piątek, 28 października 2016

Janis Joplin – a little piece of her heart – wspomnienie u progu listopada




Zawsze chciałem z nią porozmawiać i przytulić ją
 bo chyba jej nikt nie kochał - dlatego tak wspaniale śpiewała,
 tak rozpaczliwie pragnęła miłości...
Marek Piekarczyk




Niełatwo mi pisać o Janis. Od lat jestem wielbicielem jej talentu, głosu i niezwykłej charyzmy. Trudno mi pogodzić się z losem, jaki stał się jej udziałem. Może dlatego wzruszyłem się, słuchając wyżej przytoczonych słów wokalisty TSA Marka Piekarczyka, którymi spuentował utwór Cry Baby w pamiętnym wykonaniu Natalii Sikory, laureatki drugiej edycji The Voice of Poland.

Janis Joplin to skomplikowana postać, niekwestionowana ikona amerykańskiego bluesa, soulu i rocka lat sześćdziesiątych. Obdarzona była lekko zachrypniętym, natychmiast rozpoznawalnym głosem. Śpiewała w bardzo emocjonalny sposób. Żyła krótko i intensywnie. Pozostawiła po sobie zaledwie cztery albumy (ostatni ukazał się już po śmierci), a mimo to jej niezwykły talent przeszedł do legendy. Urodziła się w Port Arthur w Teksasie. Mając dziewiętnaście lat wyjechała, by studiować sztukę. Na uniwersytecie poznała ludzi, którzy mieli podobne spojrzenie na świat i muzykę. Mimo to czuła się odrzucona. Na jednej z imprez uznano ją za najbrzydszą osobę, co stało się przyczyną załamania psychicznego. Od najmłodszych lat interesowała się bluesowymi wokalistkami. Zaczęła śpiewać w podrzędnych barach San Francisco, tam też zetknęła się z narkotykami. Po kilku latach zaznała blasku wielkiej sławy. Jej kariera trwała krótko, niewiele ponad trzy lata. Zmarła na początku października 1970 roku w Landmark Motor Hotel w Hollywood, po przedawkowaniu narkotyków i alkoholu, mając zaledwie dwadzieścia siedem lat. Jej śmierć była kolejnym bolesnym ciosem dla świata muzyki, trwającego jeszcze w szoku po śmierci również dwudziestosiedmioletniego Jimiego Hendrixa, który odszedł zaledwie szesnaście dni wcześniej. 
Okres beztroskiej wolności dzieci kwiatów skończył się bezpowrotnie.





Nazywano ją księżniczką rocka. Wielu widziało w niej skandalizującą rewolucjonistkę, uzależnioną od seksu i wyniszczających nałogów. W rzeczywistości nosiła w sobie  kompleksy wyniesione z dzieciństwa i szkoły. Czuła się samotna, zagubiona i niepewna. Narastające poczucie pustki maskowała alkoholem i heroiną. Taka biografia nie była w tamtym czasie czymś niezwykłym. Odzwierciedlała losy wielu przedstawicieli pokolenia kontrkultury lat sześćdziesiątych. Trwał okres rewolucji obyczajowej. Wszechobecny bunt młodzieży przeciw establishmentowi  oraz środki poszerzające świadomość, których zgubne działanie nie było jeszcze w pełni uświadomione, spowodowały niespotykany rozwój różnych przejawów aktywności artystycznej. Wówczas narodziła się prawdziwa i autentyczna muzyka, czerpiąca z korzeni i wyrażająca rzeczywiste pragnienia i tęsknoty młodego pokolenia. Większość płyt z przełomu lat 60. i 70. przeszła do legendy, na długo wyznaczając kierunki dalszego rozwoju. Niestety, wielu twórców tego okresu odeszło przedwcześnie, przegrywając walkę z uzależnieniami.
Janis Joplin była postacią zarówno magiczną, jak i tragiczną. Odkryła nowe oblicze bluesa, wcześniej nieznane ani białym, ani czarnym wykonawcom. Potrafiła cieszyć się życiem i używać wolności, lecz nie umiała wyrwać się z niewoli nałogów. Przez całe życie poszukiwała prawdziwej miłości. Stała się jedną z największych i niedoścignionych wokalistek w historii rock and rolla. Myślę, że spośród ówczesnych amerykańskich twórców rocka jedynie twórczość Boba Dylana i Jima Morrisona w podobny sposób obrazowała dążenia i tęsknoty młodych ludzi. Któż nie zna utworów Piece of my Heart, Cry Baby, Down on Me, Ball And Chain, Summertime, czy Mercedes Benz w jej wykonaniu...
Popularność Janis Joplin rozpoczęła się od występu na Monterey Pop Festival w 1967 roku, gdzie wystąpiła jako wokalista mało wówczas znanego zespołu Big Brother & the Holding Company, reprezentującego nurt psychodelicznego rocka. Pięć utworów z tego koncertu znalazło się na czteropłytowym wydawnictwie, dokumentującym ów festiwal. Festiwal miał być początkowo imprezą bez supergwiazd. Okazał się udanym pionierskim eksperymentem, który wykreował Jimi Hendrixa, Otisa Reddinga i właśnie Janis Joplin. 





Owe trzy czerwcowe dni, które zgromadziły na stadionie w Monterey, w Kalifornii ponad dwieście tysięcy osób okazały się początkiem nowej epoki. Były zapowiedzią Woodstock, choć niektórzy z dzisiejszej perspektywy twierdzą, że muzycznie znacznie go przewyższały. Stały się symbolem „lata miłości”. Warto zapoznać się z dokumentalnym filmem Monterey Pop, zrealizowanym przez D.A. Pennebakera. Prócz wspomnianej trójki reżyser uwiecznił występy The Mamas and the Papas, The Who, Simona and Garfunkela oraz hinduskiego tablisty Ravi Shankara.




Ciekawe czy publiczność, słuchająca tej dwudziestoczteroletniej, wcześniej nikomu nie znanej dziewczyny zdawali sobie sprawę, że obserwują narodziny gwiazdy. Był to początek jej oszałamiającej kariery. Warto zwrócić uwagę na reakcję Cass Elliot z The Mamas & the Papas, z fascynacją śledzącą występ Janis. Koniecznie trzeba też zapoznać się z płytą Live at Winterland '68, nagraną 12 i 13 kwietnia 1968 roku w sali balowej Winterland, dokumentującą występ wokalistki z Big Brother & the Holding Company. Wydano ją na CD dopiero trzydzieści lat później, w 1998 roku. Jest cennym dokumentem, pokazuje bowiem obraz już w pełni ukształtowanej artystki, świadomej swych atutów i możliwości. Gdy Janis wyrastała na gwiazdę, to relacje w zespole zaczęły się psuć. Czy był to wpływ mediów, czy przyczyny były inne? Nie wiadomo.






Pojawiła się także na legendarnym festiwalu w Woodstock. Początkowo myślała, że jest to jeden z wielu koncertów na trasie. Przyleciała helikopterem w sobotę po południu z pobliskiego motelu. Myślała, że ma zaraz wystąpić. Ogromny tłum, liczący ponad czterysta tysięcy osób sprawił, że straciła pewność siebie. Czekała na swoją kolej dziesięć godzin. Pojawił się alkohol i heroina, stąd jej występ w nocy z soboty na niedzielę, pomiędzy godziną 2 a 3, nie należał do najbardziej udanych.





Pete Townshend, który koncertował dwie godziny później z The Who, napisał w swoim pamiętniku: Była niesamowita w Monterey, ale dziś nie wypadła najlepiej, prawdopodobnie z powodu opóźnienia, a prawdopodobnie z powodu alkoholu i heroiny. Ale nawet mimo to była niesamowita
Jej występ się w pierwotnej wersji filmu Michaela Wadleigh’a pojawił się jedynie w postaci kilkudziesięciosekundowej migawki. Później, z okazji kolejnych rozszerzonych wydań fragmenty znalazły się w materiałach dodatkowych.




W 1968 Janis założyła nową grupę - Kozmic Blues Band. Zmieniła brzmienie i swój wizerunek sceniczny. Zalała ją fala krytyki. Znów nie było łatwo. Choć na zewnątrz sprawiała wrażenie pewnej siebie artystki, to jednak tak naprawdę okazała się zagubioną, bezbronną dziewczyną, która nie może poradzić sobie z otaczającymi ją demonami. Uzależnienie od alkoholu i narkotyków ponownie zaczęło brać górę. Postanowiła walczyć. Założyła kolejny zespół - Full Tilt Boogie Band. Powoli problemy zdawały się odchodzić w przeszłość. Odzyskała pewność siebie. Poznała Setha Morgana, zaręczyła się. Żyła chwilą. Śmierć przyszła nagle, ze zbyt silną dawką heroiny. Jej ciało skremowano, a prochy rozsypano nad Oceanem Spokojnym. Ostatnia płyta Pearl, nad którą pracowała tuż przed śmiercią odniosła olbrzymi sukces. Opiniotwórczy magazyn „Rolling Stone” w rankingu stu najważniejszych artystów wszech czasów umieścił Janis Joplin na czterdziestym szóstym miejscu. W 1995 roku wprowadzono ją do Rock and Roll Hall of Fame. Dziesięć lat później otrzymała pośmiertnie nagrodę Grammy za całokształt twórczości. Jej porsche zlicytowano niedawno za 1,6 miliona dolarów. Pozostała muzyka. I pamięć. I żal. I dlatego tak trudno mi o tym pisać.


słuchacz






piątek, 21 października 2016

Gary Brooker: Within Our House – suplement do pewnej legendarnej płyty








Ponoć nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wiedzieli to już starożytni, wiedział też Heraklit z Efezu. Twierdził, że nie ma na świecie nic stałego, a wszystko co nas otacza podlega ciągłym zmianom. Można wprawdzie odważyć się, lecz woda nie będzie już ta sama, wszak wszystko przemija (panta rhei). Pewnie miał rację, cóż jednak zawadzi spróbować.

Ciekawe czy postać greckiego filozofa przyszła na myśl liderowi Procol Harum, gdy 28 września 1996 roku przekraczał próg trzynastowiecznego kościółka pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny i Wszystkich Świętych w angielskim Surrey. Ciekawe też, czy wspominał pamiętny koncert swego zespołu z chórem i orkiestrą w Northern Alberta Jubilee Auditorium w Edmonton, jaki odbył się ćwierć wieku wcześniej. Nie tak dawno pisałem o nim na swym blogu. 




Zabytkowy angielski kościółek, w swojej ponad 700-letniej historii słyszał zapewne wiele, ale ów dzień miał być szczególny. Wielebny Geoffrey Willis, rektor owego skromnego sanktuarium, wspólnie z Gary Brookerem wpadł na pomysł zorganizowania w jego wnętrzu akustycznego koncertu. Celem miało być podreperowanie wątłych finansów parafii. Na program złożyły się zarówno utwory religijne, jak również starannie wybrane kompozycje z repertuaru Procol Harum. W zabytkowych ławkach zasiedli zarówno zainteresowani wierni, jak i fani zespołu. Niewielki kościół mógł pomieścić zaledwie sto pięćdziesiąt osób, dlatego zorganizowano dwa występy. Prócz śpiewającego i grającego na klawiszach lidera Procol Harum w zespole muzyków znalazł się Mark Brzezicki (perkusja), Michael Bywater (organy kościelne), Dave Bronze (bass) oraz Robbie McIntosh (gitara akustyczna). Wszystkim towarzyszył kwartet smyczkowy The Chameleon Arts String Quartet i szesnastoosobowy chór The Chameleon Arts Chorus, kierowany przez Andrew Phillipsa. Nawiasem mówiąc, zastanawiam się czy to formalnie funkcjonujące nazwy, czy powstały jedynie spontanicznie, na potrzeby koncertu. Występ poprzedziły próby kwartetu i chóru, zaś muzycy z zespołu Brookera zagrali niemal bez przygotowania. Do pękającego w szwach kościółka dało się jeszcze wcisnąć sprzęt rejestrujący i skromną ekipę techniczną. Okazało się, że ta decyzja była jedną z najlepszych. W efekcie powstała rewelacyjna płyta, która klimatem i nastrojem przypomina nieco legendarny album Procol Harum Live in Concert with the Edmonton Symphony Orchestra. Oczywiście skala przedsięwzięcia była nieporównywalna, mimo to skojarzenia nasuwają się niemal automatycznie. Powstało piękne i ciepłe nagranie. w dużym stopniu oddające akustykę i charakter tego niezwykłego miejsca.




Płyta nie była przeznaczona do szerokiej dystrybucji. Początkowo wydano ją w niewielkim nakładzie tysiąca sztuk jedynie dla członków fanklubu Gary Brookera i Procol Harum. Dochód z koncertów i sprzedaży miał wspomóc finanse parafii. Dobrze się jednak stało, że kilka lat później za sprawą niemieckiej firmy Repertoire album ów trafił do szerszej dystrybucji, choć nakład również nie był oszałamiający. Czas pokazał, że płyta Within Our House: Recorded Live At St. Mary And All Saints Church, firmowana przez Gary Brookera okazała się pozycją niezwykłą. Wielu krytyków stawia ją w jednym rzędzie z albumem Grand Hotel Procol Harum. I nawet jeśli to porównanie jest nieco przesadzone, to płyta ta godna jest szczególnej uwagi. Dla każdego fana z pewnością będzie wspaniałym dodatkiem i cennym uzupełnieniem dyskografii zespołu. Zawiera muzykę dla dojrzałych odbiorców, którzy nie stronią od klasyki i nie szukają fajerwerków. To pozycja dla tych, którzy chcą smakować brzmienie i lubią spojrzenia wstecz.




Zwraca uwagę doskonała jakość dźwięku. Można wyraźnie usłyszeć niemal każdy instrument, a słuchacz wręcz odnosi wrażenie osobistego uczestnictwa w koncercie. Ciekawy jest dobór repertuaru. Po krótkim wprowadzeniu gospodarza obiektu w średniowiecznych murach rozległy się dźwięki staroangielskiej szesnastowiecznej pieśni Pastime With Good Company, której autorem jest sam król Henryk VIII. W czasach renesansu był to jeden z najbardziej popularnych utworów, ponoć zadedykowany został Katarzynie Aragońskiej, jego pierwszej żonie. Prócz tego na program złożył się dość eklektyczny wybór kompozycji o tematyce religijnej (w tym utwór Elvisa Presleya Peace in the Valley) oraz oczywiście muzyka Procol Harum. Trzeba przyznać, że poezja Keith’a Reida w tym zestawieniu zabrzmiała nieco zaskakująco, zresztą równie ciekawie brzmi hit Presleya w wykonaniu Gary Brookera. A co z repertuaru Procol Harum? Wybrano utwory przystające do charakteru i powagi miejsca. W programie pojawiły się: Holding On, A Salty Dog, Nothing But the Truth, The Long Goodbye oraz skomponowana specjalnie na tę okazję przez Brookera i Reida piosenka Within Our House, która okazała się być godną kontynuacją wcześniejszych dokonań zespołu. Zaprezentowana interpretacja Salty Dog budzi nieodparte skojarzenia z koncertem w Edmonton, a zamykający płytę hit Whiter Shade of Pale mógłby równie dobrze znaleźć się w programie tamtego historycznego występu. Potwierdza to porywający aplauz zgromadzonej publiczności.



Niezależnie od innych wrażeń, trudno nie skomentować wyjątkowego brzmienia głosu Gary Brookera. Upływ czasu dotyka wszystkich, również wokalistów rockowych. Wielu nie radzi sobie z tym najlepiej. Bywają tacy, którzy ewidentnie powinni zająć się czymś innym, bywają też tacy, którzy przearanżowują swe przeboje by podołać im na scenie. Ta zasada nie dotyczy lidera Procol Harum. Jego głos, wbrew prawidłom biologii, z upływem czasu brzmi coraz szlachetniej, niezmiennie nadając równie szlachetnych blasków niemal każdemu wykonywanemu utworowi, zaś interpretacja, jak zwykle nie ma sobie równej. Płyta, pomyślana jako niskobudżetowy dokument, stała się atrakcyjnym zapisem dokumentującym zarówno wydarzenie, jak i wyjątkową atmosferę wieczoru. Zdecydowanie zasługuje na wysoką ocenę, stąd też na mojej półeczce zajmuje godne miejsce. Warto ją przypomnieć, wszak od jej pierwszego wydania minęło już dwadzieścia lat. Panta rhei.

słuchacz




piątek, 14 października 2016

Bob Dylan - bliski ludziom literacki Nobel





Płyty Boba Dylana na mej półeczce



Wczorajsza decyzja Akademii Szwedzkiej, przyznająca tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury Bobowi Dylanowi wywołała w świecie wiele kontrowersji. W mej ocenie bynajmniej, nie oznacza ona upadku prestiżu tego znaczącego wyróżnienia. Wielu komentatorów wczorajszego wydarzenia oburzyło się, a niektórzy z żyjących laureatów być może poczuli się nieswojo, snując refleksje o tym, że do grona stu dwunastu nagrodzonych dołączył twórca z pogranicza kultury masowej. Moją osobistą reakcję dałoby się streścić słowem - nareszcie. I tu pojawia się pierwsza refleksja - badacze kultury już dawno przestali dzielić ją na tzw. wysoką i niską. Kultura jest monolitem, stąd też nie uważam, by szacowna Szwedzka Akademia dokonała jakiegoś przewrotu. Wręcz przeciwnie - sądzę, że to wyróżnienie należało mu się od dawna - i to właśnie w dziedzinie literatury. Bob Dylan, choć nie jest absolwentem żadnej wyższej uczelni kilkakrotnie otrzymywał honorowe tytuły doktora honoris causa. Osobiście odebrał dwa: w roku 1970. na Uniwersytecie Princeton oraz w 2004. na szkockim Uniwersytecie St. Andrews. Jest też laureatem nagrody Pulitzera (2008) za swój wkład w rozwój amerykańskiej kultury i muzyki popularnej. 





Dobrze się stało, że właśnie ten aspekt jego twórczości dostrzegła Akademia, oświadczając w uzasadnieniu, że laureat otrzymuje wyróżnienie za „tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji amerykańskiej pieśni”.
Nie podejmuję się ocenić na czym polega fenomen twórczości Boba Dylana. Dość stwierdzić, że dotychczasowa dyskografia tego siedemdziesięciopięcioletniego autora liczy blisko pięćdziesiąt pozycji. Nieskromnie przyznam, że ponad połowa z tych płyt zajmuje godne miejsce na mojej półeczce. Z tej też przyczyny trudno zachować mi pełen obiektywizm. Mimo to spróbuję. Przyznam, że wcześniej myślałem, by podzielić się z czytelnikami mego bloga kilkoma refleksjami o wybranych płytach z jego dorobku. Wczorajszy werdykt Akademii Szwedzkiej jedynie przyspieszył tę decyzję. Nie chcę skupiać się na biografii laureata, bądź jego najwybitniejszych osiągnięciach.


Inni śpiewają Dylana: zapis koncertu gwiazd na trzydziestolecie działalności
oraz 4-płytowa kompilacja utworów w wykonaniach innych artystów, nagrana z okazji 50-lecia istnienia Amnesty International 

Jestem przekonany, że w wystarczający sposób przybliżą je media. Wspomnę jedynie, iż pierwsza płyta, zatytułowana po prostu Bob Dylan ukazała się niemal pięćdziesiąt pięć lat temu. Od tego czasu artysta przeszedł skomplikowaną drogę od folku, country i bluesa do rocka, nie stroniąc od eksperymentów brzmieniowych. Czasami tracił zaprzysięgłych fanów, lecz jednocześnie zjednywał sobie nowych. Dość wspomnieć legendarny festiwal w Newport, gromadzący miłośników muzyki folkowej. W 1965 roku Dylan pojawił się na nim pierwszy raz z gitarą elektryczną. Fakt ten wywołał wrogą reakcję publiczności oraz buczenie i okrzyki „Judasz”, a później lawinę komentarzy oraz oskarżeń o zdradę ideałów. Dziś być może wydaje się to mało zrozumiałe, ale fakt ten miał nieco szersze podłoże. 



wybrane płyty z dorobku artysty

Artysta uznawany był przez wielu za autentyczny głos pokolenia, zaś muzyka folkowa w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych była w USA nurtem wyjątkowo popularnym. W tym czasie Dylan miał już dość ugruntowaną pozycję jako wokalista i kompozytor, któremu nieobce są kwestie społeczne i dążenie do zmian. W początkowym okresie artysta nie krył swej inspiracji twórczością Woody Guthrie’go, amerykańskiego gawędziarza i pieśniarza folkowego, dając wyraz w swych utworach solidarności z uciskanymi warstwami społeczeństwa. Nigdy nie czuł się dobrze w roli rzecznika pokolenia, jednak jego utwory często podejmowały problemy, z jakimi borykało się ówczesne amerykańskie społeczeństwo. Zamiana gitary klasycznej na elektryczną była dla jego ówczesnych fanów nie tylko odrzuceniem folkowej tradycji. Traktowano ten fakt jako zdradę ideałów i zwrócenie się w stronę rocka i komercji. Każdy jednak, kto zna jego twórczość wie, że tak nie było.
Trudno zrozumieć fenomen Boba Dylana. Nie dysponuje wyjątkowym głosem, nie jest też wirtuozem. Jego utwory, czerpiąc z tradycji, pełne są odniesień do światowego dziedzictwa kultury. W swej twórczości wiele miejsca poświęcił kwestiom społecznym, nie stronił też od tematów filozoficznych i światopoglądowych. Choć wydany na papierze jego literacki dorobek jest dość skromny, to poprzez szczerość i swoje zaangażowanie znalazł uznanie członków szwedzkiego gremium. Sara Danius, sekretarz Akademii, komentując werdykt stwierdziła: Jeśli spojrzeć w przeszłość, można znaleźć choćby Homera i Safonę, którzy tworzyli poetyckie teksty z myślą o śpiewanych wykonaniach. Dokładnie to samo robi Bob Dylan.





Już druga jego płyta The Freewheelin’ z 1963 roku przyniosła trzy znaczące utwory: Blowin’ In The Wind, A Hard Rain’s  A-Gonna Fail i Master Of War. Później doczekały się one niezliczonych wykonań, zarejestrowanych przez wykonawców reprezentujących różne style, od rocka przez country, reggae, aż po rap. Album już na starcie nie miał łatwo. Usunięto kilka utworów, będących zdaniem cenzorów zbyt ostrym spojrzeniem na przejawy bezprawia i okrucieństwa. Blowin’ In The Wind, sztandarowa piosenka z tej płyty jest przejmującym pytaniem o miarę człowieczeństwa w świecie zobojętniałym na panoszące się zło. Nie trzeba dodawać, że jej przesłanie do dziś nie straciło swej aktualności. Nieco surrealistyczne, poetyckie spojrzenie Dylana, pełne wewnętrznych emocji i choć wolne od jawnych deklaracji politycznych słusznie uważane było za głos pokolenia, które oczekuje znaczących zmian. Na kolejnym albumie The Times They Are A-Changin' (1964) pojawił się między innymi Medgar Evers, zamordowany rok wcześniej działacz murzyński oraz Hollis Brown - autentyczna postać pozbawionego dorobku życia farmera z Dakoty Południowej, który w akcie desperacji zabija swoją rodzinę oraz siebie. With God On Our Side jest pełnym pytań i wątpliwości protest songiem, mówiącym o tym, że historię zwykle piszą zwycięzcy, którzy niezależnie od swych moralnych racji zawsze twierdzą, że Bóg stoi po ich stronie. Na dowód twórca przywołuje zarówno podbój Ameryki, wojny z Indianami oraz oba światowe konflikty. Kończąc zastanawia się, czy Judasz Iskariota popełniając swą zdradę miał również Boga na ustach?



wybrane płyty z dorobku artysty

Bob Dylan zdecydowanie odrzucał przypisywaną mu rolę przywódcy pokolenia w walce o lepszą przyszłość. Mimo to stawiał słuchaczom niełatwe pytania o ich postawę wobec rzeczywistości. W tekstach dawał wyraz zagubienia w świecie wypełnionym fałszem, rozpaczą i nienawiścią. Przywoływał postaci zepchnięte na margines przez społeczeństwo i bezduszny system. Ballada Like A Rolling Stone, jedno z jego największych dokonań jest obrazem rozdarcia człowieka wobec bezlitosnych praw rządzących życiem. Inny utwór - Ballad Of A Thin Man to kolejna historia osamotnionego bohatera, który mimo wykształcenia i oczytania nie potrafi odnaleźć się we współczesności, którą mógłby pojąć i zaakceptować. I jeszcze Desolation Row - obraz szalonego korowodu postaci rzeczywistych i literackich z Ulicy Rozpaczy, przywołujący na myśl wojnę postu z karnawałem z obrazu Petera Bruegla. Przestroga przed upadkiem cywilizacji? Tworzył też utwory inspirowane religią i wiarą. Płyta Slow Train Coming (1979) jest jednym z bardziej znanych cykli piosenek inspirowanych filozofią i religią chrześcijańską. Warto dodać, że pochodzący z niej utwór Gotta Serve Somebody wyróżniono w 1980 r. nagrodą Grammy.



wybrane płyty z dorobku artysty


Ponad wszelką wątpliwość Bob Dylan wniósł ogromny wkład w wykształcenie się estetyki rocka. Jego pełna ekspresji twórczość wskazała autorom nowe obszary, wychodzące daleko poza kanon prostych piosenek o dziewczynach i młodzieńczej miłości. Była jak najbardziej prawdziwym i wiarygodnym zapisem świadomości ówczesnych pokoleń wchodzących w dorosłość.
To tylko kilka spisanych na gorąco myśli, które mogą być zaledwie wstępem do nieco szerszego spojrzenia na postać tegorocznego laureata literackiego Nobla. Być może niełatwo Polakom utożsamić się z tematyką poruszaną w twórczości Dylana. Polskie społeczeństwo w tamtym czasie żyło innymi problemami. Nie bez znaczenia jest też znajomość niuansów językowych i kontekst społeczno-kulturowy tekstów. Myślę, że Boba Dylana stać jeszcze na wiele, wszak Tempest, jedna z mych ulubionych jego płyt pochodzi z 2012 roku. Twórca z takim dorobkiem nie musi już nikomu niczego udowadniać. Wystarczy, że robi swoje.

słuchacz









piątek, 7 października 2016

Wykrzywiony portret podwójny ostatniej rodziny




Jestem skrajnym pesymistą,
ale żywię nadzieję na to, że się mylę.
(Z. Beksiński)







W ubiegłą środę wybrałem się do kina, by obejrzeć nagrodzony na festiwalach w Locarno i Gdyni film Jana P. Matuszyńskiego Ostatnia rodzina. Poświęcono mu ostatnio w mediach wiele miejsca, a że do tematu mam osobisty stosunek, stąd wiedziony ciekawością pragnąłem skonfrontować wizję reżysera z własną. Charakterystyczny głos i pióro Tomasza Beksińskiego, jak zapewne wielu mych rówieśników, znałem jedynie z programów radiowych, felietonów publikowanych na łamach miesięcznika Tylko Rock oraz świetnych filmowych list dialogowych, a zwłaszcza cyklu przygód Agenta 007. Z twórczością jego ojca Zdzisława zetknąłem się już w latach siedemdziesiątych i od tego okresu z różną intensywnością pobudzała mą wyobraźnię. Z relacji osób, które znały artystę wynika, że był on człowiekiem pogodnym, serdecznym i ciepłym, choć nie pozbawionym skrywanych fobii. Przeciwieństwem były jego dzieła - mroczne, katastroficzne, czasem wręcz przerażające. Mimo pesymizmu i mroku czasem pojawiało się na nich światło, niczym furtka do nadziei. Wiesław Banach dość trafnie scharakteryzował je fragmentem 23. Psalmu Dawida: Choćbym chodził ciemną doliną zła się nie ulęknę. Dodał przy tym, że Beksiński zatrzymał się w połowie tego zdania...






Wnikliwi czytelnicy mego bloga zapewne znają wpisy poświęcone obu postaciom. Nic więc dziwnego, że na film czekałem z dużym zainteresowaniem, podsycanym publikowanymi zwiastunami. Obejrzałem go i... wyszedłem z kina z bardzo mieszanymi uczuciami. Dlaczego?

Sprawa jest dość złożona. Rok temu z uwagą przeczytałem świetną książkę Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińscy Portret podwójny. Lektura nie była łatwa, często ją odkładałem, by wrócić po kilku dniach. Wnikliwie opisane dzieje, styl życia i relacje rodzinne dalekie były od typowych. Nie sposób jednak posądzać autorkę o stronniczość, bowiem dotarła do bardzo wielu źródeł i osób.




Jakiś czas później przeczytałem dzienniki Zdzisława Beksińskiego. Poprzedzone zostały wyczerpującym wprowadzeniem, a właściwie rozmową Jarosława Mikołaja Skoczenia z Wiesławem Banachem, dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku, a prywatnie przyjacielem artysty. To właśnie jemu i prowadzonej przez niego placówce twórca zapisał w testamencie cały swój dorobek. Stąd też owo muzeum, znajdujące się w rodzinnym mieście malarza, posiada największy na świecie zbiór jego prac, liczący blisko sześćset eksponatów. Odtworzono w nim również pokój z warszawskiego Służewa, w którym dzieła te powstawały. Dzienniki ukazały się pod tytułem Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Obejmują zapiski z lat 1993-2005, a kończą się notatką sporządzoną w dniu tragicznej śmierci malarza. Wpisy niemal niezmiennie otwierają informacje o stanie pogody i aktualnej temperaturze, później autor przechodzi do opisu dnia i wydarzeń z nim związanych. Notatki są prowadzone systematycznie, codziennie lub co drugi dzień, choć czasem zdarzają się dłuższe przerwy. Bywają fragmenty dłuższe i bardzo krótkie, najczęściej są beznamiętnym sprawozdaniem z zakończonego dnia. Przejmujące wrażenie robią opisane w podobnym stylu przygotowania do pogrzebu Tomka, po jego samobójczej śmierci. Zresztą podobne odczucia budzi niemal obsesyjna potrzeba rejestrowania wydarzeń z życia. Beksiński utrwala nie tylko proces powstawania obrazów. Namiętnie filmuje, fotografuje lub nagrywa domowe rozmowy, spotkania i wizyty. Nie stroni od ujęć drastycznych, bądź wręcz intymnych. W dzienniku zapisuje komentarze ze spotkań autorskich i wywiadów, a także relacje z Piotrem Dmochowskim, swym wieloletnim marszandem. Bywa bezpośredni, sarkastyczny, czasem kpiarski. Czy była to wewnętrzna potrzeba pozostawienia po sobie dokumentów, śladów? Nie wiem. Prywatne papiery i osobiste wypowiedzi syna, zarejestrowane na kasetach magnetofonowych spalił po jego śmierci. Były zbyt trudne. Lektura dzienników również jest niełatwa, choć wciągająca. Mimo to, także wymaga przerw dla nabrania dystansu.





Wróćmy jednak do filmu. Ostatnia rodzina jest debiutem Jana P. Matuszyńskiego. W tej roli reżyser wypadł nad wyraz pozytywnie. Widz odnosi wrażenie, że w dyskretny sposób uczestniczy w życiu bohaterów. Część scen została zrealizowana tak, iż ma się wrażenie, że stanowią autentyczny materiał archiwalny. 
Zwraca uwagę duża dbałość o szczegóły i precyzyjne odwzorowanie wnętrz. Film nie feruje wyroków, a oglądający ma wrażenie współudziału w nadciągającej tragedii. Obsada również wyglądem zewnętrznym i charakteryzacją do złudzenia przypomina odtwarzane postaci. Trzeba wyróżnić zarówno nagrodzoną w Locarno grę Andrzeja Seweryna w roli artysty, jak i drugoplanową rolę Aleksandry Koniecznej, odtwarzającej postać jego żony. Podobnie przekonująco wypadł Andrzej Chyra jako Piotr Dmochowski. Tu jednak moje pozytywne odczucia się kończą. Wiele wątków zostało wprawdzie w filmie zaznaczonych, lecz w sposób mało czytelny i zrozumiały jedynie dla tych, którzy znają dokładniej historię rodziny. Kreacja Dawida Ogrodnika, wcielającego się w postać Tomasza Beksińskiego jest już co najmniej dyskusyjna. Niewątpliwie, także i on swym wyglądem i charakteryzacją przypominał odtwarzaną postać. To jednak nie wszystko. Nie chodzi o jego umiejętności aktorskie, a raczej o kształt scenariusza. Trzeba podkreślić, że twórcy filmu dysponowali olbrzymim materiałem dokumentalnym. Jego niewielka część jest także dostępna w serwisie Youtube. Zdaję sobie sprawę, że film Matuszyńskiego jest jedynie oparty o fakty i nie rości sobie praw do bycia dokumentem. Mimo to, stworzony scenariusz ukazał rodzinę, a zwłaszcza postać Tomasza Beksińskiego w sposób niepełny i zdecydowanie jednostronny. Pominięto wiele istotnych w jego wizerunku cech charakteru, które niejednokrotnie wspominali bliscy. Marginalnie potraktowano pracę w radiu. Pominięto niemal zupełnie wielogodzinne audycje, które prowadził oraz intymną więź, jaką potrafił stworzyć ze słuchaczami. I nawet jeżeli był to zaledwie mały wycinek jego osobowości, to dla wielu niezwykle istotny, wszak w tamtym czasie był on jednym z najbardziej znaczących i wyrazistych prezenterów radiowych. Zaprezentowano niezbyt udany debiut radiowy, pomijając późniejsze profesjonalnie przygotowane programy autorskie. Pełna sprzeczności postać wykreowana przez Dawida Ogrodnika jest nieprawdziwa i nieprzekonująca. Czy Polskie Radio tolerowałoby wybuchowego szaleńca, którego stałym miejscem pobytu powinien być zamknięty zakład psychiatryczny? Także zainscenizowany w filmie fragment programu telewizyjnego Wieczór z wampirem Wojciecha Jagielskiego nie oddaje rzeczywistej postaci Tomasza. Wystarczy porównać go z zapisem oryginału, który również jest dostępny w Internecie. 





Wiem, że scenariusz ma swoje prawa, a czas trwania filmu jest ograniczony. Odnoszę jednak wrażenie, że twórcy przedstawili tak ważną dla wielu postać Tomasza w sposób zafałszowany, jednostronny i daleki od obiektywizmu. Stąd też nie dziwi mnie pełna emocji i oburzenia reakcja Wiesława Weissa, wieloletniego naczelnego miesięcznika Tylko Rock, który znał i pracował z Beksińskim blisko dwadzieścia lat. Kilka dni temu ukazała się jego obszerna książka zatytułowana Tomek Beksiński Portret prawdziwy. Nie zdążyłem jej jeszcze w całości przeczytać, zdołałem jedynie w miarę dokładnie przewertować. Przytoczę jednak kilka zdań autora zaczerpniętych z wprowadzenia: 

Powiem tak: znałem Tomka dwadzieścia lat, ale nigdy nie widziałem takiego Tomka, jakiego pokazali scenarzysta Robert Bolesto, reżyser Jan P. Matuszyński i aktor Dawid Ogrodnik. NIGDY! Tomek nie wyrzucał telewizorów przez okno, nie rozwalał szafek kuchennych, nie rozbijał butelek o ściany. Tomek nie bił nikogo pejczem i sam nie był przez nikogo bity pejczem. Tomek nie był żałosnym samotnikiem skazanym tylko na rodziców i przypadkowe panny, których nie potrafił zadowolić. Tomek nie był kabotynem i kretynem, który po śmierci babci powiedziałby: No to zostało nas troje, jak w Genesis! Tomek nie był człowiekiem jednowymiarowym, którego można zagrać na jednej nucie. Tomek nie był świrem i półgłówkiem, a taką postać WYMYŚLILI panowie Bolesto, Matuszyński i Ogrodnik i nazwali ją Tomasz Beksiński. Bo co? Bo jeśli ktoś nie żyje, można wszystko? Można wskoczyć na jego grób i wykonać na nim taniec huculski z przytupem? Ile pychy i podłości trzeba mieć w sobie, żeby tak wykrzywić czyjś obraz i zaprezentować go światu! Ile pogardy dla osób, które tego kogoś znały, lubiły, kochały!





Nawet jeśli słowa tego wprowadzenia zostały napisane pod wpływem emocji, to trudno się z nimi nie zgodzić. W obszernym, liczącym niemal siedemset stron tomie Weiss przytacza relacje wielu osób, które znały Beksińskiego juniora osobiście, nie tylko przelotnie. Jest wiele zdjęć, często po raz pierwszy publikowanych. Z tych relacji wyłania się postać zupełnie inna od przedstawionej w filmie. Tomasz nie był rozkapryszonym i sfrustrowanym dzieciarem, który miał niemal wszystko, a w młodości zabrakło mu jedynie ojcowskiej twardej ręki, która wyznaczyłaby dopuszczalne reguły zachowania. Taki obraz jest zbyt daleko idącym uproszczeniem, na które nie można sobie pozwolić dysponując tak obszerną dokumentacją. Stąd tym, którzy znali bliżej rodzinę Beksińskich trudno zgodzić się z obrazem przedstawionym w filmie Matuszyńskiego. Jedyna scena, która broni się, to rozmowa Tomka z matką o bólu, samotności i trudnych relacjach z kobietami, scena, w której przyznaje się do poszukiwań nieistniejącego ideału.

To prawda, że tragiczne losy tej wyjątkowej rodziny niemal same ułożyły się w gotowy scenariusz. Łatwo powiedzieć, że widmo śmierci krążyło nad Beksińskimi od początku, aż w końcu zebrało swoje żniwo. To stwierdzenie jednak nie oddaje prawdy. Jest krzywdzące dla pamięci o nich.

A sam film? Cóż, również nie zbliża się do prawdy, raczej eksploruje modny dziś trend odbrązawiania bohaterów. Dzięki zdobytym nagrodom być może spopularyzuje twórczość Zdzisława Beksińskiego i losy jego rodziny. Kto jednak będzie wnikał w to, że zrobi to na sposób hollywoodzkiej wersji zdobycia Enigmy? Szkoda, bo niewielu widzów dostrzega różnicę między życiem a filmową opowieścią.

słuchacz









PS.

Zdjęcia obrazów Zdzisława Beksińskiego wykonałem podczas wystawy jego dzieł prezentowanej przez BWA w Bydgoszczy, w styczniu 2016 roku.