piątek, 29 kwietnia 2016

Uroboros... czyli o pożeraniu własnego ogona






Czas jest jak wąż Uroboros, który chwycił zębami własny ogon.
W każdym momencie kryje się wieczność.
A wieczność składa się z chwil, które ją tworzą.
Pani Jeziora - Andrzej Sapkowski




  
Inspiracją do dzisiejszych rozważań był komentarz jednego z moich stałych czytelników, kwestionujący porównanie dzisiejszej kondycji rocka progresywnego do węża zżerającego swój ogon. Fakt, opinia nie jest odkrywcza, spotkałem się z nią wcześniej i choć odzwierciedla także mój pogląd, to jednak mimo wszystko trudno nazwać to stwierdzenie kalką językową. Zwrot nie jest mechanicznym przeniesieniem z języka obcego, zaś postać węża z ogonem w pysku ma rodowód znacznie głębszy, a i znaczenie niekoniecznie pejoratywne. 


Uroboros w wyobrażeniu XVI-wiecznego rysownika Lucasa Jennisa

Uroboros (Ouroboros) – o niego wszak chodzi – to symbol znany już w starożytnym Egipcie i antycznej Grecji. Odnaleźć go można niemal we wszystkich mitologiach świata, począwszy od Wikingów, poprzez Indie, Afrykę, a skończywszy w Ameryce sprzed czasów Kolumba. Symbol ten obrazował niekończący się cykl przemian i powrotów,  śmierci i odrodzenia. Jest znakiem nieustającej jedności wszechrzeczy, tak duchowej jak i fizycznej. Ów wąż, nieustannie pożerając się odradza się na nowo. Jest personifikacją nieskończoności, niczym powstający z popiołów Feniks. Motyw ten często gości w literaturze (dość wspomnieć przywołanego na wstępie Sapkowskiego), a także w filmach, grach i oczywiście w muzyce.

Baczny obserwator łatwo dostrzeże, że popkultura od lat karmi się tym, co już było. Stąd wielokrotnie przeżywamy nostalgiczne powroty, inspiracje i nawiązania do przeszłości, nie tylko w muzyce. Zgodnie z antycznym przekazem Uroboros pochłania własny ogon, lecz w efekcie odradza się. I tu dochodzimy do sedna. Dobrze, jeśli w wyniku tych nawrotów powstają nowe wartości. Gorzej, jeśli jest to jedynie bezwstydne odcinanie kuponów, bądź w ogóle przypisywanie sobie cudzych zasług. Starsza muzyka wielokrotnie inspirowała młodych wykonawców. Młodzi ludzie, zwykle początkowo przejmują fascynacje starszego rodzeństwa (rzadziej pokolenia), a dopiero później starają się nadać im własny kształt, bądź w ogóle poszukać własnej drogi. Inną kwestią są powroty starszych do odchodzącej młodości, nawet jeśli czasem te wspomnienia mają posmak kiczu. Nie ma to dla nich większego znaczenia, bo w tym przypadku nie chodzi o sztukę, lecz sam fakt powrotu. Ta sytuacja jednak wykracza poza sferę kultury, bliższa jest raczej socjologom. Bywają też inne kryteria, wszak można oprzeć się na twierdzeniu inżyniera Mamonia z filmu Rejs i lubić jedynie tę muzykę, którą się zna.




Kultura i sztuka często oglądają się za siebie, a popkultura w szczególności. Taka jej natura. Większość nurtów muzycznych garściami czerpie z poprzednich epok, czasem wręcz bezceremonialnie, nie cichną bowiem procesy o prawa autorskie. Przeszłość jest niewyczerpanym źródłem inspiracji. Wiele kierunków w trakcie rozwoju popada w pretensjonalność lub przeintelektualizowanie i w efekcie dociera do ściany (dość wspomnieć zakręty w karierach grup Emerson Lake & Palmer, bądź Yes). Wówczas przydaje się powrót do korzeni. U początków muzyki leży blues i przyznam, że takie powroty są mi najbliższe. 
Muzyka rockowa jest wyjątkowo rozległym gatunkiem, mieniącym się niezliczonymi odcieniami. Dochodzi do tego cała otoczka, ideologia, czasem wręcz filozofia. Rok progresywny nie jest wyjątkiem. To nie tylko Genesis, Pink  Floyd, ELP czy King Crimson. Już w latach siedemdziesiątych grany był przez wiele zespołów, w Polsce kompletnie nieznanych. U schyłku tej dekady część z nich popadła w sztuczność i stała się zaprzeczeniem idei rocka, który z natury swej jest muzyką dość prostą, wynikającą z buntu. Niestety, dla części wykonawców, także współczesnych, rock progresywny zatrzymał się. Nie sposób słuchać bez końca tych samych pomysłów, bowiem staje się to zaprzeczeniem progresji, czyli podążania do przodu, a utwory poprzez swą złożoność nie stają się lepsze. Także rozwój muzyki nie znosi próżni, wszak w odpowiedzi na wyrafinowane formy powstał punk. Jednak na szczęście pozostali artyści oryginalni, dzięki którym progrock przetrwał i dalej się rozwija. Niewątpliwie, wymaga on sporych umiejętności i perfekcji w opanowaniu instrumentu, jednak musi to iść w parze z wrażliwością. Jeśli tego brakuje, to muzyka staje się niestrawna, mimo ogromu pracy włożonej w jej przygotowanie.

Warto czasem spojrzeć wstecz. Ważne, by z powrotów rodziło się coś nowego. Dziś powstają różne kombinacje. Pop romansuje z rapem, jazz z rockiem, a wszyscy czerpią z klasyki. Powiązań jest wiele, nie sposób ich wyliczyć. Powstają też nurty, które z założenia są w opozycji do zastanego porządku. Tu również przykłady można mnożyć lecz nie o to chodzi. Ważny jest rozwój. Ważna jest myśl, idea, a nie jedynie popis sprawności technicznej czy możliwości studia nagraniowego. W efekcie to właśnie one są tą wspomnianą ścianą. Dlatego wyżej cenię szczere emocje dawnych wykonawców, takich którzy potrafili uwieść swą charyzmą i talentem, nieoszlifowanym współczesnymi możliwościami produkcji, która zastępuje wyobraźnię.





Rewolucje muzyczne na miarę Presleya czy Beatlesów zdarzają się stosunkowo rzadko. Wywodzę się z pokolenia, które swój muzyczny świat kształtowało u progu lat siedemdziesiątych. I choć może patrzę na te lata przez pryzmat mej ówczesnej młodości, to jednak twierdzę, że był to okres niezwykły, który trudno porównać z tym, co nastąpiło później. Był szalenie inspirujący, muzyka rockowa dopiero rodziła się. Polska, oddzielona żelazną kurtyną przeżywała ten czas na swój sposób. Brakowało płyt, instrumentów. Ale było Radio Luxemburg, po latach pojawił się Program III. Podsłuchiwaliśmy świat przez dziurkę od klucza, ale mieliśmy też swojego Niemena, Breakout, SBB i kilku innych znaczących wykonawców. Dziś, w dobie Internetu i łatwego dostępu do kultury trudno to sobie wyobrazić, takie jednak były fakty. Stąd też mój zrozumiały sentyment, choć bynajmniej, nie pragnę powrotu tamtych czasów.
Podsumowując: są tacy, którzy twierdzą, że od czasu wielkiej czwórki z Liverpoolu nie wymyślono nic nowego. Podobnie niegdyś uważano dzieła Jana Sebastiana Bacha za jedynie oryginalne, zaś wszystkie późniejsze dokonania za wtórne. Jeśli przyjąć podobną optykę, rychło dojdziemy do wniosku, że wszyscy kopiują od wszystkich, a nasz tytułowy Uroboros ma się wyjątkowo dobrze. Mimo to twierdzę, że inspiracje nie są niczym zdrożnym, jeśli prowadzą do powstania nowej jakości. Wszak wąż pożera samego siebie i ponownie odradza się z siebie. I tak należy rozumieć moją opinię o rocku progresywnym. Są w nim utwory, które mnie nużą po kilku taktach, lecz są też takie, których słucham z zainteresowaniem - zwłaszcza, jeśli poza techniką mają jeszcze to nieuchwytne „coś”.



Uroboros dawniej i współcześnie

Wypadałoby zakończyć zgrabną klamrą. Obok średniowiecznego wyobrażenia Uroborosa przywołałem okładki dwóch płyt z jego personifikacją: Alan Parsons Project - Vulture Culture z 1984 roku i wydany kilka tygodni temu album Raya Lamontagne, zatytułowany chyba nie przypadkiem właśnie Ouroboros. Ta płyta jest świetnym komentarzem do dzisiejszych rozważań. Jest dowodem, że psychodelia z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ma się dobrze. Ray Lamontagne, Amerykanin, uznawany wprawdzie za artystę folkowego, na swych ostatnich dwóch płytach czerpie z niej pełnymi garściami. I robi to w sposób nadzwyczaj udany. Zwłaszcza na ostatniej płycie wyraźnie pobrzmiewają echa Pink Floyd. Zbliżony jest klimat utworów, podobne instrumentarium, a i głos Raya brzmi dość „floydowo”. Słychać wyraźne odniesienia do utworów Fat Old Sun, Us And Them, do fragmentów albumów Meddle, czy nawet Ummagumma. Mimo to, nie brak im oryginalności, nie są wtórne. Wprawdzie nie pretendują do miana radiowych hitów (no może z jednym wyjątkiem), jednak na mnie działają wyjątkowo.

słuchacz






PS.
Przywołany fragment nie oddaje w pełni klimatu płyty, warto zapoznać się z całością.





piątek, 22 kwietnia 2016

Riverside – Miłość, Strach, Wehikuł Czasu... i co dalej?








Świadomie odkładałem temat związany z muzyką Riverside na bliżej nieokreśloną przyszłość. Zawsze wysoko ceniłem ich dokonania, a karierę grupy śledzę z niezmienną uwagą od pierwszej płyty. To jeden z moich ulubionych zespołów, stąd też potrzebowałem jakiegoś dystansu. Nagła śmierć Piotra Grudzińskiego, gitarzysty i współzałożyciela formacji, będąca dla grupy prawdziwą tragedią, również wpłynęła na odsunięcie tematu. Także dziś nie jest mi łatwo o tym pisać. Pod koniec ubiegłego roku ukazał się ich szósty album. Dla mnie – jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy. Płytę nominowano do nagrody Fryderyka, niestety środowe rozdanie pokazało, że członkowie Akademii Fonograficznej bardziej docenili innych kandydatów.
Riverside działa już piętnaście lat. Mimo stosunkowo rzadkiej obecności w mediach ma status gwiazdy, dla fanów jest wręcz legendą, a i poza granicami kraju cieszy się sporą popularnością. Świadczą o tym wysokie notowania na listach bestsellerów oraz kilka setek koncertów na kontynencie amerykańskim i w Europie Zachodniej. Ich muzyka to rock dość silnie zabarwiony stylistyką progresywno-metalową. Dotąd zespół tworzyli: Mariusz Duda - wokalista i gitarzysta basowy, Michał Łapaj - grający na instrumentach klawiszowych, Piotr Kozieradzki - perkusja oraz zmarły nagle w lutym jej współzałożyciel Piotr Grudziński, którego gitara, łącznie z talentem kompozytorskim Mariusza Dudy w dużym stopniu kształtowała muzyczne oblicze formacji. Bez wątpienia jego odejście jest dla muzyków olbrzymią stratą, a pozostawione miejsce trudno będzie im zapełnić.



Śledziłem poczynania grupy od pierwszej płyty Out of Myself, wydanej w 2003 roku. Od początku prezentowali wysoki poziom. Unikalny klimat i bogactwo muzycznych pomysłów przyciągało zwłaszcza miłośników twórczości Porcupine Tree, Stevena Wilsona, Dream Theater oraz klasycznych albumów Pink Floyd. W muzyce zespołu odnaleźć można było mniej, bądź bardziej świadome inspiracje tą stylistyką, choć już wówczas była w pełni oryginalna oraz pełna szczerości i zaangażowania. Fascynowała zmiennością nastrojów i niebanalnymi tekstami Marusza Dudy. Debiutancki album opowiadał historię człowieka, który po załamaniu nerwowym próbuje ponownie odnaleźć swe miejsce wśród ludzi. Także dziś, po niemal trzynastu latach płyta przykuwa uwagę. Kolejne przyniosły wykrystalizowanie stylu oraz coraz bardziej intrygującą warstwę literacką, zaś zespół, mimo rosnącej popularności, pozostał czwórką doskonale rozumiejących się przyjaciół, bez cienia taniego gwiazdorstwa.




Ich historia i kariera była efektem ciężkiej pracy, niewątpliwego talentu i charyzmy, która pozwoliła by zaistnieli w świadomości słuchaczy. Trochę to przypomina zespoły z początku lat siedemdziesiątych, które tworzyły bez wsparcia sztucznej machiny marketingowo-medialnej, zaś ich rozwój i popularność była efektem konsekwentnie realizowanej spójnej wizji artystycznej. Nie wszystkie się przebiły, wszak na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych konkurencja była naprawdę duża. Świadczą o tym wznawiane na CD świetne płyty grup, które przepadły po nagraniu zaledwie jednego krążka. Jak się okazuje – w każdym przypadku potrzebny jest łut szczęścia. Kariera Riverside daje nadzieję, że w świecie liczy się jeszcze prawdziwa sztuka, a nie tylko masowy gust telewidzów i sztuczne produkty koncernów płytowych.
Myślę, że siłą zespołu jest to, że wszyscy jego członkowie wspólnie podążają w jednym kierunku. Choć każdy wnosi coś unikalnego, to jednak skumulowane talenty i umiejętności wszystkich decydują o ostatecznym kształcie muzyki. 




Niewątpliwie ważnym, choć nie jedynym elementem jest pierwotny zamysł kompozytorski Mariusza Dudy, który nabiera ostatecznego kształtu przy aktywnym wsparciu pozostałych, doskonale rozumiejących się muzyków. Każdy z nich dodaje własny szlif i każdy pracuje tak długo, aż utwór zyska akceptację wszystkich. Twórczość Riverside trudno jednoznacznie zakwalifikować do jakiegokolwiek nurtu. Stoją na pograniczu, wypracowali własną niszę. Chcą tworzyć dla wszystkich, jednak poprzeczkę zawiesili sobie bardzo wysoko. Jak twierdzi Mariusz Duda – wzorem są dla niego piosenki Petera Gabriela – w zasadzie proste, a jednak ambitne, mające jakiś dodatkowy, trudno uchwytny walor.




Nie bez powodu odwołuję się do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, bowiem właśnie wówczas tworzyły się zręby art rocka, później określanego jako muzyka progresywna. Tworzyły je takie zespoły jak Pink Floyd, Yes, Emerson Lake And Palmer, Procol Harum, Jethro Tull, Genesis, a rozwijały później Marillion czy Porcupine Tree. Mimo, że styl ten miał sporo miłośników i popularyzatorów, zawsze określany był jako niszowy. Dziś, słuchając współczesnego rocka progresywnego, także tego w światowym wydaniu odnoszę wrażenie, że twórcy powoli zaczynają zżerać własny ogon, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Jednym z nich jest Riverside, może właśnie dlatego, że zespół ten nie był nigdy czystym reprezentantem gatunku. Ich styl ewoluował z albumu na album, a przedostatnia płyta Shrine of New Generation Slaves (2013) zapowiadała kolejne, dość istotne zmiany. Teksty wprawdzie dalej oscylowały wokół kwestii egzystencjalnych i opowiadały o ludziach, którzy tracą kontrolę nad swą wolnością i spędzając czas w nowoczesnych świątyniach, jakimi stają się centra handlowe przeistaczają się we współczesnych niewolników konsumpcji. Muzyka jednak zmieniła się. Utwory stały się nieco prostsze, krótsze i bardziej melodyjne, zyskując przy tym nieco hardrockowy klimat. Pojawiły się ciekawe brzmienia klawiszy, a śpiew stał się bardziej wyrazisty. Ponownie zawitało światło i nadzieja, także w warstwie literackiej. Pojawiły się w nich echa wspomnień z dzieciństwa, są rozterki młodości, nie brak też odniesień do współczesności i wirtualnego świata portali społecznościowych, gdzie tak łatwo stracić swoją tożsamość.





Płyta wyraźnie tchnie optymizmem. Widać to także na tle wcześniejszych solowych dokonań Mariusza Dudy, bowiem projekt Lunatic Soul, rozwijany konsekwentnie na czterech kolejnych wydawnictwach był również dość mroczny. Na nowym krążku nie brak refleksji, nastroju, melodyki oraz nieco cięższych riffów. Są też piękne, wyrafinowane fragmenty instrumentalne, eksponujące umiejętności solistów. Dość wspomnieć choćby Caterpillar And The Barber Wire, czy Found (The Unexpected Flaw Of Searching). Naprawdę warto sięgnąć po te nagrania, zwłaszcza, że po niespodziewanej śmierci Piotra Grudzińskiego kończy się dla zespołu pewna epoka. Zespół odwołał wszystkie swoje tegoroczne koncerty. To zrozumiałe, bo zawsze byli niczym rodzina. Muszą jakoś stawić czoła zaistniałej sytuacji. Jeśli ktokolwiek w przyszłości zajmie miejsce Piotra – na pewno muzyka nie będzie już taka sama. Chciałbym, aby Riverside przetrwał, jednak co pokaże przyszłość – dziś naprawdę nie sposób przewidzieć…

słuchacz









piątek, 15 kwietnia 2016

Biały Kruk Czarnego Krążka








W najbliższą sobotę, 16 kwietnia przypada kolejny Record Store Day. Jest to międzynarodowe święto miłośników i wydawców płyt (zwłaszcza winylowych), obchodzone zawsze w trzecią sobotę kwietnia. Zapoczątkowane zostało w 2008 roku w San Francisco, w Polsce obchodzone jest od pięciu lat. Z tej okazji - garść wspomnień.
W najodleglejszych zakątkach pamięci przechowuję obraz lampowego Pioniera, starego odbiornika radiowego w brązowo czarnej bakelitowej obudowie. Stał dumnie na kuchennym stole pod oknem, będąc głównym źródłem rozrywki i wiedzy o świecie. Potem pojawiła się… Kamila – małe tranzystorowe radyjko, w skórzanym futerale, z zakresem fal długich i średnich. Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze w latach siedemdziesiątych, ustawione przed mikrofonem na kilku książkach stanowiło źródło muzyki, zapisywanej na wymarzonym magnetofonie ZK120T. Muzykę zdobywałem także od kolegów, przegrywając ją z podobnych magnetofonów, rodem z warszawskich Zakładów Radiowych im. Marcina Kasprzaka. Trzeba było sporej cierpliwości, wszak zapis odbywał się w czasie rzeczywistym. Sprzyjało to rozwijaniu więzów towarzyskich i wymianie skąpych niestety informacji, związanych z danym utworem. Przygotowanie dwugodzinnej taśmy wymagało czasem kilku spotkań (wszak muzykę się wybierało, a nie kopiowało bezkrytycznie). Trudno sobie to dziś wyobrazić, gdy zapis niezliczonej ilości plików muzycznych z komputera na przenośną pamięć trwa zaledwie kilka chwil. Inną kwestią jest to, czy znajdujemy później czas by wysłuchać ich w całości… Najbardziej pożądanym źródłem muzyki w tamtych dniach były oryginalne zachodnie płyty gramofonowe. Trudno opisać, ile trudu wymagało wypożyczenie takiego krążka na kilka godzin, by spokojnie go skopiować i trzymając okładkę w rękach poczuć przez chwilę powiew odległego Zachodu. Bywało i tak, że nie starczało czasu na przegranie całości, gdyż koledzy czekali w kolejce, a każdy chciał mieć kopię prosto z płyty… Z czasem w mym domu wysłużonego Mister Hita zastąpił Daniel, a w miejsce ZK 120T pojawił się M2405S. Muzyka dla młodych ludzi z początku lat siedemdziesiątych była wielką wartością, często stanowiąc temat zażartych dyskusji. Poszerzaliśmy swoje horyzonty, szukając coraz ciekawszych i bardziej wartościowych utworów. Z czasem przyszło zainteresowanie jazzem, który stał się kolejnym etapem wtajemniczenia. Tu sytuacja była nieco lepsza. 


Kilka wybranych płyt klubowych 

W latach siedemdziesiątych jazz nie był już towarem zakazanym, a warszawski festiwal Jazz Jamboree ugruntowywał swą renomę. Odwiedzało go wiele uznanych gwiazd, także zza wielkiej wody, a ich występy niemal zawsze rejestrowano. W tamtym czasie monopolistą na rynku płytowym były Polskie Nagrania, które wydawały w zasadzie wszystko, począwszy od kursów językowych, poprzez muzykę poważną i popularną, po kroniki festiwali. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji cykl wydawniczy sięgał nawet trzech lat. W tych niełatwych realiach, z inicjatywy garstki zapaleńców powstał Klub Płytowy PSJ „Biały Kruk Czarnego Krążka”. W ramach kwartalnie opłacanych składek deklarował on wydawanie dla swych członków czterech płyt rocznie. Do tego, prócz obowiązkowej serii klubowej proponowano dodatkowo atrakcyjne tytuły z serii subskrypcyjnej, zawierającej nagrania zarejestrowane podczas koncertów światowych gwiazd jazzu. Poza tym funkcjonowała seria promocyjna czyli płyty przygotowywane na indywidualne zamówienia zespołów. Pojawiały się również wydawnictwa licencyjne, choć raczej sporadycznie.



Mój zbiorek wydawnictw Poljazzu

W katalogu klubu dominował jazz, choć w początkach działalności zdarzały się wyjątki (np. utwory zespołu Deep Purple, czy fragmenty płyty Niemena nagranej dla CBS w Niemczech). Dla wielu fanów dobrej muzyki taka inicjatywa była niemal rewolucją. Tak więc, wspólnie z kolegą, nie zwlekając, złożyliśmy stosowne deklaracje członkowskie. W założeniu klub był organizacją niekomercyjną, który oferował płyty jedynie swym członkom, ci zaś zobowiązywali się do nieodstępowania ich na zewnątrz. Składki pokrywały jedynie koszty produkcji i wysyłki płyt oraz druku ulotek i materiałów informacyjnych. Takie zasady umożliwiały pewne obejście i tak kulawego prawa autorskiego. Zresztą występujący muzycy podpisywali odpowiednie zgody (choć może nie zawsze w pełni świadomie).
To, że płyty ukazywały się nieregularnie, że często brakowało im okładek i że zdarzały się opóźnienia w wysyłce było niewiele znaczącym drobiazgiem. DOBRZE, ŻE BYŁY. Oczekiwanie skracaliśmy częstszymi wyjazdami do Warszawy, do nieistniejącego już klubu Akwarium przy ul. Emilii Plater 49, gdzie w niewielkim szklanym boksie opodal wejścia mieściło się wydawnictwo. Była to już druga siedziba, początkowo klub zajmował skromne pomieszczenia w kamienicy przy ul. Rutkowskiego 20 (dzisiaj ponownie Chmielna, jak przed stu laty). 



Legendarna siedziba klubu przy Emilii Plater 49,
budynek dziś już nie istnieje (zdjęcie z własnych archiwów)

Można było wówczas odebrać zamówione pozycje osobiście (także dla kolegów), a możliwość spędzenia kilku chwil w klubie jazzowym, spotkania choćby przez szybę znanych muzyków i prócz tego cały dzień sympatycznego włóczenia się po stolicy był dodatkowym bonusem. Żelaznym punktem takich eskapad były także odwiedziny w istniejących wówczas instytutach kultury (zwłaszcza węgierskiej), gdzie również pojawiały się płyty w kraju niedostępne. Wszystkie z trudem zaoszczędzone pieniądze wydawaliśmy na zakupy, często rezygnując z jakiegokolwiek posiłku… Pamiętam też pewien wieczór, gdy oczekiwałem na powrót kumpla z walizą świeżo odebranych płyt (jego i moich) oraz późniejsze wspólne całonocne przesłuchiwanie owych zdobyczy.


Płyty w kopertach "zastępczych"

Wróćmy jednak do płyt wydawanych przez Klub Płytowy PSJ „Biały Kruk Czarnego Krążka”. Jego pionierska działalność obarczona była typowymi problemami gospodarki PRL. Płyty często ukazywały się w tzw. okładkach zastępczych (była to np. odwrócona na lewą stronę i ponownie sklejona okładka jakiegoś przypadkowego wydawnictwa lub zwykły szary karton). Było nieźle, jeśli trafiały się okładki zunifikowane (biała, z charakterystycznym patefonem lub niebieska z saksofonem), które czasem uzupełniane były tzw. insertem, czyli dwustronnie zadrukowaną kartką w jednym kolorze, na której umieszczano program płyty, jej omówienie i coś, co w przypływie dobrego humoru można było uznać za zdjęcia (chodzi oczywiście o poligrafię, a nie o umiejętności fotografa). Później sytuacja nieco się poprawiła, coraz częściej pojawiały się w miarę normalnie wydane pozycje, z odpowiednimi okładkami. Zdarzało się, że klub oferował prawdziwe rarytasy. Do dziś posiadam na swej półeczce nagrania Sary Vaughan, Woody Hermana, Stana Kentona, Gila Evansa, Buddy Richa, Duka Ellingtona, Muddy Watersa i innych gwiazd, zrealizowane podczas ich występów na Jazz Jamboree. W tamtej rzeczywistości możliwość posiadania na płytach koncertów, zarejestrowanych zaledwie kilka miesięcy wcześniej była rzeczą niemal niewyobrażalną. Były też inne perełki, jak choćby jedenastopłytowa (dość droga) historia jazzu Jazz Legends (na licencji amerykańskiej firmy Folkways) z broszurą Henryka Cholińskiego, czy czteropłytowy wybór unikalnych nagrań Krzysztofa Komedy – obie pozycje wydano w specjalnych tekturowych pudełkach.


Komeda i Jazz Legends 
Leżący w tle Old Rock Meeting to też wydawnictwo Poljazzu,
jednak znacznie późniejsze

Mimo wielu niedociągnięć wydawniczych te unikalne płyty dziś są cennym dokumentem, nie tylko muzycznym. Krystian Brodacki, podsumowując w 1980 roku na łamach Jazz Forum (nr 68 6/1980) osiem lat działalności klubu płytowego podkreślił, że w tym okresie wydano osiemdziesiąt pięć tytułów, zaś sam klub liczył dwanaście tysięcy członków z całej Polski. Była to na swój sposób elitarna grupa, zaś przynależność do niej dawała poczucie satysfakcji. Tylko w 1979 wydano trzydzieści tytułów w łącznym nakładzie blisko stu tysięcy egzemplarzy, co stanowiło ponad jedną trzecią wcześniejszej sześcioletniej działalności wydawniczej PSJ. Klub działał do 1991 roku, próbując odnaleźć się także w nowej rzeczywistości. Próbowano poszerzyć profil wydawniczy, część licencji sprzedano, a niektóre tytuły pojawiły się w wolnej sprzedaży. Był to już jedynie łabędzi śpiew, bowiem czasy się zmieniły. 


Wybrane pozycje

Jacek Karolak (aktywny na portalu winyl.net), dawny pracownik klubu, próbujący dziś ocalić historię jego działalności doliczył się łącznie trzystu pozycji firmowanych przez Wydawnictwo Płytowe Poljazz (takiej nazwy używano od 1977 roku, choć na płytach funkcjonowało dawne logo). W moich zbiorach posiadam dokładnie sto tytułów z tej listy. Bywają chwile, gdy wybieram niektóre i kładę na talerz poczciwego Daniela. Są wśród nich takie, które darzę szczególnym sentymentem. Chętnie powracam do płyty niezapomnianej formacji The Quartet, którą tworzyli wówczas nieżyjący już Sławomir Kulpowicz (p) i Tomasz Szukalski (s) oraz Paweł Jarzębski (b) i Janusz Stefański (dr). Pamiętam też koncert tego zespołu w bydgoskiej kawiarni muzycznej (działało coś takiego krótko, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych), kiedy w absolutnych ciemnościach potężnie brzmiąca muzyka kwartetu, w której pobrzmiewał przewodni duch Johna Coltrane’a, przenosiła słuchacza w odległe rejony. Trzy lata temu ukazała się seria płyt Sławomira Kulpowicza. Otwierający ją dwupłytowy album zawiera nieznane wcześniej nagrania tej formacji, jednak wspomniana winylowa płyta sprzed blisko czterdziestu lat do dziś wywołuje u mnie dreszcz emocji. Podobnych pozycji jest więcej, wspomnę choćby Gila Evansa, Woody Hermana czy Buddy Richa. Choć dziś bez trudności można sięgnąć po większość dorobku tych twórców, to jednak nie to samo. Być może wrócę do tych nagrań w przyszłości, bowiem jest to dla mnie ważna część mej młodości, a także wycinek historii naszej kultury, który warto zachować.



słuchacz

PS.
Fragment koncertu orkiestry Gila Evansa z Jazz Jamboree '76, który wydano na klubowej płycie, zatytułowanej "Synthetic Evans".





piątek, 8 kwietnia 2016

W Innej Epoce Muzycznej – Marek Grechuta i WIEM





Box Świecie nasz


Czy architektura może mieć związek z muzyką? Okazuje się, że może. Przypomnę trójkę studentów tego kierunku londyńskiej Regent Street Polytechnic, którzy na początku lat sześćdziesiątych założyli grupę, tworzącą podwaliny legendarnego kwartetu Pink Floyd. W tym samym czasie, na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej Marek Grechuta spotkał Jana Kantego Pawluśkiewicza, z którym powołał do życia „Kabaret Architektów Anawa”, pierwowzór zespołu towarzyszącego mu na dwóch pierwszych płytach. To właśnie na nich znalazły się utwory, które przyniosły mu popularność. Pierwsza, zatytułowana po prostu Anawa zawierała dziesięć piosenek, do słów polskich poetów, w tym także teksty napisane przez Marka Grechutę samodzielnie. Nikt nie przypuszczał, że kończący płytę Korowód, a właściwie nagle urywająca się melorecytacja do wiersza Leszka Aleksandra Moczulskiego, z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza stanie się punktem wyjścia drugiej płyty, która stała się jedną z najważniejszych w polskim rocku. Oba albumy dzieli zaledwie rok, jednak muzycznie należą do dwóch odległych światów. Udział Marka Jackowskiego oraz Jacka Ostaszewskiego w nagraniach sprawił, że muzyka poszybowała w nieznane rejony, zabarwione nieco nutą orientu. Wszak to oni kilka miesięcy później dali początek grupie Osjan (Ossian lub Ossjan - pisownia była różna), czerpiącej z kultur wschodu. Korowód jako połączenie poezji śpiewanej i muzyki z pogranicza jazzu i art rocka okazał się albumem ponadczasowym, który trudno porównać z jakąkolwiek pozycją, także z ówczesnego rynku zachodniego. Kilka miesięcy później Grechuta opuścił zespół Anawa, powołując nową grupę pod intrygującą nazwą WIEM. Jej rozwinięcie stanowiło definicję tworzonej sztuki - W Innej Epoce Muzycznej. Po osiągniętych wcześniej sukcesach z poprzednim składem był to krok ryzykowny, stanowił jednak kolejny, dość logiczny etap rozwoju artystycznego.
Skład formacji był płynny, pojawili się w niej uznani muzycy ze świata jazzu i rocka, w tym: Eugeniusz Obarski, Piotr Michera, Bronisław Suchanek, Paweł Jarzębski, Marian Komar, Jan Gonciarczyk, Jerzy Bezucha, Benedykt Radecki, Kazimierz Jonkisz oraz Marian Pawlik i Paweł Ścierański. To i tak niepełna lista. Utwory zyskały odmienne aranżacje, a koncerty przeradzały się niemal w misteria, wypełnione improwizacjami wzajemnie inspirujących się muzyków. Grupa nagrała dwie płyty studyjne: Droga za widnokres (1972) i Magia obłoków (1974). 


Droga za widnokres (1972)

Pierwsza z nich, zrealizowana w oszczędnym i surowym klimacie była muzycznym przeciwieństwem  Korowodu. Program, oparty o współczesną poezję poruszał tematykę egzystencjalną, traktując ją jednak w sposób odrealniony i metaforyczny. Zwiastowała ją już niecodzienna okładka z fotografią Bernharda Goschina, nagrodzoną medalem na wystawie Venus ’72. Kilka utworów z tej płyty szczególnie zapadło mi w pamięć. Wyróżnię dwie początkowe kompozycje - Jeszcze pożyjemy (ze słowami Grechuty) i Gdziekolwiek (do wiersza Jana Zycha) oraz dwie z drugiej strony Pewność (Ewa Lipska) i Gdzieś w nas (Ryszard Milczewski-Bruno). Muzykę do wszystkich piosenek skomponował Marek Grechuta. Zwłaszcza Pewność do słów Ewy Lipskiej jest mi szczególnie bliska. Chyba sprawia to intrygujący wiersz, absolutne przeciwieństwo wcześniejszej mickiewiczowskiej Niepewności, zaśpiewany w daleki od liryzmu sposób oraz niepokojąca muzyka (zwłaszcza kontrabas Pawła Jarzębskiego). W zasadzie trudno wyróżnić którykolwiek utwór z tej płyty. Wszystkie są doskonałe, zresztą zwykle słucham jej jako jednej zwartej całości, gdzie każdy dźwięk jest na swoim miejscu i we właściwym czasie.


Magia obłoków (1974)

Nagrana dwa lata później Magia obłoków jest znacznie bardziej kolorowa i o wiele cieplejsza, nie tylko z powodu okładki. Muzyka zespołu również ewoluowała. Stała się bogatsza, bardziej wyrafinowana, wręcz zaskakuje swą melodyjnością - choć otwierający album utwór W pochodzie dni i nocy (do wiersza Leszka Aleksandra Moczulskiego) jest muzycznym nawiązaniem do klimatu poprzedniej płyty. Zwraca uwagę Igła z „kłującym” dźwiękiem gitary, wpada w ucho A więc to nie tak, z piękną, rozkołysaną melodią i zespołową wokalizą, a także zapada w pamięć kończąca pierwszą stronę płyty mocno jazzrockowa Godzina miłowania, z niezapomnianym pojedynkiem basu i skrzypiec elektrycznych. Drugą stronę otwiera instrumentalna suita Spotkania w czasie (do filmu Jastrun). Niepokojący, mroczny wstęp, przechodzący w melodyjny Walc na trawie przeradza się w dostojnie rozwijającą się, nieco patetyczną Ulicę cieni, wzbogaconą wokalizą chóru, by dalej płynnie przeistoczyć się w pełen niedopowiedzeń Zmierzch. Suitę kończy kolejna piękna melodia, nawiązująca do początkowego walca. Słowem - powstało dzieło instrumentalne, mogące śmiało konkurować z rockiem progresywnym, właśnie rodzącym się za żelazną kurtyną. Tę barwną muzyczną opowieść uzupełnia delikatna, liryczna piosenka Ptak śpiewa o poranku (do słów Mieczysława Jastruna). Płytę kończy kompozycja Na szarość naszych nocy, którą z równym powodzeniem można interpretować jako pieśń o gasnących uczuciach jak i szukać w niej odniesień do szarzyzny ówczesnej polskiej rzeczywistości. Swym nastrojem utwór nawiązuje do ascetycznego klimatu poprzedniego krążka.



Droga za widnokres i Magia obłoków jako część boxu Świecie nasz (2005)


Formacja WIEM istniała do 1975 roku. Dwie płyty nie oddają potencjału, jaki niosła w sobie jej muzyka. Wydane w roku 2000 kompaktowe edycje obu albumów są bogatsze o wiele nagrań dodatkowych, zarejestrowanych podczas koncertów i dających pełniejszy obraz możliwości zespołu. W 2014 roku dyskografia Marka Grechuty powiększyła się jeszcze o serię pięciu płyt (w zasadzie sześciu, bo jedna z pozycji składa się z dwóch CD), na których zarejestrowano koncerty. 


Marek Grechuta - Koncerty (2014)

Pierwsza z nich przynosi zapis występu Marka właśnie z formacją WIEM, w Teatrze Żydowskim  w Warszawie. W programie tego koncertu (z października 1973) znalazły się trzy utwory z płyty Droga za widnokres. Każdy z nich po roku od premiery zmienił się diametralnie. Dojrzalsza jest też interpretacja samego Grechuty. Uwagę przykuwa również brawurowo zagrany Korowód, wykonywany wcześniej przez grupę Anawa. Muzycy WIEM, dając popis swych umiejętności rozwinęli kompozycję do blisko szesnastu minut. Grechuta, oddając pole instrumentalistom zaznaczył swą obecność jedynie na początku i pod koniec utworu. Zarejestrowana muzyka wręcz hipnotyzuje. 


Marek Grechuta - Koncerty (2014)
Warszawa '73

Słuchając dziś tych nagrań mamy już znacznie szerszą perspektywę. Na tle piosenek gwiazd krajowej estrady twórczość Marka Grechuty oraz jego zespołów jawiła się jak ożywczy powiew z dalekiego świata. Niewielu było artystów, których osłuchanie i wyobraźnia muzyczna mogła stawić czoła ówczesnej światowej czołówce.
Postać tego wyjątkowego artysty była na polskiej scenie ewenementem. Mimo dostępności wielu nagrań dalej jest pełna tajemnic. Po jego przedwczesnej śmierci wydano trzy poświęcone mu książki biograficzne. Wszystkie zasługują na uwagę, każda z nich portretuje artystę z innej perspektywy. W kolejności chronologicznej ukazały się:
Wojciech Majewski, Marek Grechuta, Znak 2006; Danuta Grechuta, Jakub Baran,  Marek. Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty, Wydawnictwo Widnokres 2012 oraz Marta Sztokfisz: Chwile których nie znamy Opowieść o M. Grechucie, Wydawnictwo WAB 2013.


Biografie Marka Grechuty


Warto wspomnieć, że prócz muzyki wielką pasją Marka Grechuty było malarstwo i sport. Zagrał też epizodyczne role w dwóch filmach (Polowanie na muchy Andrzeja Wajdy – 1969 i Tumor Witkacego Grzegorza Dubowskiego – 1985) oraz w wielu dokumentach telewizyjnych, prezentujących jego twórczość. Większość z nich zebrano w wydawnictwie Marek Grechuta - Kolekcja, złożonym z trzech płyt DVD.

Marek Grechuta - Kolekcja (2009)


Daleki jestem od powielania sensacji i upubliczniania faktów, nie mających bezpośredniego związku z tworzoną sztuką. Uważam jednak, że należy sprostować plotkę o rzekomym nadużywaniu alkoholu przez artystę. Marta Sztokfisz w swej książce (2013) sporo miejsca poświęciła tej kwestii. Karierę Grechuty w poważnym stopniu utrudniała stosunkowo wcześnie zdiagnozowana choroba afektywna dwubiegunowa oraz wynikające z niej ataki depresji. Marek był pod stałą kontrolą lekarską, zażywał też silne leki. Ich działanie niewtajemniczeni uważali za objawy nadużywania alkoholu, od którego zresztą zdecydowanie stronił. Trudno dociekać przyczyn choroby, niewątpliwie jednak pogłębiły ją dramatyczne wydarzenia z życia osobistego. Stąd też zdarzały się przypadki nagłej niedyspozycji i w ich następstwie przerwane koncerty. Współpracujący z artystą muzycy znali ten problem i starali się Marka wspierać. Trzeba podkreślić, że w tym trudnym czasie wielkim oparciem była dla niego żona Danuta. Ona sama jednak w wywiadach i wspomnieniach zawartych w książce (2012) tego wątku nie porusza, co zresztą wydaje się zrozumiałe.

Przedstawiłem zaledwie wycinek kariery Marka Grechuty. Pozostaje jeszcze wiele wątków, które warto rozwinąć (choćby związanych ze spektaklem Szalona lokomotywa do wierszy Witkacego). Postać artysty, przepełniona poezją i jakby wyrwana z innego świata, w połączeniu z wyjątkowym talentem muzycznym była czymś niespotykanym. Dobrze, że był i pozostawił nam swą twórczość. Pokazał, że bez względu na towarzyszących mu muzyków potrafi nadać swym kompozycjom niepowtarzalny styl. Wszak przybył z „innej epoki muzycznej”…

słuchacz







piątek, 1 kwietnia 2016

Czesław Niemen w oczach dziennikarzy PRL-u





Jaki naprawdę był wizerunek Niemena w mediach tamtego okresu? Popularna prasa wówczas rzadko pisała o Niemenie obiektywnie, niemal nie dostrzegając tworzonej przez niego muzyki. Jego postać nie pasowała do peerelowskiej szarzyzny, zaś niepospolity talent poparty pracą nie miał dla władzy żadnego znaczenia. W jednym z wywiadów Niemen powiedział:  
W tamtych czasach władza chciała ukrócić big beat, nie podobało się np. to, że śpiewaliśmy po angielsku. Zagrażaliśmy też klikom oficjalnych kompozytorów, którzy mieli własne stajnie piosenkarzy starszego pokolenia. I te wszystkie powiązania razem wzięte powodowały wręcz nagonkę na takich facetów jak ja, a jeszcze dochodził mój pseudonim, który okazał się "rewizjonistyczny", który bardzo źle się kojarzył (np. przez długi czas nie mogłem wyjeżdżać do ZSRR). Te problemy naprawdę następowały jeden po drugim. Po piosence "Dziwny jest ten świat", jakkolwiek otrzymałem za nią wiele nagród, młodzieżowe organizacje socjalistyczne wołały: Jak to? To chyba piosenka antysocjalistyczna! Jeden z kierowników wydziału KC, tow. Kraśko wręcz powiedział, że nie będziemy lansować żadnych Niemenków. I nie lansowali, choć zdarzyło im się mnie również głaskać, wręczać Złoty Krzyż Zasługi.  (Jan Skaradziński, Nad Niemenem, Rock’n’Roll 2/91) 




W trudnej sytuacji byli wielbiciele jego twórczości. W tamtym okresie wiedzę o świecie muzyki popularnej zdobywało się podsłuchując obcojęzycznych stacji muzycznych (głównie Radia Luxemburg), słuchając nie zawsze prawdziwych plotek oraz poszukując skąpo przemycanych informacji w prasie, które zwykle wywoływały dreszcz emocji. Kilka lat temu, badając obraz postaci Niemena w ówczesnej prasie dotarłem do wielu interesujących publikacji, które próbowały kształtować obraz artysty. Po marcu 1968 władza zaostrzyła kurs, zakładając walkę ze sztuką kopiującą zachodnie wzorce, postrzeganą jako antysocjalistyczna. Jednym z celów nagonki stała się postać Niemena. Władzę drażnił jego wygląd, wykonywane utwory oraz tworzona muzyka – stąd prasa chętnie drukowała wypowiedzi pisane w stylu, jaki prezentował np. felietonista podpisujący się pseudonimem Roch, publikujący w krakowskim „Dzienniku Polskim". Oto próbka: 
Ulegający histerycznym atakom wycia, trzęsiączkom i innym symptomom nienormalności, nie licząc ubrania i fryzury, Czesław Niemen-Wydrzycki swoim występem wzbudził we mnie wielki niepokój. Usiłowałem się wsłuchać w jego nagrodzony „protest song", ale nie mogłem. Pozerstwo i błazenada przeszkadzały mi na tyle w odbiorze, że nie mogłem. Wycia i skrzeczenia zamazały tekst do reszty. Poza tym, że Niemen daje wygłup – reszta była zupełnie niezrozumiała. (...) Pozostała tylko fryzura Niemena, jaskrawa marynara w pasy i spodnie w kwiatki. Nie rozumiem, dlaczego taki stwór ma w ogóle przeciwko czemuś protestować? Raczej należy protestować przeciwko niemu. (...) żeby zdobyć rozgłos w Europie, trzeba jeszcze mieć czym śpiewać, to znaczy trzeba mieć głos. A Niemen skrzeczy. I jeżeli ten skrzek ma być europejskim ewenementem – eksportujmy go, gdzie się da. Ale nie popierajmy w kraju. I tak mamy za mało sal koncertowo-widowiskowych w naszym kraju. Po co rozszalała i ogłupiała młodzież ma je demolować?!  





I kolejny przykład - artykuł Zdzisława Kowalczyka (Tygodnik itd, z 09.12.1968): 
Nie potrafię w żaden sposób zrozumieć, co większość tzw. nastolatków, a nawet sporo poważnych, dorosłych ludzi z kilkoma uczonymi na czele, widzi w panu Czesławie Niemenie, jego kolegach oraz całej tfu!(r)czości, którą ci artyści reprezentują i uprawiają. (...) Czy to nieludzkie wycie, te przeraźliwe wrzaski i jęki, ten rozdzierający i raniący uszy i duszę krzyk, ten okropny ryk, czy to wszystko jest muzyką? A te prymitywne, powtarzane aż do znudzenia, wciąż te same zdania, co mówię, pojedyncze wyrazy, gorzej, sylaby, ten cały bełkot jest niby tekstem autentycznej piosenki, tekstem literackim? Nie rozumiem, dlaczego ta nasza młodzież kupuje za drogie pieniądze te płyty? Dlaczego słucha ich całymi godzinami z obłędem w oczach? Dlaczego męczy ją wieczna drgawka, drżączka, konwulsja, epilepsja?

Zbigniew Jan Słojewski, podpisujący się jako „Hamilton" na łamach opiniotwórczej Kultury (06.04.1969) napisał w swym felietonie: 
Niemen zaśpiewał. Podejrzewam, że mógłby zaśpiewać wszystko, nawet przemówienie pana ministra przemysłu ciężkiego, nawet rozdział z podręcznika zoologii, (...) chociaż oczywiście jego specjalność to jest „dziwny jest ten świat”, „Nad strumieniem świadomości stoję nagi i bosy”, „Klęcząc przed tobą" i w ogóle wszelkie nostałgiczno-egzystencjałistyczne jęczenie, będące czymś pośrednim między śpiewami gregoriańskimi a zawodzeniem bab wiejskich. (...) melodia jest tu właściwie zawsze ta sama, i otóż ponieważ tę melodię cechuje rozciągliwość praktycznie nieograniczona, zmieści się w niej praktycznie każde libretto. Niemen to pogrobowiec Kiepury wrzucony w epokę big-beatu, ale bez jego głosu, dlatego, gdy słucham Niemena, to się zawsze boję, że za chwilę coś w tym gardle pęknie, i że będziemy świadkami katastrofy. (...) gdy nakręcono krótkometrażówkę o nim, z której był niezadowolony, to chciał wykupić taśmę za 600 tysięcy złotych, żeby ją schować do szuflady (...) Bardzo poważnie traktuje swoje piosenki (...) Może jeszcze poważniej traktuje swoje ubiory; we wspomnianej krótkometrażówce oświadczył, że przygotowuje piosenkę przeciwko ludziom w koszulach non-iron pt. „Białe koszule, czarne dusze". 





Ton przytoczonych wypowiedzi w zasadzie wyklucza rzeczową dyskusję. Zdarzały się jednak i inne opinie. Oto fragment artykułu Ludwika Erhardta, również z tygodnika Kultura: 
Piosenkarz stał się autorytetem, wykładnią zbiorowych ideałów, bohaterem. Niemen, zachrypnięty, ze zmęczonym, gorzkim głosem jest jednym z nich. U nas jedynym prawdziwym. Śpiewa słowa w pierwszej chwili żenująco zwykłe, naiwne, ale wierzy w nie, więc przejmuje. Dziwi się patrząc na świat i czuje obowiązek zaprotestowania. Kiedy sięga po Tuwima we wzruszającym »Wspomnieniu«, potrafi być liryczny, prosty, bezpośredni. Jest muzykalny, do perfekcji opanował te wszystkie poślizgi i wahnięcia głosu, które robią styl. Jest młodszy od Demarczyk, jest dla innego pokolenia, ale jest równie szczery. W tym tkwi sedno jego tajemnicy. Nie widziałem go nigdy. Mówią, że na estradzie zachowuje się w sposób nieopanowany. Jeśli nawet, wolę to niż proletariacką pozę Młynarskiego. Niemen nie zgadza się na świat i protestuje, Młynarski tylko próbuje jakoś się w nim urządzić. (Opole '67. Festiwal z Bohaterem, Kultura, 22.10.1967)






W 1969 roku Niemen nagrał Bema pamięci żałobny rapsod Cypriana Norwida. Utwór wywołał w całej Polsce spory oddźwięk. Zawędrował do szkół, na lekcje języka polskiego, jako przykład interpretacji wiersza. Został także sfilmowany przez Janusza Rzeszewskiego (1969). Oczywiście stał się również tematem wypowiedzi prasowych. Wiele było krytycznych, autorzy oskarżali artystę o szarganie narodowych świętości. Warto tu przytoczyć choćby fragment krytycznego artykułu, podejmującego jednak merytoryczną dyskusję, jakim był esej Mieczysławy Buczkówny Niemen w dolinie świec (Literatura, nr 19/169,  1975). Tytuł nawiązywał do scenografii Jerzego Masłowskiego w filmie Rzeszewskiego, w której wykorzystano setki płonących świec: 
Zapowiedziano – ni mniej ni więcej tylko Bema pamięci żałobny – rapsod – czekałam w napięciu i oto w ciemności małego ekranu rozbłysły płomyki świec – światła, światła, światła jak liście chwiejące się w podmuchu wiatru – cała dolina świec, niekończące się łąki z wciąż dalej rozkwitającymi płomykami – i popłynął tą doliną głos... Słuchałam, słuchałam, patrzyłam i oto zjawił się sam Niemen z rozwianym włosem, w ekscentrycznym stroju, olbrzymiejący na ekranie wraz z potężniejącym głosem – ale choć czyniłam wysiłki ani słów heksametru żałobnego pochodu, ani słów Norwidowego rapsodu żadną miarą rozpoznać w tym wzbierającym żywiole nie mogłam. Pieśń Niemena brzmiała donośnie, miejscami nawet przejmująco (głos mu się raz po raz łamał jak rozpaczy żałobnej przystoi), ale niewiele to miało wspólnego z poematem Norwida – jednym z arcydzieł polskiej liryki. Taki śpiew zabija poezję  skutecznie, unicestwia ją (…)






Można zgodzić się z argumentacją Mieczysławy Buczkówny, można z nią polemizować. Autorka w swym felietonie odniosła się także do piosenek w wykonaniu Ewy Demarczyk i Marka Grechuty, będących również interpretacjami tekstów poetyckich. Zdecydowanie broniła integralności wierszy, krytykując jakąkolwiek ingerencję w treść. Zarzucała Ewie Demarczyk zmiany dokonane w wierszu Juliana Tuwima Przy okrągłym stole, znanym jako Tomaszów, polegające na zamianie płci bohaterów, bowiem w oryginale poeta (mężczyzna) adresuje swój wiersz do kobiety. Według autorki eseju taka swoboda jest niedopuszczalna. Autorka była zdecydowaną przeciwniczką śpiewania poezji, trudno zatem dziwić się zarzutom skierowanym pod adresem interpretacji Niemena, która nadała dziełu Norwida zupełnie inny wymiar. Jednak właśnie dzięki temu wykonaniu wiersz po latach prawdziwie „trafił pod strzechy”, stając się nie tylko celem polemik prasowych, lecz także spotkań, przesłuchań i dyskusji w gronie młodzieży. Ze swej strony myślę, że Niemen zrobił więcej dla popularyzacji poezji Norwida, niż wcześniej wielu wykształconych norwidologów. Mimo to nie uważam, by wysłuchanie interpretacji artysty mogło zastąpić lekturę wiersza. Są to dwa niezależne byty artystyczne. 

Krytyczną postawę zaprezentował także Lucjan Kydryński, znany krytyk i prezenter muzyczny, który na łamach miesięcznika Filipinka (nr 9, 03.05.1970) napisał o Niemenie: 
Nie wierzę w jego dobry smak. W jego nagłą wrażliwość na poezję Norwida, Przerwy-Tetmajera, Tuwima czy Asnyka. Ktoś, kto jednego dnia śpiewa, że: Mówią, płonie stodoła, płonie, aż strach... może oczywiście drugiego dnia nagrać rapsod żałobny, ale na pewno nie z wewnętrznej potrzeby, ze szczerego ukochania poezji. Idzie po prostu o modę, o podparcie się autorytetem nazwiska, o pozerstwo zupełnie niepotrzebne. Chociaż - sięganie niekoniecznie po klasyków naszej poezji, ale po prostu po dobre, zgrabne, po polsku pisane teksty – byłoby dla Niemena przydatne, wszystko niemal bowiem to, co nagrał przed swym poetyckim longplayem, było mniejszą lub większą tekstową grafomanią. A jeżeli przechodziło nam przez ucho bez specjalnych zgrzytów, to chyba dlatego, że w interpretacji Niemena tekst zaciera się, gubi – idzie o nastrój, o atmosferę, nie o poszczególne słowa. Dziwny jest ten śpiew! Dziwny, ale interesujący.






Efektem tych ożywionych dyskusji były kolejki do sklepów płytowych i nagły wzrost zainteresowania polską poezją, a zwłaszcza Norwidem. Cały ten „medialny szum” oraz niemal homeryckie boje o Norwida dały w efekcie Niemenowi trzecią Złotą Płytę za album zawierający słynną kompozycję.
Popularna prasa tego okresu rzadko pisała o nim obiektywnie, niemal nie dostrzegając jego muzyki, z lubością zaś roztrząsając wydumane zarzuty. Dość wspomnieć słynną aferę radomszczańską, zakończoną wygranym przez artystę procesem. 
Na szczęście inaczej było w prasie branżowej. Przestudiowałem dostępne artykuły prasowe z tamtych lat, skupiając się na czasopismach „Jazz”, „Jazz Forum” oraz „Non-Stop”. Ich profil sugerował względną rzetelność i obiektywizm. Analiza objęła łącznie osiemdziesiąt publikacji z lat 1968-1990. Posługując się analizą treści, usiłowałem ocenić ich wydźwięk, rzetelność opisu i stosunek autora do tematu, sprowadzając jednocześnie zawartość artykułu do najważniejszych znaczeń. Chodziło o ustalenie czy przedstawiany obraz artysty jest obiektywny i wolny od uprzedzeń osobistych, bądź narzuconych z zewnątrz. Wbrew pozorom okazało się, że wizerunek Niemena w prasie muzycznej z lat 1965-1990 był prezentowany z dużą dozą obiektywizmu. Zdecydowanie przeważały artykuły, w których autorzy dostrzegali znaczącą rolę artysty na polskiej scenie muzycznej, jego oryginalność, konsekwencję i upór w realizacji własnej wizji sztuki. Nie będę nadmiernie przedłużał dzisiejszego wpisu - szczegóły i przykłady zaprezentuję przy innej okazji.


słuchacz


PS. 
Nie chcąc zamieszczać na blogu fotografii Niemena o nieustalonym pochodzeniu (a jest ich w Internecie mnóstwo), ograniczyłem się do reprodukcji okładek, wybranych z posiadanych płyt.