syntezatorów. Było to nasze drugie spotkanie, które podobnie jak wcześniejsze zaowocowało obszernym wywiadem. Nie ukrywam, że właśnie ta rozmowa po jakimś czasie skłoniła mnie ponownie do sięgnięcia po jego płyty. Wybrałem dwie. Obie łączy motyw podróży. Sam kompozytor przyznaje, że to dość znaczący element w jego twórczości. Bywa, że opisuje swą muzyką sytuacje, osoby, miejsca oraz wyprawy w głąb siebie i w przeszłość – czyli stany emocjonalne często doświadczane właśnie podczas podróży. Inspiracją może być podmiejski krajobraz jak i paryskie metro, dla wyobraźni odległość nie ma większego znaczenia.


czwartek, 19 marca 2020

Beyond the Event Horizon – Leaving the 3rd Dimension







Pierwsze dźwięki są mroczne i tajemnicze. Rozglądasz się, ale otacza cię ciemna materia i zmierzch. Niepokój narasta, potęgowany przez niespokojny rytm basu. Wprawdzie pojawiają się jasne plamy, ale nie mogą zburzyć kumulującego się lęku. Przedzierasz się przez gęstniejącą ciemność. Cel wydaje się bliski, na wyciągnięcie ręki… Za moment pojawi się Ona, Niewyobrażalna Linia, która cię tu wezwała, budząc ciekawość i trwogę. Obawa i pragnienie poznania walczą ze sobą. Wreszcie możesz ją uchwycić, spojrzeć poza krawędź horyzontu, zanurzyć się w tunel czasoprzestrzeni i poznać nieznany świat. Spełnione marzenie jest jak grzmot, który trafia między oczy. To tylko mocny akcent, wyrywający z wygodnego odrętwienia. Nagle przebudzony nie chcesz przerywać podróży. Płyniesz poza tę linię, szybujesz ponad nieznanym, wiedziony kolejnymi nutami i akordami, niczym kamieniami milowymi znaczącymi przebytą drogę. Powoli odkrywasz nowe światy i jak uwolniony z platońskiej jaskini badacz nie chcesz wracać, bo wiesz, że ci, którzy tam pozostali nigdy nie pojmą tego, czegoś doświadczył. Podążasz głębiej, dalej i sycąc zmysły zanurzasz się w ów epicki świat. Tajemnica, która cię tu przywiodła, mimo, że odkrywa swą otchłań i zmienia swe oblicza, zdaje się nie mieć rozwiązania. Wreszcie pojawia się pojawia się nuta nadziei, wyraźny akcent, coraz bardziej dominujący i porządkujący ów świat. Nie jesteś tu sam? Jeśli tak, to dalej płyńmy razem…