piątek, 27 października 2017

Carry Fire - Robert Plant 2017





Przyznam, że trochę mi niezręcznie rozpoczynać temat od końca. Półeczka funkcjonuje w sieci już jakiś czas, jednak dziwnym trafem dotąd w postach nie pojawiła się muzyka Led Zeppelin, ani tematyka jej pokrewna. Spieszę więc obiecać, że zaległości zostaną nadrobione, bowiem w ciągu wielu lat stosownych płyt nazbierało się jakieś pół metra. To jednak w najbliższym czasie, dziś natomiast dwa słowa na temat Roberta Planta i jego najnowszego albumu. Zatytułował go Carry Fire. Chyba nie bez powodu, bo można te słowa interpretować wielorako. W tytułowej piosence śpiewa: „I'd carry fire for you, here in my naked hands” czyli Niosę ci ogień w moich nagich dłoniach. I dalej – Obnażyłbym serce dla Ciebie, jeśli zechcesz zrozumieć… Czy można to wyznanie potraktować jako deklarację, skoro użył go również w tytule swego najnowszego dzieła? Jakakolwiek interpretacja się tu nasuwa, to jedno jest pewne – Robert Plant nie ma zamiaru składać broni i zażywać dobrodziejstwa zasłużonej emerytury. Wręcz przeciwnie. Dalej ma ambicje „niesienia ognia w otwartych dłoniach”. I nie ma znaczenia, czy jest to płomień Whole Lotta Love, Communication Breakdown, Immigrant Song czy... Carry Fire. Dalej jest szczery. Z racji wieku może nieco bardziej intymny, lecz to nie zarzut, wszak nie od dziś wiadomo, że również miłość z upływem lat dojrzewa.


Nasuwa się tu pewna analogia. O ile kolejne płyty Led Zeppelin, zwłaszcza pod koniec działalności kwartetu traciły nieco swój ciężar gatunkowy, o tyle poziom kolejnych albumów Roberta Planta od pewnego czasu wyraźnie zwyżkuje. Po śmierci Johna Bonhama i rozpadzie Led Zeppelin wokalista wyraźnie poszukiwał własnego, indywidualnego oblicza. Bywało z tym różnie, a jego twórczość dryfując w stronę popu niebezpiecznie oddalała się od rocka. Do dziś pamiętam wielkie bilbordy zapowiadające jego występ 19 czerwca 2001 roku na stadionie Gwardii w Warszawie… w charakterze supportu poprzedzającego koncert Stinga. To jednak na szczęście przeszłość.


Obecnie Robert Plant powrócił na należne mu miejsce. Branżowe pisma przyznają mu palmę pierwszeństwa wśród wokalistów rockowych wszech czasów. Karierę – jak wszyscy wielcy - zaczynał od bluesa, już jako piętnastolatek. W 1968 r., mając dwadzieścia lat wspólnie z Jimmym Pagem założył Led Zeppelin. Stworzyli zupełnie nowe brzmienie, mocne i dynamiczne, oparte o bluesa, którego charakterystycznym elementem był głos Planta. Po śmierci perkusisty Johna Bonhama i rozwiązaniu zespołu, w 1982 wokalista rozpoczął własną karierę albumem Pictures at Eleven. Płyta została ciepło przyjęta. Warto dodać, że w sześciu utworach (na osiem) owego solowego debiutu bębnił Phil Collins. Pozostałe dwa obsłużył Cozy Powell. Collins, mimo napiętego harmonogramu zajęć z Genesis ruszył także z Plantem w trasę promocyjną. Zagrał również w sześciu utworach na The Principle of Moments - kolejnej płycie byłego wokalisty Led Zeppelin. Z poziomem kolejnych albumów bywało już różnie. Artysta eksperymentował z muzyką pop, jazzem, bluesem, bliskie mu także były akcenty wywodzące się z orientu.



Prawdziwy powrót nastąpił w 2002 roku, po wydaniu Dreamland. Album wypełniły wprawdzie covery, jednak ich klimat zdecydowanie odbiegał od poprzednich produkcji. Zniknęły plastikowe syntezatory i sztucznie brzmiąca perkusja. Wreszcie było słychać, że Plantowi towarzyszy zespół a nie przypadkowi muzycy. Powstał album wprawdzie nastrojowy i stonowany, choć nie pozbawiony zeppelinowskich akcentów. Zaskakiwał repertuar: blues, folk (One More Cup of Cofee z repertuaru Dylana), a nawet kompozycja Tima Buckleya Song To The Siren, przypomniana wcześniej przez This Mortal Coil z kultowej wytwórni 4AD. Mimo takiego rozrzutu wszystko brzmiało spójnie i logicznie. No dobrze, może trochę Hey Joe nie pasowało do całości, nie wytrzymując porównania z wersją Jimiego Hendrixa. Trzy lata później na półki trafił równie ciepło przyjęty Mighty ReArranger, a w 2007 roku Robert Plant wydał kapitalny album Raising Sand, zrealizowany z wokalistką bluegrassową Alison Krauss. To wspólne dzieło absolutnie zasłużenie nagrodzono sześcioma statuetkami Grammy, w tym także za płytę roku. Do dziś chętnie do niej wracam i ciągle podziwiam odnalezioną przez artystów platformę porozumienia. Oboje pochodzili z zupełnie odmiennych światów i w zasadzie każda ze stron mało znała wcześniejszy dorobek partnera. Wspólnie jednak stworzyli coś naprawdę niezapomnianego. Warto jeszcze wspomnieć kapitalny koncert Roberta Planta z formacją The Strange Sensation, wydany na DVD w 2006 roku. Znalazły się tam m.in. zupełnie przearanżowane wersje zeppelinowych klasyków, jak choćby budzące dreszcz wykonanie Whole Lotta Love.


Jednym z ważniejszych wydarzeń w świecie muzycznym (także dla Roberta Planta) była krótka reaktywacja Led Zeppelin. Muzycy zagrali 10 grudnia 2007 w Londynie jeden koncert, poświęcony pamięci Ahmeta Erteguna, założyciela Atlantic Records. Zmarłego Johna Bonhama zastąpił przy perkusji jego syn Jason. Do dalszej wspólnej działalności nie doszło. Przeszkodą była niezmienna od lat postawa Planta, który nie ma zamiaru wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Chce podążać dalej, nie oglądając się zbyt często wstecz. Rozumiem i przyjmuję tę decyzję z szacunkiem. By jednak pozostać w zgodzie z faktami należy zaznaczyć, że wcześniej pojawiał się w towarzystwie Jimmy Page'a (gitarzysty Led Zeppelin), zarówno na scenie, jak i studio. Owocem tych spotkań są dwie niezłe płyty: No Quarter (1994) oraz Walking Into Clarksdale (1998).


Pozostał wierny karierze solowej, która nabierała coraz większych rumieńców, bynajmniej nie z uwagi na wspomniany londyński koncert z O2 Arena. Chwycił wiatr w żagle i mimo swego wieku chce dalej się rozwijać. Ma dziś 69 lat. Starzeje się godnie. Niczego nie musi. Nie ma jednak zamiaru odcinać kuponów od swej przeszłości, której wielu dzisiejszych młodych fanów może nawet nie znać. Mógłby reaktywować Led Zeppelin i nieźle zarobić, woli jednak podążać własną drogą. Tworzy własną muzykę, nieco eklektyczną, nasyconą klimatami Bliskiego Wschodu, elementami celtyckimi, rockiem i bluesem. Jego cztery ostatnie płyty: Dreamland (2002), Mighty ReArranger (wspólnie z The Strange Sensation) (2005), Band of Joy (2010), Lullaby and... The Ceaseless Roar (Robert Plant & The Sensational Space Shifters) (2014) potwierdzają konsekwentnie realizowaną wizję obranego kierunku.


Najnowszy album Carry Fire, wydany zaledwie dwa tygodnie temu, w jakimś stopniu jest kontynuacją poprzedniej płyty. Nie ma tu wielkich hitów dla stadionowej publiczności. Plant ma świadomość upływającego czasu i własnych ograniczeń. Nie próbuje szarżować głosem, raczej podkreśla jego dolne rejestry. Towarzyszący mu zespół The Sensational Space Shifters (niewymieniony na okładce) nadal wspiera go w eksplorowaniu muzyki źródeł. Chyba też nieprzypadkowo w tekstach pojawia się tematyka odchodzenia. Na szczęście jednak nie dominuje. Jest też mowa o podróżach, pojawiają się nawiązania do polityki, historii i współczesnych wydarzeń. Bones of Saints wyraża obawy w obliczu zagrożenia wojną, New World... dotyczy inwazji na kontynent europejski. Carving up the World Again... A Wall and Not a Fence mówi o planach postawienia muru między USA i Meksykiem.


Nawiązań do aktualnej sytuacji politycznej jest więcej. Plant ma własne zdanie, dzieli się doświadczeniem, tworzy jednak bez oglądania się wstecz. Warto poświęcić tej muzyce więcej czasu, dostrzec ukryte niuanse i detale, docenić rozległe pejzaże, wczuć się w intymny przekaz. Ta płyta zyskuje z każdym przesłuchaniem. Nie może być jedynie tłem, jest na to zbyt szlachetna i zbyt subtelna. A przede wszystkim szczera. Przemawia do mnie bardziej, niż kolejne albumy rockowych weteranów, którzy nie bacząc na swe ograniczenia próbują dowieść, że czas stanął w miejscu. Plant opowiada swe historie niespiesznie. Jednak, gdy płyta się kończy mam wrażenie, że stało się to zbyt szybko. Więc ponownie naciskam w odtwarzaczu Play…

słuchacz





piątek, 20 października 2017

The Doors - The Singles. Nareszcie razem





Nie tak dawno w sklepach muzycznych pojawiło się nowe wydawnictwo The Doors. W zasadzie miłośników tej amerykańskiej kapeli trudno dziś czymkolwiek zaskoczyć. Wcześniej wydano kilka nisko i wysokobudżetowych zestawów, zawierających niemal całą ich twórczość, ukazały się również najciekawsze koncerty. Wznowiono także dwie dawno niedostępne płyty, które osierocona formacja wydała po tragicznej śmierci swego charyzmatycznego lidera. Są dostępne nowe kompilacje najciekawszych nagrań, wznowiono też wcześniej dostępne - w tym bodaj najbardziej popularną The Best of the Doors (1985). Wydawać by się mogło, że trudno wnieść cokolwiek nowego do ich wizerunku. A jednak można…

Jak wiadomo kariera The Doors trwała od lipca 1965 do lipca 1972 roku. Grupę tworzyli Jim Morrison (voc), Ray Manzarek (k), Robby Krieger (g) oraz John Densmore (dr). Podpisanie w 1966 roku kontraktu z Elektra Records zaowocowało wydaniem ośmiu albumów (w tym sześciu z Jimem Morrisonem), z których niemal wszystkie zyskały status platynowych. Powszechnie również wiadomo, że charyzmatyczny i utalentowany lider zespołu prowadził życie pełne skandali, wzlotów i upadków. Nie grał wprawdzie na żadnym instrumencie, pisał jednak ciekawe teksty i znakomicie je interpretował. Potrafił także układać linie melodyczne, które twórczo rozwijali pozostali koledzy. W swej twórczości, zgodnie z mottem grupy, próbował otwierać drzwi do najbardziej mrocznych i fascynujących aspektów człowieczeństwa. Przy odkrywaniu zakamarków duszy, pragnąc poszerzyć swą świadomość nie stronił od alkoholu i narkotyków, które w konsekwencji doprowadziły go do śmierci. Po jego odejściu zespół próbował funkcjonować jako trio. Nagrał dwa albumy: Other Voices (1971) i Full Circle (1972), skądinąd dość interesujące, jednak nie zdołały przywrócić mu wcześniejszej popularności. 





Sześć lat później muzycy przekopali archiwa i wykorzystali utwory poetyckie Morrisona w jego interpretacji, dogrywając do nich podkład muzyczny. Tak powstał album An American Prayer (1978). W maju 2013 roku zmarł na raka Ray Manzarek klawiszowiec zespołu, który często i chętnie podkreślał swe polskie korzenie. Jego styl gry (lewa ręka zastępująca gitarę basową) w dużym stopniu zdecydował o brzmieniu grupy. Od września 2002 wraz z Robbym Kriegerem i innymi muzykami próbował podtrzymywać legendę, grając w zespole The Doors of the 21st Century, jednak pomysł ten konsekwentnie i niebezpodstawnie krytykował John Densmore, były perkusista grupy. Warto jednak podkreślić, że występujący przez kilka lat w owej formacji Ian Astbury (wywodzący się z The Cult) w dużym stopniu utożsamiał się z postacią Morrisona i potrafił wczuć się w klimat jego poezji.



The Doors okrzyknięto po drugiej stronie oceanu najbardziej wpływową formacją rockową. We wrześniu ubiegłego roku minęło pięćdziesiąt lat od chwili gdy muzycy weszli do studia, rozpoczynając pracę nad swą debiutancką płytą, zatytułowaną po prostu The Doors. Album ukazał się czwartego stycznia 1967 i jak dotąd sprzedał się w nakładzie blisko 13 milionów egzemplarzy. Magazyn „Rolling Stone” sklasyfikował go na czterdziestym drugim miejscu listy pięciuset albumów wszech czasów. By uczcić półwiecze premiery, przygotowano specjalną rocznicową edycję tegoż wydawnictwa. Na pierwszym krążku znalazła się oryginalna wersja stereofoniczna, nie wznawiana od dziesięciu lat i po raz pierwszy od trzydziestu profesjonalnie zremasterowana. Na drugim CD dołączono oryginalny miks monofoniczny, również poddany procesowi remasteringu. Trzecia płyta zestawu zawiera zapis koncertu z 7 marca 1967, z The Matrix (San Francisco), zarejestrowany zaledwie kilka tygodni po wydaniu debiutu. Warto zaznaczyć, że muzyka pochodzi z niedawno odnalezionych oryginalnych taśm, które wcześniej uważano za zagubione. Wcześniejsze wydanie, z 2008 roku przygotowano w oparciu o tzw. „trzecią kopię”, tak więc obecna edycja różni się od niej diametralnie. Dodatkową atrakcją jest książka z ciekawym esejem Davida Fricke'a i unikalnymi fotografiami, w większości wcześniej nie publikowanymi. Oczywiście, dla wielbicieli gramofonów cały zestaw uzupełniono o płytę winylową, zawierającą odświeżoną wersję monofoniczną.




To jednak nie wszystko. Na siedemnastego listopada zaplanowano premierę równie bogatej rocznicowej wersji Strange Days czyli drugiego albumu zespołu. Płyta miała swą premierę 25 września 1967 roku i co ciekawe - zawierała kompozycje w większości napisane w latach 1965-1966, czyli przed wydaniem debiutu. Być może z tego powodu album nie osiągnął takiego sukcesu komercyjnego jak The Doors, jest jednak zaliczany do ścisłego kanonu. Tematyka piosenek jest bardziej zróżnicowana i refleksyjna, a muzyka oscyluje od nieco jarmarcznych klimatów do wielowątkowego poematu When the Music's Over, traktującemu o zagubieniu i alienacji. Zespół przy nagraniach dysponował nieco większym budżetem, wykorzystano więc technikę ośmiośladową, a w tytułowym utworze jako ciekawostka pojawił się syntezator Mooga. Planowany rocznicowy zestaw składać się będzie z dwóch płyt CD (wersja mono i stereo) oraz winyla z miksem monofonicznym. Całość również uzupełni esej Davida Fricke'a i unikalny materiał fotograficzny.





Wróćmy jednak do The Singles - wydawnictwa, które zainspirowało dzisiejszy tekst - wszak blog poświęcony jest płytom, które w rzeczywistości stoją na Półeczce. Nowa pozycja postawiła w stan gotowości wszystkich fanów The Doors. Po raz pierwszy łącznie wydano strony A i B wszystkich dwudziestu singli z lat 1967-1971, promujących  studyjne albumy kwartetu. Dodatkowo znalazł się tam singiel promujący kontrowersyjny An American Prayer i jeszcze jeden, wykrojony z Alive, She Cried - świetnego portretu scenicznego zespołu. Ten zestaw doskonale obrazuje twórczą chemię, jaka łączyła perkusistę Johna Densmora, gitarzystę Robby Kriegera, klawiszowca Raya Manzarka i legendę amerykańskiej sceny - Jima Morrisona. The Singles jest dostępny w kilku wersjach. Podstawowa obejmuje dwie płyty CD, na których jest czterdzieści piosenek. Prócz tego znalazły się tam także cztery monofoniczne kompozycje, przeznaczone jedynie do promocji radiowej (w tym Hello, I Love You i Touch Me). 
Trzeba zaznaczyć, że wersje singlowe w wielu wypadkach znacząco różnią się od tych, które trafiły na duże płyty. Nie chodzi nawet o to, że są krótsze. Naprawdę warto takie klasyki jak People Are Strange, Love Her Madly czy Riders On The Storm przygotowane specjalnie z myślą o małych płytach. Wiele z nich nigdy nie było dostępnych w formacie CD, a kilka utworów ze stron B nigdy nie pojawiło się na żadnym albumie studyjnym. Całość stanowi doskonały zbiór, który nie powiela dotychczasowych składanek typu „greatest hits”. Słucha się tego naprawdę świetnie. Porównywanie wersji singlowych (w większości skróconych na potrzeby radia do magicznych trzech minut) ze studyjnymi i wychwytywanie czasem subtelnych różnic jest prawdziwą przyjemnością. Np. Light My Fire na pierwszej płycie trwa ponad siedem minut i zawiera organowe i gitarowe solówki. Wersję radiową skrócono do 2’52” , a mimo to pozostaje oryginalna i ma w sobie to „coś”. Uderza i przyciąga uwagę. 




Nieco rozszerzona edycja The Singles zawiera jeszcze płytę Blu-ray, na której umieszczono przygotowany w 1973 roku specjalny kwadrofoniczny mix jedenastu piosenek. Teraz zamieszczono go w wersji 5.1. Podobno największe wrażenie robią utwory Soul Kitchen, Moonlight Drive i Love Me Two Times. Muszę koniecznie posłuchać, jak dotąd nie miałem czasu...
To jednak nie koniec. Najbardziej zdesperowani kolekcjonerzy mogą poszukać pudełka wydanego w limitowanym nakładzie (10.000 numerowanych egzemplarzy na cały świat), w którym umieszczono dwadzieścia winylowych singli w replikach oryginalnych okładek. Nad wydaniem całości czuwał Bruce Botnick, inżynier dźwięku współpracujący przez wiele lat z zespołem. Cena – około 150 USD.

Twórczość Jima Morrisona i The Doors od dziesięcioleci inspiruje zarówno artystów, jak i kolejne pokolenia fanów. Nic dziwnego, wszak lider szukał natchnienia w literaturze, filozofii i sztuce antycznej. To on wniósł do rocka elementy poezji i teatru. Koncerty zespołu zawsze były nieprzewidywalne i niosły ze sobą jakąś magię. Dla wielu The Doors przestał istnieć w 1971 roku, po wydaniu L.A. Woman i jego śmierci. Sam zespół, jak wspomniałem wcześniej, próbował przetrwać nagrywając Other Voices (1971) i Full Circle (1972). Trudno odmówić pozostałym muzykom umiejętności i pomysłów, jednak obie płyty były powszechnie krytykowane, chyba nieco tendencyjnie. Grupie nie dano szansy, a wręcz pojawiły się głosy by po śmierci Morrisona zawiesiła działalność.





Na zakończenie jeszcze o jednym krążku - Live at the Bowl '68, wydanym w 2012 roku. To dokument z koncertu The Doors, który odbył się 5 lipca 1968. Również nie jest to pierwsza publikacja, bowiem jego fragmenty już w 1987 znalazły się na winylowym albumie Live at the Hollywood Bowl. Koncert ukazał się także na kasecie VHS, nie był jednak kompletny. Dopiero najnowsza edycja zawiera całość, łącznie z odzyskanymi dzięki współczesnej technice fragmentami, które wcześniej pominięto. Warto go uważnie posłuchać (lub obejrzeć, bowiem jest dostępny również w wersji DVD lub Blu-ray). Zespół był wówczas u szczytu swej kariery, a płyta jest tego ewidentnym dowodem. Cóż, nostalgia powraca, a rzesza fanów The Doors z roku na rok rośnie. I bardzo dobrze.
słuchacz






piątek, 13 października 2017

Radykalne działania Karmazynowego Króla w celu pozbycia się małpiego rozumu







Podstawą twórczości King Crimson jest zorganizowana anarchia: wyzwalanie potężnych sił chaosu, a następnie szukanie dróg powrotu do stanu równowagi.



Robert Fripp


Pierwsze wraz z ostatnim jak dotąd dziełem King Crimson

Robert Fripp jest twórcą wyjątkowym i niepowtarzalnym. Choć to truizm, to trudno podsumować pół wieku działalności tego bodaj jednego z największych wizjonerów muzyki rockowej. To on jest założycielem King Crimson i jedynym muzykiem obecnym we wszystkich wcieleniach tego zespołu, a jego pozycja w przeciwieństwie do innych znanych formacji nie była nigdy kwestionowana. Przez wielu fanów i krytyków grupa jest niezmiennie uważana za największą i ciągle żywą legendę rocka progresywnego, choć moim zdaniem taka próba kategoryzowania ich muzyki i tak nie oddaje w pełni jej fenomenu. Trzy dni temu minęła czterdziesta ósma rocznica wydania płyty, od której wszystko się zaczęło. Album In The Court Of The Crimson King (An Observation By King Crimson) - jak chyba żaden ze znanych mi debiutów na nowo zdefiniował pojęcie rocka. Ukazał się 10 października 1969, choć w zasadzie prawdziwy początek kariery zespołu nastąpił kilka miesięcy wcześniej.


In The Court Of The Crimson King (An Observation By King Crimson)

9 kwietnia zespół zagrał w klubie w Speakeasy w Londynie. Tam usłyszał ich Pete Banks, pierwszy gitarzysta Yes. Publiczność w klubie była niewielka, lecz znalazło się tam kilka osób z branży. O zespole zaczęto mówić. 5 lipca muzycy pojawili się na olbrzymim darmowym koncercie w Hyde Park, występując przed ponad półmilionową publicznością. Poprzedzali The Rolling Stones. Jak twierdzi wielu świadków i jak wspomina sam Robert Fripp - w zasadzie ukradli show, jakkolwiek początkowo publiczność była zaskoczona. Kluczem do sukcesu okazało się zaskoczenie - nikt w zasadzie ich nie znał. Koncert oglądało wielu gości z Europy i USA. Choć zaprezentowana wówczas muzyka nie była łatwa (np. luźna interpretacja kompozycji Mars Gustava Holsta), to opinia o zespole poszła w świat. Warto wspomnieć jeszcze listopadowy koncert na festiwalu West Palm Beach w USA. 



Ten okres dość dobrze dokumentuje czteropłytowe wydawnictwo zatytułowane Epitaph (1997), zawierające nagrania z 1969 roku. Znalazła się tam także pierwsza sesja zespołu dla BBC, podczas której zarejestrowano m.in. wczesne wersje 21st Century Schizoid Man, In the Court of the Crimson King oraz Epitaph. Są też obszerne fragmenty koncertów z Fillmore East w Nowym Jorku, z Fillmore West (San Francisco), z Festiwalu w Plumpton oraz występ z Chesterfield Jazz Club.

Box The ProjeKcts (1999), Cirkus - The Young Persons' Guide to King Crimson Live (199) oraz box Epitaph (1997)


Robert Fripp, realizując własne wizje artystyczne, inspirował się w równym stopniu muzyką poważną (także współczesną), jak i awangardowym free jazzem. Te elementy są obecne w jego twórczości do dziś. Zawsze był bezkompromisowy, nigdy nie pozwalał sobie na muzyczną łatwiznę. Sam nie ma łatwego charakteru, jest bardzo wymagający - nie tylko od swych współpracowników, wymaga także od siebie. Na scenie wygląda niepozornie, w niczym nie przypomina gwiazdy rocka, a wręcz sprawia wrażenie jakby nieco wycofanego i co charakterystyczne - zawsze gra na gitarze w pozycji siedzącej, twierdząc, że przecież inaczej się nie da...

In The Court Of The Crimson King - wnętrze okładki


Na pierwszym albumie Karmazynowego Króla znalazło się zaledwie pięć kompozycji, które tworzą przedziwną mieszaninę melancholii, grozy i patosu. To jedna z moich ulubionych płyt, bynajmniej nie dlatego, że jest najbardziej przystępna spośród wszystkich w dorobku King Crimson. Zawiera mnóstwo pięknych momentów. Co ciekawe – już wówczas liderowi udało się przedstawić spójną wizję muzyki. Szczególnie ciekawie współbrzmią kontrasty. Warto przyjrzeć się tytułowej kompozycji, która z onirycznej ballady nabiera symfonicznego rozmachu. To stało się później znakiem rozpoznawalnym zespołu. Robert Fripp wielokrotnie podkreślał, że fascynuje go zjawisko wyłaniania się piękna i melodii z pozornego chaosu. Album był wspólnym dziełem wszystkich członków zespołu, choć muszę wyróżnić absolutnie zjawiskowy głos i interpretację Grega Lake’a, grającego również na basie. Robert Fripp - nie jest wprawdzie wirtuozem, ale potrafi zaintrygować. Ważną rolę spełniał Ian McDonald, śpiewający i grający na flecie, saksofonie oraz instrumentach klawiszowych. Zwracają uwagę zwłaszcza brzmienia, jakie potrafił wyczarować z mellotronu. Pierwszy, klasyczny skład zespołu uzupełniał grający na perkusji Michael Giles oraz Peter Sinfield – autor wszystkich tekstów, grający na syntezatorze i zajmujący się oprawą świetlną koncertów. Teksty Sinfielda, nasycone specyficzną i pełną pesymizmu choć czasem nieco pretensjonalną poezją często dotykały tematu zagłady świata bądź bezsensu istnienia. Całości dopełniała niesamowita okładka, jedna z najbardziej rozpoznawalnych w historii rocka, zaprojektowana przez Barry’ego Godbera. Podobno był to jedyny jego projekt, bowiem na co dzień autor zajmował się programowaniem komputerów...

Pozostała część mego skromnego "królewskiego" zbioru

Niestety, niemal zaraz po wydaniu płyty w zespole rozpoczął się proces ciągłych zmian personalnych. McDonald i Giles postanowili odejść z zespołu już w grudniu 1969, podczas trasy koncertowej po USA. Na wieść o tym Fripp, chcąc ratować zespół zaproponował, że sam odejdzie. Przekonał go jednak argument McDonalda, że grupa jest spełnieniem właśnie jego wizji artystycznej. I tak właściwie było. Robert uwierzył, że King Crimson to jego autorski projekt i jest temu przekonaniu wierny do dziś. Greg Lake stworzył super trio z Keithem Emersonem i Carlem Palmerem, a Fripp zaczął budować kolejny skład własnej grupy. Tu warto wspomnieć o płycie McDonald & Giles (1970), którą obaj secesjoniści nagrali po rozstaniu z Robertem. Deklarowali, że w przeciwieństwie do repertuaru KC chcą tworzyć muzykę pełną radości, do tekstów z optymistycznym przesłaniem. Jak z tym poczuciem humoru wyszło - warto posłuchać, jednak zaznaczam - nie jest to album popowy. Okazało się, że płyta nie odniosła sukcesu komercyjnego, zyskując uznanie znacznie później.

McDonald & Giles (1970)

Tymczasem Robert Fripp konsekwentnie rozwijał swój autorski projekt, nagrywając kolejne albumy z nowymi muzykami i zaproszonymi gośćmi. Zespół czterokrotnie zawieszał działalność, ostatnio w 2010 roku. Co ciekawe - zespół od kilkunastu lat nie wydaje albumów studyjnych, racząc fanów zapisami koncertów. Od 2013 grupa ponownie nagrywa i koncertuje. Jej kolejne przeobrażenia i bogata dyskografia zasługuje na oddzielną opowieść, ja jednak na zakończenie chciałbym jedynie wspomnieć o ostatnim ich projekcie.

Live in Toronto (2016)

Po ostatniej reaktywacji zespół odrodził się jako siedmioosobowa formacja. W nowym składzie znalazło się trzech (!) perkusistów - Pat Mastelotto, Gavin Harrison i Bill Rieflin. Prócz nich na basie i sticku gra Tony Levin, na saksofonach i flecie Mel Collins. Wokalistą jest grający również na gitarze Jakko Jakszyk. Jesienią 2014 roku zespół odwiedził USA, a kilka miesięcy później Europę, Kanadę i Japonię. We wrześniu muzycy byli w Polsce, koncertując we Wrocławiu i Zabrzu. Całe tournée zostało dość bogato udokumentowane, zarówno w formie audio, jak i wideo. Na początku 2016 r. ukazała się dwupłytowy zapis koncertu z Toronto, zaś podsumowaniem całej trasy jest wydawnictwo pod frapującym tytułem Radical Action to Unseat the Hold of Monkey Mind, zaczerpniętym od jednego z utworów.
Radykalne działania w celu porzucenia małpiego rozumu 

Obejmuje ono trzy płyty CD oraz jeden Blu-Ray. Większość materiału zarejestrowano 19 grudnia 2015, podczas koncertu w Takamatsu, w Japonii, choć znalazły się tam także kompozycje nagrane w Kanadzie i we Francji. Co ciekawe - program oparto głównie o repertuar z lat 1969-1974, sporadycznie z 1995 r., w zasadzie nie wykonywany na żywo od tamtego czasu. Tym samym można stwierdzić, że muzyka formacji zatoczyła koło, powracając do swych źródeł. Utwory zostały przearanżowane i dostosowane do nowego, eksperymentalnego składu, choć na szczęście zachowały swój niepowtarzalny klimat. Trochę brak mi obecności Adriana Belewa (choć podobno po konflikcie panowie doszli jednak do porozumienia).

Ostatnie wcielenie Karmazynowego Króla

Dużo ciepłych słów należy się gitarzyście i wokaliście Jakko Jakszykowi, który doskonale wykonał największe klasyki. To akurat nie dziwi, bowiem ten współpracujący wcześniej ze Stevem Hackettem i Stevenem Wilsonem gitarzysta był filarem grupy 21st Century Schizoid Band, wykonującej utwory wczesnego King Crimson oraz duetu McDonald and Giles. Muzyka na najnowszym wydawnictwie brzmi dość sterylnie, bowiem reakcję publiczności ograniczono do minimum. To chyba jednak dobre posunięcie, bowiem wymaga ona naprawdę ciszy i skupienia. W wersji wideo pozostawiono chronologiczny zapis koncertu, natomiast na trzech CD utwory zostały przegrupowane, tworząc niejako trzy odrębne całości. Album zasługuje na najwyższe uznanie, a kończąca go kompozycja 21st Century Schizoid Man jest jedynym logicznym podsumowaniem blisko półwiecznej działalności artystycznej Karmazynowego Króla. Must have.

słuchacz




piątek, 6 października 2017

Live at Pompeii - David Gilmour





Kilka tygodni temu ukazała się czwarta koncertowa płyta w dorobku Davida Gilmoura, dokumentująca jego ostatnią trasę. Album nosi tytuł Live at Pompeii. Przypomnę, że podstawowa dyskografia artysty liczy osiem pozycji, z czego jak widać połowa została zrealizowana na żywo. Dwa tygodnie wcześniej premierę tegoż wydawnictwa poprzedziła prezentacja kinowa. 13 września, w jedną tylko noc zorganizowano specjalny pokaz w ponad dwóch tysiącach kin na świecie. Wśród wybranych placówek znalazło się także bydgoskie Multikino. Mimo sporej pokusy zdecydowałem, że poczekam na płytę i obejrzę koncert w zaciszu domowym. Było warto. Przyjemność dało się podzielić na dłużej, zresztą wersja kinowa okazała się uboższa aż o siedem utworów, a przecież pozostały jeszcze dodatki...





Blisko pół wieku temu Adrian Maben wpadł na pomysł sfilmowania koncertu grupy Pink Floyd. Nie była to myśl szczególnie oryginalna. W latach siedemdziesiątych wersje kinowe koncertów rockowych, dokumentujących również reakcję publiczności pojawiały się znacznie częściej niż obecnie. Dość wspomnieć film Michaela Wadleigha z 1970 roku, zrealizowany na festiwalu Woodstock. Ta ponad trzygodzinna relacja została rok później nagrodzona Oscarem za najlepszy dokument pełnometrażowy. Maben chciał uniknąć powielania typowych pomysłów. Początkowo zaproponował by powiązać muzykę zespołu z obrazami Magritte'a, de Chirico, Tinguely'ego i Christo. Odbył nawet wstępną rozmowę, jednak przypadek sprawił, że idea ewoluowała w zupełnie innym kierunku. 
Podczas wakacji we Włoszech reżyser znalazł się późnym wieczorem na terenie ruin amfiteatru w Pompejach. Urzekła go niesamowita sceneria, panująca wokół cisza i klimat tego miejsca. Wyobraził sobie, że pośród kamiennych murów i bez publiczności muzyka Pink Floyd zabrzmi najpełniej. Pomysł okazał się trafiony i spodobał się zespołowi.



Zdjęcia zrealizowano w październiku. Ekipie sprzyjało naturalne światło, zwłaszcza poranne i przedwieczorne. Wszystko to sprawiło, że twórcy mieli świadomość uczestnictwa w wyjątkowym wydarzeniu. Film, nie tylko dzięki muzyce odniósł spory sukces, także kasowy. W jakimś sensie Maben przywrócił Pompejom drugie życie. Pojawiła się nowa, całkiem spora grupa zwiedzających, których nie interesuje antyczny zabytek, lecz miejsce historycznego koncertu Pink Floyd. Młodzi ludzie chcą położyć swe gitary w miejscu, gdzie stał David Gilmour…



David lubi niesamowite miejsca. Chce, aby fani wiązali swe wspomnienia nie tylko z muzyką, ale i ze scenerią. Między innymi dlatego dziesięć lat wcześniej trafił do Stoczni Gdańskiej – tam gdzie narodził się polski ruch solidarnościowy. Wie, że to budzi w widzach dodatkowe emocje, które udzielają się także muzykom. W Gdańsku, w trakcie wykonywania Echoes zaowocowały one niesamowitym porozumieniem, przełożonym na muzyczny dialog pomiędzy nim a Richardem Wrightem. Dzięki temu udało się zarejestrować wersję przebijającą jakiekolwiek inne wykonanie, ze studyjnym włącznie. Od tego czasu, po śmierci Ricka, Gilmour nie wykonuje już tego utworu na żywo. Wie doskonale, że tamtych emocji nie da się już powtórzyć.



Po wielu latach gitarzysta Pink Floyd ponownie stanął w cieniu Wezuwiusza, na arenie amfiteatru w Pompejach. Tym razem prócz muzyków i ekipy filmowej towarzyszyła mu publiczność. Przez dwie lipcowe noce ponad dwa i pół tysiąca osób stało dokładnie tam, gdzie dwadzieścia wieków wcześniej toczyły się walki podziwiane przez rzymskich patrycjuszy. Widzów nie odstraszyła nawet oficjalna cena biletów (350 €, o czarnym rynku nawet nie wspominam). Chcieli zobaczyć Gilmoura właśnie w tym miejscu, mimo iż wcześniej zagrał w Weronie i na rzymskim Circus Maximus za znacznie mniejsze pieniądze. Nic dziwnego, dla fanów Pink Floyd ten amfiteatr ma wyjątkową magię. Nie jest wielki. Eliptyczna arena ma długość zaledwie sześćdziesięciu siedmiu metrów i szerokość trzydziestu pięciu. Trybuny mogły niegdyś pomieścić dwadzieścia tysięcy widzów. To mniej niż połowa pojemności rzymskiego Koloseum. Obecnie, pokryte wulkanicznym pyłem i częściowo zarośnięte i tak pozostały puste. Otoczony obrotowymi reflektorami okrągły ekran, znany z koncertów Pink Floyd oraz niewielka odkryta scena zajęła niewielką przestrzeń po jednej stronie areny. Na pozostałej części stała publiczność. Patrzącemu z góry wydawać się mogło, że wszyscy zgromadzeni stoją we wgłębieniu wielkiego półmiska. Na jego górnym obwodzie umieszczono reflektory, a trawiaste wnętrze wykorzystano do laserowych projekcji i efektów specjalnych. Powstała niezwykła sceneria, nieznana z innych koncertów. Oryginalny sposób wykorzystania świateł i efektów specjalnych sprawiał wrażenie zapadające na długo w pamięć. Podczas finałowego Run Like Hell efekty były tak oślepiające, że cały zespół występował w okularach przeciwsłonecznych…



W programie znalazło się osiem utworów z dwóch ostatnich solowych płyt Davida Gilmoura oraz trzynaście nieśmiertelnych klasyków z repertuaru Pink Floyd. Zespół towarzyszący artyście chyba nigdy dotąd nie brzmiał tak jak wówczas. Widać było wyjątkowe porozumienie wszystkich muzyków i radość, jaką czerpali ze wspólnego występu. Program otworzyła nastrojowa kompozycja 5 A.M. z Rattle That Lock. Tuż za nią zabrzmiał (podobnie jak na studyjnym albumie) dynamiczny utwór tytułowy. David zagrał w nim na jednej ze swych najstarszych, najbardziej lubianych i cenionych gitar – modelu '55 Fender Esquire, nazywanym Workmate. To właśnie z nią sfotografował się na tylnej okładce About Face, swej drugiej studyjnej płyty, z 1984 roku. Najczęściej jednak jest kojarzony z modelem Black Strat, kupionym w 1970 roku, w słynnym sklepie muzycznym Manny's Music, w Nowym Jorku. To bodaj najbardziej rozpoznawalna gitara w dziejach rocka. Kupiony 
w tym samym miejscu zaledwie kilka tygodni wcześniej również czarny Fender Stratocaster został skradziony z resztą sprzętu Pink Floyd, a zaplanowana wówczas trasa po USA musiała zostać odwołana. Gilmour gra też chętnie na modelu Vintage '57 Strat, w kolorze czerwonego jabłka. Ma zresztą w swej kolekcji (jak twierdzą znawcy tematu) ponad setkę instrumentów.



Wróćmy jednak do muzyki. Program koncertu w zasadzie niewiele odbiegał od tego, czego w ramach światowej trasy promocyjnej mogli posłuchać fani 25 czerwca 2016 na placu Wolności we Wrocławiu. W zasadzie polski koncert był nawet bogatszy, bowiem pojawiła się na nim trzydziestoosobowa orkiestra Narodowego Forum Muzyki Filharmonii Wrocławskiej, prowadzona przez Zbigniewa Preisnera, a w utworze The Girl In The Yellow Dress gościnnie zagrał znakomity pianista Leszek Możdżer. Obaj już wcześniej współpracowali z Gilmourem, przy nagraniach jego dwóch ostatnich płyt, a także dziesięć lat wcześniej - podczas koncertu w Gdańsku. Tych akcentów w Pompejach nie było, jednak spore fragmenty występu z Wrocławia znalazły się w materiałach dodatkowych wydawnictwa.



Można odnieść wrażenie, że wielkim nieobecnym podczas tego spektaklu był Rick Wright, choć - w co pragnie wierzyć także David - jego duch był tam przez cały wieczór. Wydawało się, że wykonany wówczas utwór Shine On You Crazy Diamond poświęcony był bardziej jemu niż Sydowi Barrettowi. Uwagę przykuwa także niezwykłe wykonanie kompozycji The Great Gig in the Sky, w zupełnie innej aranżacji, raczej rzadko grane na żywo. Dawna wokaliza Clare Torry została przearanżowana na trzy głosy, w tym jeden męski. Pojawiło się też niesamowite solo wyczarowane przez Davida na steel guitar. Po zakończeniu Gilmour powiedział: „To była piosenka napisana przez Richarda Wrighta, wiele lat temu. A oto pieśń o nim...” Po tych słowach amfiteatr wypełniły delikatne dźwięki A Boat Lies Waiting (również z ostatniej studyjnej płyty). Cały program był wyważonym połączeniem nowszych utworów Davida i floydowej klasyki, która mimo wszystko budziła żywszą reakcję publiczności. Warto zwrócić uwagę na One Of These Days, jedyny utwór, który Pink Floyd nagrał w tym miejscu czterdzieści pięć lat wcześniej. Koncert tradycyjnie zakończyła niemal diabelska wersja Run Like Hell, repryza Time/Breathe z Ciemnej Strony oraz jak zwykle genialne wykonanie Comfortably Numb.



Całość sfilmował Gavin Elder, współpracujący z Gilmourem już od dość dawna. Wśród zaproszonych gości pojawił się także Adrian Maben, reżyser filmu sprzed kilkudziesięciu lat, który przygotował w podziemiach amfiteatru okolicznościową wystawę fotogramów. Album David Gilmour: Live at Pompeii dostępny jest w wielu różnych formatach: 2 CD, 2 DVD oraz Blu-ray. Amatorów czarnych krążków z pewnością usatysfakcjonuje wersja na czterech winylach, ja jednak polecam edycję deluxe, czyli 2 CD + 2 BR, zawierającą mnóstwo materiałów dodatkowych, w tym obszerne fragmenty koncertów z Ameryki Południowej oraz z Wrocławia, a także kilka filmów dokumentalnych. W pudełku znaleźć można również kilka niespodzianek poligraficznych. Całość jest świetnym portretem artysty w wyjątkowym otoczeniu i z doskonałym zespołem. I podobno nie jest to jego ostatnie słowo...


słuchacz