sobota, 28 listopada 2020

Pink Floyd – Delicate Sound of Thunder (2020)

 



„Całkiem sprytne fałszerstwo” – tak brzmiała opinia Rogera Watersa komentująca A Momentary Lapse Of Reason z 1987 r., pierwszy album Pink Floyd nagrany bez jego udziału. I choć trudno uznać ją za w pełni obiektywną, to płyta w istocie przedstawiała zespół, który próbuje podnieść się po rewolucji. Nie ułatwiała mu tego armia prawników, reprezentujących byłego kolegę, który uważał, że jedynie jemu przysługuje prawo do nazwy. Ostateczny wyrok w tej sprawie zapadł dopiero kilka miesięcy po premierze albumu. Odrodzona grupa, tworzona początkowo tylko przez Davida Gilmoura i Nicka Masona oraz wspomagana przez sidemanów postanowiła udowodnić, że legendarny Pink Floyd nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Rick Wright wyrzucony przez Watersa po The Wall grał najpierw jako muzyk wspomagający. Zespół w istocie potrzebował odrodzenia. O ile The Wall można uznać za ostateczne rozliczenie się Rogera Watersa z przeszłością, to jednak minimalistyczny The Final Cut miał już znamiona obsesji. Jeśli krytycy twierdzą, że A Momentary Lapse Of Reason powinno być solową płytą Gilmoura, to równie dobrze The Final Cut powinno stać się solową płytą Watersa. Zostawmy jednak te dywagacje. Topory wojenne zostały zakopane dopiero po dwudziestu czterech latach, po wspólnym występie kwartetu podczas Live 8 w 2005 roku, choć jakiś cień z pewnością pozostał, a powracające dywagacje fanów o reaktywacji definitywnie przerwała dopiero śmierć Ricka Wrighta.

Wróćmy jednak do roku 1987. Odrodzony zespół pożeglował (niemal dosłownie, gdyż materiał na A Momentary Lapse Of Reason zarejestrowano na barce Astoria, należącej do Davida i zacumowanej na Tamizie niedaleko Hampton Court) w stronę klasycznego brzmienia. Niewątpliwe zabrakło śpiewającego Rogera, który wcześniej z Davidem dzielił partie wokalne. W tekstach trudno było doszukać się jakiejś myśli przewodniej i charakterystycznego, nieco sarkastycznego spojrzenia na rzeczywistość. Może dlatego sporo tu partii instrumentalnych (skądinąd świetnych), jednak w pamięć zapadają głównie dwa utwory – Learning To Fly oraz On The Turning Away. Po The Wall i The Final Cut fani zespołu wyczekiwali na album, nawiązujący do dzieł z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Od późnych lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych zespół przeszedł dość długą drogę, pracując początkowo jako zgrany kolektyw. Ostatnie lata przyniosły supremację Rogera Watersa, który przekonany o swej wyjątkowej roli uważał, że po jego odejściu grupa przestanie istnieć. David Gilmour miał jednak inny pomysł. Po wygraniu zaciekłej batalii prawnej o prawo do nazwy Pink Floyd pod dowództwem Gilmoura zmienił nieco swoje oblicze. Wracając do pracy zespołowej wyprowadził grupę ze ślepej uliczki. Album pod znamiennym tytułem A Momentary Lapse Of Reason potwierdził ten kierunek i okazał się dobrym wprowadzeniem do Division Bell. Pozwolił też na odbycie wyczekiwanej przez fanów trasy koncertowej. Tu dochodzimy do genezy Delicate Sound of Thunder. Trasa 1987/1988 objęła niemal cały świat i w późnych latach osiemdziesiątych okazała się jedną z najbardziej dochodowych w branży. Nie było na niej wprawdzie latających świń i rozbijających się samolotów, ale wreszcie pełnym głosem zabrzmiała gitara Davida, spychana w kąt na ostatnich albumach z Rogerem. Nowe kompozycje również się broniły – dość posłuchać Sorrow, Dogs of War, On the Turning Away  i Round and Around. Trasę udokumentowano na płycie – i co ciekawe, był to w zasadzie pierwszy album koncertowy Pink Floyd (jeśli nie liczyć drugiego krążka z Ummagumma, wydanego dwadzieścia lat wcześniej oraz kilku utworów zagranych bez publiczności w amfiteatrze w Pompejach).


piątek, 20 listopada 2020

QUIDAM

 



Dziś znów nieco wspomnień z polskiej sceny progresywnej. Z perspektywy lat widać, że połowa lat dziewięćdziesiątych była dla muzyki art-rockowej w Polsce dobrym czasem. Wówczas działał Abraxas, Lizard, Collage. Częścią tej sceny był także inowrocławski Quidam, który powstał na początku 1991 r. Jego założycielami byli: Maciek Meller, Radek Scholl i Rafał Jermakow, do których dołączył Zbyszek Florek. Początkowo działali jako Deep River, grając muzykę z pogranicza hard rocka i bluesa. Pod koniec 1995 roku przyjęli nazwę Quidam, nawiązującą do norwidowskiego bohatera, który poszukując dobra i prawdy pragnie odnaleźć swoje miejsce w życiu. Swój pierwszy koncert (nb. walentynkowy) zagrali 14 lutego 1991 w Zespole Szkół Ekonomicznych w Inowrocławiu. Przez jakiś czas miejsce przy mikrofonie zajmował Waldemar Ciechanowski, jednak prawdziwie nowe otwarcie nastąpiło gdy w składzie pojawiły się dwie panie – wokalistka Emila Derkowska i flecistka Ewa Smarzyńska. Wówczas muzyka zespołu zaczęła wyraźniej zmierzać w stronę bogatszego aranżacyjnie rocka progresywnego. Mimo czytelnych nawiązań do Camel, Genesis, Pink Floyd i Renaissance zespół wyróżniał się indywidualnym obliczem, które przyciągało nie tylko spore grono odbiorców, ale i zyskało uznanie branży. Pojawiły się pierwsze wyróżnienia oraz nagrody, m.in. Grand Prix na festiwalu Gitariada (w latach 1993 i 1994 – m.in. za artyzm i indywidualność), a także indywidualna nagroda dla Emili Derkowskiej. Jednym z pierwszych ważniejszych utworów zespołu było Sanktuarium, zainspirowane kompozycją formacji Rivendell, zasłyszaną na Gitariadzie w 1992 roku. Dokładnie pięć lat po pierwszym koncercie grupa zaprezentowała swój pierwszy album, zatytułowany po prostu Quidam, który dziś ma status kultowego. Nawet z perspektywy ćwierćwiecza można stwierdzić, że była to dla polskiego art-rocka ważna płyta i choć dziś standardy nagrywania są już inne, to nadal słucha się jej z przyjemnością i… sentymentem. W pracach przy niej inowrocławski zespół wspomógł Wojtek Szadkowski, Mirek Gil i Krzysiek Palczewski – trzej zaprzyjaźnieni muzycy z grupy Collage. Album zyskał dobre recenzje w branżowych pismach krajowych i zagranicznych, głównie brytyjskich, zaś zespół szybko podbił serca wielu fanów, także zagranicą. 


piątek, 13 listopada 2020

ABRAXAS

 





W latach 1987 – 2000 w moim rodzinnym mieście działał niezapomniany zespół, który w tamtym okresie bezapelacyjnie należał do czołówki polskiego rocka progresywnego, czy jak kto woli art-rocka. Mało tego – był bodaj ambasadorem tego gatunku w kraju… i nie tylko. O tym jednak później. Jego muzykę charakteryzowały zmienne nastroje, nieoczekiwane zmiany rytmu, czasem kontrowersyjne i niełatwe teksty, a przede wszystkim niebanalne aranżacje i harmonia. Nazwę członkowie grupy zaczerpnęli z powieści Hermanna Hessego pt. Demian, gdzie Abraxas był bóstwem przenikających się wzajemnie sił dobra i zła. Można interpretować ją także jako ideę walki dobra ze złem, miłości z nienawiścią, bądź stagnacji z szaleństwem. Zespół nie trafił w swój czas, gdyż w latach dziewięćdziesiątych na muzycznych scenach królował punk i nowa fala, zaś muzykę progresywną traktowano z rezerwą, jako relikt minionej epoki. Mimo to, grupie udało się zagrać kilka znaczących koncertów, podczas których wykorzystano teatralne kostiumy, rekwizyty i slajdy, a także drewnianego konia na biegunach. Ojcowie założyciele, czyli Adam Łassa i Łukasz Święch, podążając wzorem wczesnego Genesis w stronę teatru rockowego byli przekonani o słuszności wybranego kierunku. Grupę wówczas uzupełniał Mikołaj Matyska na perkusji, Krzysztof Pacholski (p), basista Rafał Ratajczak (bg) i Radek Kamiński – gitara klasyczna. Na scenie chętnie wykorzystywali liczne rekwizyty i maski, czarowali też publiczność barwną grą świateł i wizualizacjami. Podjęli współpracę z bydgoskim Radiem PiK. Zespół zyskał grupę wiernych fanów, jednak nie omijały go nawarstwiające się problemy. W 1993 roku w wypadku samochodowym zginął gitarzysta Radek Kamiński. Regularnie pojawiały się kryzysy i przerwy w działalności. Łukasz Święch równolegle powołał do życia projekt Anyway, który zaowocował kilka lat później albumem Chambers.


piątek, 6 listopada 2020

The Moody Blues – pocztątki symfonicznego rocka w satynowej osłonie

 


Ponownie pozwalam sobie sięgnąć do wspomnień z lat siedemdziesiątych. Któregoś wczesnego popołudnia po przyjściu ze szkoły usłyszałem w Trójce, że tego samego dnia w późnych godzinach wieczornych w programie pojawi się cała płyta grupy The Moody Blues z 1967 roku, zatytułowana Days Of Future Passed. Takie anonse radiowe nie zdarzały się zbyt często, a jako że o zespole nie wiedziałem wówczas zbyt wiele i wspomnianej płyty nie znałem, to z tym większym zainteresowaniem czekałem do wyznaczonej godziny. Wreszcie taśma w moim ZK 120T ruszyła, jednak początek okazał się nieco zaskakujący. Przez chwilę podejrzewałem nawet jakąś pomyłkę, bo z głośnika zaczęły dobiegać dźwięki nie przypominające rocka, a raczej muzykę klasyczną. Klasyki słuchałem wówczas także, więc z wyłączeniem zapisu nie spieszyłem się. Wkrótce okazało się, że ów orkiestrowy wstęp zwiastuje jednak coś zupełnie innego. Pojawiły się recytowane strofy. Nie rozumiałem treści, jednak sposób interpretacji sprawiał, że nie było to istotne. Później znowu chwila bardzo nastrojowej, ilustracyjnej muzyki i wreszcie początek pierwszej piosenki. Całość przesiąknięta była niespotykanym klimatem, nie przypominającym niczego, co wówczas miałem na swych taśmach. Nie wiedziałem, że właśnie słucham jednego z prekursorskich mariaży rocka i muzyki symfonicznej oraz jednego z pierwszych albumów koncepcyjnych.