środa, 27 czerwca 2018

Diana Krall. Whiskey i miód







Urzeczony głosem (i pianistyką) Diany Krall zacząłem kupować jej płyty, gdy miała za sobą zaledwie trzy krążki. Dziś mam już szesnaście tytułów, a moja fascynacja jej postacią nie zmalała ani o jotę. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie – czy to kwestia niepowtarzalnego głosu, urody, czy może brzmienia fortepianu? Nie ma na to prostej odpowiedzi. Owych szesnaście płyt również jej nie przyniosło, bowiem za każdym razem odkrywam w jej twórczości i interpretacjach coś nowego. 


No właśnie – w interpretacjach… Diana Krall czasem (choć rzadko) wykonuje własne kompozycje (oraz napisane wspólnie z mężem – Elvisem Costello). Można je odnaleźć choćby na płycie The Girl in the Other Room (2004), jednak zasadniczą część jej repertuaru stanowią standardy jazzowe oraz utwory pochodzące z tzw. „Great American Songbook”. Są to piosenki napisane przed rozkwitem ery rock’n’rolla, czyli w latach 1920-1950. Wówczas dominowała twórczość takich kompozytorów jak choćby Jerome Kern, Irving Berlin, George Gershwin, Richard Rodgers, Cole Porter i Harold Arlen. Te stare utwory, ważne nie tylko dla amerykańskiej spuścizny muzycznej mają do dziś w sobie coś magicznego i jak się okazuje fascynują nie tylko mnie. Sięga po nie wielu wykonawców, bo zwykle gwarantują dobrą sprzedaż płyt. Wspomnę tu choćby serię pięciu albumów z takim właśnie repertuarem, które nagrał kilka lat temu Rod Stewart. Nasuwa się pytanie – czy w istocie naprawdę lubimy tylko te piosenki, które znamy? A może to kwestia sentymentalizmu, wszak wielu lubi wracać do młodości? Myślę, że część odpowiedzi odnaleźć można na przedostatniej płycie kanadyjskiej wokalistki.


Album nosił tytuł Wallflower (2014). Okazał się jednorazowym wyskokiem na grunt lżejszej pop music. Zawierał interpretacje piosenek Eltona Johna, The Mamas and The Papas, The Eagles, Boba Dylana i innych. Pomysł nie był nowy. Płytę z piosenkami swej młodości (Kisses On The Bottom - 2012) nagrał także Paul McCartney, jakkolwiek dominowały na niej standardy jazzowe. Co ciekawe, do realizacji swej idei zaprosił w charakterze pianistki właśnie Dianę Krall, potwierdzając tym samym jej klasę. Nic dziwnego - improwizowane partie solowe dowodzą jej wielkiego talentu i umiejętności, zaś pomysłów z pewnością starczyłoby na solowy album instrumentalny. Prócz niej gościnnie na płycie zagrało wielu muzyków, w tym także Eric Clapton i Stevie Wonder. I choć trzeba przyznać, że nie jest to jeden z najwybitniejszych albumów sir Paula, to dzięki jej pianistyce nabrał jednoznacznie jazzującego i miłego dla ucha charakteru. Niewykluczone, że ów album zainspirował także Dianę. Tak jak McCartney zanurzył się w stylistyce swingowej minionych lat, tak kanadyjska wokalistka na Wallflower wyszła poza swój dotychczasowy i dobrze spenetrowany świat.


Mimo, że repertuar płyty był odległy od jazzu, a wielokrotnie nagradzanemu producentowi Davidowi Fosterowi udało się utrzymanie stylistyki popowej, to w jej interpretacjach nadal pobrzmiewa łagodne ciepło, sprawiające, że każdy utwór w jej wykonaniu nabiera wyjątkowych cech szlachetności. Choć brzmiało to nieźle, to album zebrał recenzje dość średnie. Nie bez racji artystce zarzucano rozmienianie na drobne swego talentu i poszukiwanie szerszej publiczności. Chociaż… ktoś kiedyś trafnie stwierdził, że w jej głosie pobrzmiewa whiskey i miód (ta z irlandzkim rodowodem, pisana przez „e”). To chyba nie wszystko. Jest jeszcze fascynująca nuta kobiecej zmysłowości, ukrytej pod nienagannymi manierami prawdziwej damy. Ten opis pasuje niemal do każdej z jej płyt. By to zrozumieć trzeba posłuchać choćby piosenki Sorry Seems to Be the Hardest Word. Jest znacznie subtelniejsza niż wersja Eltona Johna, a wspaniale brzmiący fortepian starcza za cały akompaniament. Stąd nie dziwi mnie, że Diana Krall została zaliczona do grona artystów wspieranych przez Steinway & Sons. Ten uznany producent od lat uważa, że piękna muzyka to nie tylko instrument, ale i artysta. Bez tego ostatniego fortepian jest jedynie cichym meblem. 



Szukając usprawiedliwienia dla takiej wolty stylistycznej trzeba dostrzec, że sens powrotu do starszego repertuaru pop usprawiedliwia głos Diany Krall. To właśnie on był kluczem do komercyjnego sukcesu płyty. Zresztą, jeśli spojrzeć wstecz, to ów powrót był kontynuacją pewnego szerszego pomysłu. Wcześniej wydała album w rytmach bossa novy (Quiet Nights - 2007) oraz mniej znane piosenki z lat dwudziestych i trzydziestych (Glad Rag Doll - 2012). Wallflower zawierał jej ulubione utwory z dzieciństwa. Logiczną konsekwencją dla kolejnego krążka był repertuar bazujący na tym, co w amerykańskiej muzyce popularnej najlepsze, czyli kolejny powrót do wspomnianego na wstępie Wielkiego Amerykańskiego Śpiewnika. Nie ukrywam, że powitałem go z ulgą. Na Turn Up The Quiet (2017) ponownie odnowiła współpracę z producentem Tommy LiPumą (współpracownikiem Barbry Streisand, Milesa Davisa, Natalie Cole i Georga Bensona) Szkoda, że po raz ostatni. LiPuma zmarł w marcu 2017, nie doczekawszy premiery wydawnictwa.


Znów zaśpiewała romantycznie, delikatnie, wręcz sennie (nawiązanie do tytułu?) Nad całością ponownie góruje fortepian Steinway & Sons, ale znalazło się miejsce także dla innych instrumentalistów (Stuart Duncan, Russell Malone, Anthony Wilson, Marc Ribot, Christian McBride). Całość jest spójna i przypomina niemal koncept album. Wszystkie piosenki mówią o miłości, raczej o jej jasnych stronach. Nie ma tu burzy hormonów, sprzecznych uczuć i nieokiełznanej namiętności. To płyta inna od Wallflower, choć uporządkowana, raczej dla odbiorców ceniących spokój, porządek i maniery. Malkontenci i tak stwierdzą, że Diana Krall od lat nagrywa te same płyty i jakoś dziwnie wciąż odnosi sukcesy. Może się wydawać, że jej wydawnictwa są do siebie podobne, ale to jedynie pozory. Trzeba poświęcić im więcej uwagi by dostrzec różnice i bogactwo pomysłów. 


Być może nie są to płyty dla koneserów ambitnego jazzu, bądź dla tych, którzy się za takich uważają. Niestety, jak wiadomo współczesny jazz nie przypomina tego bezkompromisowego z lat choćby sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Zmierza coraz bardziej w stronę „smooth”, zaś samo słowo oznaczające ów gatunek dla wielu konsumentów muzyki nie stanowi już bariery nie do pokonania. Diana Krall również nie próbuje go zrewolucjonizować. Wpisuje się w ów dość bezpieczny i przewidywalny nurt. Mimo przyjętych ograniczeń wciąż uwodzi i fascynuje. Marzyłby mi się jej album w stylu wielkich ikon wokalistyki jazzowej, ale jak praktyka dowodzi – nie trzeba wyważać kolejnych drzwi i podejmować ryzykownych wyzwań by zadowolić rzesze fanów. Bynajmniej nie jest to krytyka pod jej adresem, bowiem trudno cokolwiek zarzucić artyście, którego albumy sprzedały się w ponad dwudziestomilionowym nakładzie, ośmiokrotne dotarły na szczyt listy Billboard Jazz Albums oraz zdobyły pięć nagród Grammy.


Album Turn Up the Quiet nadal dowodzi, że Diana nadal ma sporo do przekazania swym słuchaczom. Piosenki zostały nagrane w różnych konfiguracjach – w kwintecie, kwartecie i w trio. Słychać w nich, że muzycy dali upust swym uczuciom, a jednak nie ma tam żadnego zbędnego dźwięku. Pisząc ten tekst ponownie sięgnąłem po jej nagrania. Mimo to nadal nie wiem na czym polega magia Diany Krall. Artystka fascynuje zarówno młodsze jak i starsze pokolenia, a jej koncerty wciąż pozostają wielkim przeżyciem. Do każdego utworu prócz talentu wnosi coś nowego i świeżego, dowodząc że we współczesnym świecie podział na style i gatunki jest anachronizmem. Choć brzmi to jak banał, to muzyka naprawdę jest albo dobra, albo zła. A prawdziwy artysta potrafi utrzymać swą wysoką pozycję bez skandali i tanich sensacji.

słuchacz





piątek, 15 czerwca 2018

Mity i legendy raz jeszcze




Trzy tygodnie wcześniej obiecałem, że powrócę do wakemenowskich opowieści o królu Arturze jak tylko uda mi się zdobyć, posłuchać i postawić na Półeczce ich najnowszą wersję. Nie było to proste, gdyż to dwupłytowe wydawnictwo nie jest dostępne w polskiej dystrybucji, jednak przyjaciele i tym razem nie zawiedli, za co raz jeszcze szczerze dziękuję.

Okazuje się, że Rick Wakeman ostatnio bardzo sobie ceni crowdfunding jako formę współpracy z fanami przy realizacji kolejnych powrotów do swej dawnej twórczości. Na platformie PledgeMusic odnaleźć można siedem zamkniętych już projektów i jeden aktualnie realizowany. Jednym z tych zamkniętych jest realizacja pełnej wersji arturiańskich legend. Była to pierwsza próba takiego finansowania zamiarów artysty, która przyniosła aż sto czterdzieści procent zakładanego budżetu. Pozwoliło to Wakemanowi na ponowne zrealizowanie całości w Angel Recording Studios w północnym Londynie, w miarę możliwości z udziałem tych samych wykonawców, którzy brali udział w nagraniu sprzed czterech dekad. Nawiasem mówiąc, zdumiewa mnie kreatywność speców od marketingu, którzy zaoferowali aż dwadzieścia jeden form wsparcia dla tego pomysłu. Prócz płyt z autografem, koszulek, stron z partytury czy wizyty w studio nagraniowym można było nabyć np. jedną z trzech numerowanych replik peleryny (charakterystycznego stroju koncertowego Ricka), jaką miał na sobie w dniu uroczystej premiery dzieła.

Nowa wersja The Myths and Legends of King Arthur and the Knights of the Round Table została zaprezentowana 19 czerwca 2016 w londyńskim O2, w ramach festiwalu Stone Free, a tydzień później efekt pracy w studio trafił do sprzedaży za pośrednictwem sklepu internetowego. Wakeman stwierdził, że zawsze myślał o ponownym nagraniu i publicznym wykonaniu rozszerzonej wersji Króla Artura. Dzięki PledgeMusic mógł zaoferować fanom sporo sygnowanych przez siebie pamiątek, a dzięki ich sprzedaży sięgnąć po wszystkie wątki dzieła i odtworzyć je dokładnie tak, jak pierwotnie planował, jako że w 1975 roku pierwotny zamysł został skrócony do jednej płyty. Obecnie całość trwa ponad osiemdziesiąt minut i mieści się na dwóch krążkach. Projekt zyskał też nową oprawę graficzną, przygotowaną przez Rogera Dean'a, dobrze znanego nie tylko fanom YES.



W latach siedemdziesiątych Wakeman zaprezentował spektakl w niezbyt szczęśliwej wersji – jako rewię na lodzie. Także obecnie Rickowi marzy się powrót do tamtej koncepcji, jednak jak dowodzi praktyka – nie zawsze jego pomysły były w pełni udane. W 1975 roku widowisko King Arthur On Ice zaprezentowano trzykrotnie na Wembley Arena. Dziennikarze nie szczędzili krytyki, a spektakl otrzymał najgorsze recenzje i trafił nawet na listę stu najbardziej szokujących przedsięwzięć w rocku, opracowanej przez amerykański kanał telewizyjny VH1. Nie pomogło zaangażowanie gwiazd, w tym Patricii Pauley, olimpijki i dwukrotnej mistrzyni Wielkiej Brytanii w jeździe figurowej. Wakeman winił głównie mgłę z suchego lodu, którą trudno było kontrolować na taką skalę. Początkowo wyglądało to nieźle, jednak pod koniec spektaklu opary lodu podniosły się i niemal szczelnie okryły uczestników spektaklu. Ostatniego dnia jeden z rycerzy występujących w utworze The Last Battle zachorował. Według scenariusza wszyscy mieli zginąć w walce zabijając się nawzajem. Skoro jednak jednego zabrakło to jego przeciwnik pozostał na tafli rozglądając się bezradnie. Równie skonsternowany był dyrygent prowadzący orkiestrę. Na szczęście ów rycerz dostrzegając absurd sytuacji w przypływie geniuszu popełnił sceniczne samobójstwo. 
Mimo dużego zainteresowania olbrzymie koszty produkcji przywiodły Wakemana na skraj bankructwa, który w ów pomysł zainwestował własne środki. W konsekwencji, niczym syn marnotrawny był zmuszony powrócić do grupy YES. Nie wiem, czy chciałbym ów spektakl oglądać właśnie w takiej formie, jakkolwiek Wakeman pomysłu nie pogrzebał i ponoć chce do niego wrócić znów angażując ekipę łyżwiarzy olimpijskich. Jako, że wykonanie z sali O2 nie było rejestrowane powstała też idea wykonania i nagrania całości na żywo podczas koncertu w Tintagel Castle, w Kornwalii. Są tam ruiny jednego z zamków legendarnego króla, a prócz nich wioska i miasto poświęcone Arturowi. Rick chciałby wystawić tam swój spektakl na świeżym powietrzu, w połączeniu z turniejem rycerskim. Szczerze mówiąc - ten pomysł podoba mi się znacznie bardziej...



Wróćmy jednak do muzyki. Można oczywiście całemu projektowi zarzucić zbędny patos i stwierdzić, że to przykład ślepego zaułku, w jaki art rock zabrnął w latach siedemdziesiątych. Myślę jednak, że taka ocena byłaby zbyt surowa. Jestem przekonany, że całość wytrzymała próbę czasu i broni się - także w nowej wersji. Czy nadal jest to rock – tu już bym się tak nie upierał. Jeśli już, to właśnie rock symfoniczny, bogato zaaranżowany na chór i orkiestrę. Zawiera wiele odniesień do muzyki klasycznej i romantycznej, choć w niezbyt skomplikowanej formie. Wiodącą rolę odgrywają w niej nadal syntezatory. Klasyfikacja jest tu jednak rzeczą mniej istotną, która na szczęście nie ma wpływu na samą muzykę. Tak czy inaczej Mity i legendy pozostają jednym z moich ulubionych albumów. To bodaj jedno z najlepszych solowych dokonań Ricka Wakemana, w którym w pełni wykorzystał szeroką paletę instrumentów klawiszowych i brzmienie klasycznej orkiestry. Był to dobry pomysł, który pomógł zilustrować postaci z czasów króla Artura. Szalone, wręcz cyrkowe zmiany tempa i konwencji doskonale pasują do osobliwej i kapryśnej postaci Merlina. Tajemnicza Lady of the Lake dzięki subtelnym dźwiękom syntezatora i fortepianu ma nieco mistyczny klimat, a bitwa sir Lancelota i Czarnego Rycerza, wyobrażona szeregiem skontrastowanych barw i riffów dobrze oddaje zaciętość pojedynku.



Nowe opracowanie zdaniem kompozytora znacznie bardziej odpowiada pierwotnej koncepcji. Do siedmiu wcześniejszych utworów doszło pięć dodatkowych: Morgan le Fay, Elaine, Camelot, Percival oraz The Holy Grail, a całość rozrosła się aż do dwudziestu, bowiem niektóre zostały podzielone na mniejsze, czasem bardzo krótkie fragmenty. Już intro i pierwsze słowa zwracają uwagę, że jest to inna wersja, bowiem narrację całości przejął Ian Lavender, zastępując zmarłego Terry'ego Taplina. Wakeman w książeczce wspomniał też innych nieżyjących artystów, przed laty zaangażowanych w ów projekt (wokalistę Gary Pickforda-Hopkinsa, perkusistę Barney’a Jamesa oraz dyrygenta chóru i orkiestry Davida Meashama). Im właśnie zadedykował nowe nagranie. Jest ono znacznie bardziej przestrzenne i sprawia wrażenie bardziej dopracowanego. Na płycie nadal słyszymy reaktywowany English Rock Ensemble, jest też The English Chamber Choir, a dodatkowe partie wykonuje The Nottingham Festival Male Voice Choir oraz New World Orchestra. Całość brzmi spójnie, a słuchaczom nie znającym starej wersji trudno będzie wskazać nowe fragmenty. Aranżacje z 1975 roku zostały odświeżone przez Guy'a Protheroe'a i jego żonę Ann, którzy opracowali też orkiestrację nowego materiału. Solówki Wakemana brzmią niemal identycznie, a klimat nowych utworów doskonale współgra ze starszym materiałem. To naprawdę udana wersja i słucham jej z prawdziwą przyjemnością.



Na zakończenie wspomnę o jeszcze jednej płycie, która stoi tuż obok obu wymienionych. Mity i legendy o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu zostały nagrane także w 2000 roku, w Brazylii. Wyzwanie podjął zespół Young Symphonic Band of the State of Sao Paulo, który poprowadziła Monica Giardini. Towarzyszył im Choir of the Free University of Music. Rick Wakeman pojawił się jedynie na okładce wydawnictwa, tuż obok tytułu. Muszę jednak przyznać, że całość została zagrana znakomicie i niemal przypomina oryginał. Jest to rejestracja koncertu, co sprawia, że całość zyskuje dzięki udziałowi publiczności. Drażni jedynie narrator, który swe parte czyta (prawdopodobnie) po portugalsku. Pozostałe teksty śpiewane są na szczęście po angielsku, czyli tak jak w oryginale. Szczerze mówiąc, rzadko przekonują mnie covery, ale ten, w wykonaniu brazylijskiego chóru młodzieżowego i orkiestry brzmi naprawdę świetnie i momentami może śmiało konkurować z oryginałem. Jako bonus umieszczono na płycie kompozycję Pirates tria ELP (zagraną chyba na bis). To wykonanie jest również niezłe, ale psuje nieco wcześniejszy nastrój. Zalecam posłuchanie jej po krótkiej przerwie. 

Wygląda na to, że albumy Wakemana, arturiańskie legendy w wydaniu książkowym i moja fajka jeszcze sobie trochę poleżą w pobliżu gramofonu i reszty sprzętu. Ta muzyka nadal mnie czaruje. Może to sprawka Merlina?
słuchacz












sobota, 9 czerwca 2018

PULSE, Pink Floyd i... Praga





Wyjechaliśmy z Bydgoszczy we wtorek 6 września 1994 po południu. Było nas pięcioro: Grażyna, Irek, Janek, Adam i ja. Wieczorem zameldowaliśmy się na nocleg w Szklarskiej Porębie, w jednym z zaprzyjaźnionych pensjonatów. Rano ruszyliśmy do Pragi. Każdy z nas trzymał przy sobie skarb - podłużną niewielką niebiesko-zielonkawą kartę, ozdobioną u góry logiem volkswagena (sponsora trasy, który właśnie wprowadzał na rynek kolejną wersję Golfa III w wersji PF). Niżej białe litery układały się w magiczny napis: PINK FLOYD IN CONCERT. Pamiętam jeszcze grafikę, która zdobiła ów bilet. Była to ta sama kombinacja figur geometrycznych, którą umieszczono na okładce i wyklejce książki stanowiącej część boksu Shine On. Znalazło się w nim osiem ważniejszych albumów zespołu oraz dodatkowa płyta The Early Singles. Żałuję, że mój bilet włożony do książki później gdzieś przepadł w trakcie przeprowadzki. Praga okazała się średnio gościnna. Zanim bezpiecznie zaparkowaliśmy samochód zdążyliśmy zaliczyć mandat od czujnej policji za próbę wjazdu pod prąd w niezbyt czytelnie oznakowaną uliczkę. Później jeszcze zasmakowaliśmy jednego z najdroższych piw, jakie niefrasobliwie zafundowaliśmy sobie nieopodal mostu Karola (dalej było znacznie tańsze...).




Po krótkim spacerze uliczkami starego miasta ruszyliśmy z gęstniejącym tłumem melomanów w stronę stadionu Strahov, którego podwoje otwarto już o 14.00. Obiekt wywierał spore wrażenie, wszak mógł pomieścić ponad 250 tys. widzów i jak twierdził lokalny przewodnik był największym stadionem piłkarskim oraz drugim co do wielkości obiektem sportowym na świecie. Dziś lata świetności ma już dawno za sobą i prawdopodobnie niebawem w obecnym kształcie zakończy żywot. Ponoć lokalni deweloperzy już zacierają ręce. Wróćmy jednak do roku 1994. Scenę, przypominającą olbrzymią muszlę koncertową umieszczono na krańcu płyty. Po obu jej stronach znajdowały się potężne zestawy głośnikowe, a dodatkowe trzy umieszczono na koronie. Dźwięk był niezwykle czysty, przestrzenny i wręcz sterylny, co zaraz przypomniało mi używany wcześniej przez zespół osławiony Azimuth Co-ordinator. Nim rozległy się pierwsze takty słychać było zapętlony miks oparty o efekty z albumu Ummagumma. Pogoda nie rozpieszczała, w powietrzu unosiła się mżawka. To jednak nie miało znaczenia ani dla nas, ani dla ponad stu piętnastu tysięcy pozostałych fanów. Ważne było spełniające się właśnie jedno z największych marzeń. Grupa zawitała do Pragi w ramach tournee promującego studyjny album The Division Bell. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że była to ostatnia okazja zobaczenia legendarnej grupy na żywo, choć już bez jednego z jej ważniejszych członków.




Rozpoczęli dość punktualnie. Scena zaczęła mienić się ruchomymi punktami świetlnymi imitującymi gwiazdy, zaś w głośnikach pojawił się leniwie rozwijający się wstęp do Shine On You Crazy Diamond. Pamiętam też moje wyczekiwanie na główny motyw muzyczny i zaskoczenie, gdy usłyszałem, że perkusja Nicka Masona w decydującym momencie zabrzmiała nieco zbyt późno... To jednak były jedynie drobiazgi. Napięcie rosło. Chwilę później pojawił się znajomy, znacznie młodszy utwór Learning to Fly. Był to początek spektaklu, w którym tradycyjnie główną rolę odgrywał okrągły ekran, służący nie tylko do prezentacji wideo, ale także jako tło do niesamowitej gry świateł emitowanych przez rozmieszczone na jego obwodzie wielobarwne reflektory. Dalej usłyszeliśmy kolejno What Do You Want From Me, On the Turning Away, Take It Back, A Great Day for Freedom, Sorrow Coming Back to Life, czyli utwory z dwóch płyt nagranych bez Watersa. Na zakończenie pierwszej części muzycy przypomnieli dawno nie wykonywaną na żywo kompozycję One of These Days, otwierającą album Meddle (1971). Spojrzeliśmy na siebie z zaskoczeniem i nieukrywaną radością. Po kilkunastominutowej przerwie, w czasie której mżawka gęstniała coraz bardziej, czekało nas kolejne zaskoczenie. W głośnikach pojawiły się znajome sygnały z kosmosu, a w ślad za nimi Astronomy Domine, czyli pierwszy utwór z The Piper at the Gates of Dawn (1967), płyty nagranej jeszcze z Sydem Barrettem. Zabrzmiał nadspodziewanie świeżo i współcześnie. Kolejne trzy nagrania Breathe, Time oraz Breathe (Reprise) przypomniały kultowe dzieło The Dark Side of the Moon (1973). Dalej dźwięki dzwonu i High Hopes, największy, niezapomniany hit z ostatniej studyjnej płyty The Division Bell (1994). Czegóż można chcieć więcej? Jednak emocje nie opadały. Był jeszcze kapitalnie wykonany The Great Gig in the Sky (wokaliza Clare Torry została rozłożona na trzy głosy) i budzący dreszcze mój ulubiony kawałek Wish You Were Here (odśpiewany z towarzyszeniem niemal całej publiczności). Później jeszcze dwa utwory z Ciemnej strony, czyli Us and Them oraz Money, z rozbudowaną środkową częścią instrumentalną. Zasadniczą część koncertu zamknął singlowy hit ze Ściany, czyli Another Brick in the Wall Part 2. Deszcz rozpadał się na dobre, lecz nikomu to nie przeszkadzało. W jego kroplach efekty laserowe sprawiały jeszcze większe wrażenie. Po krótkiej przerwie zespół pojawił się ponownie, by na bis wykonać trzy kolejne utwory z The Wall: Comfortably Numb, Hey You i na koniec niesamowity, rozciągnięty do granic możliwości Run Like Hell, który stał się tłem do prawdziwej orgii efektów specjalnych, z wyjeżdżającą w górę z namiotu realizatorów rozkładającą się srebrną kulą. Wrażenia z tego koncertu z pewnością będę pielęgnował w mej pamięci do końca życia.



Rok później w sklepach pojawił się dwupłytowy album Pulse, będący pamiątką z owego tournee. Było to właściwie (nie licząc pierwszej płyty z albumu Ummagumma) drugie koncertowe wydawnictwo Pink Floyd. Wcześniej zespół uraczył nas podwójnym krążkiem Delicate Sound of Thunder (1989), który był dokumentem z trasy promującej album A Momentary Lapse of Reason, jednak jego autentyczność była wątpliwa, gdyż część utworów została poprawiona w studio. Na Pulse wszystkie utwory nagrano na żywo (co potwierdził w jednym z wywiadów James Guthrie), choć w istocie pochodzą z czterech kolejnych koncertów z londyńskiej Earls Court. Warto dodać, że wówczas Pink Floyd brzmiał chyba lepiej niż w studio. Był monolitem, który uwolnił się od frustrujących zmagań z Rogerem Watersem. Także starsze utwory wypadły świeżo i inspirująco, a podczas całego koncertu czuć było wszechobecną magię. Dla mnie i innych uczestników praskiego wydarzenia była to niezwykła pamiątka. Nie dość, że otrzymaliśmy materiał, którego słuchaliśmy na strahovskim stadionie (choć w nieco zmienionej kolejności), to jeszcze druga z płyt zawierała pełne i bardzo dobre wykonanie na żywo opus magnum zespołu, czyli suity The Dark Side Of The Moon. Tu warto wspomnieć, że zadbano również o uczestnictwo Dicka Parry’ego, którego pamiętny saksofon znalazł się na Ciemnej stronie. Na płycie zabrakło świetnego One of These Days, który umieszczono jedynie na wersji kasetowej, winylowej oraz DVD (uzupełnionej dodatkowo o utwór Take It Back). Finałem albumu jest absolutnie natchniona solówka Davida Gilmoura w Comfortably Numb oraz wręcz nawiedzona wersja Run Like Hell, przypominająca o euforii, jakiej doświadczyliśmy w Pradze. Pierwsze wydanie, które stoi na mej Półeczce zostało umieszczone w tekturowym boksie z bogato ilustrowaną książeczką, zawierającą zdjęcia z koncertów. Grzbiet pudełka ozdabiała pulsująca czerwona dioda, nawiązująca do tytułu wydawnictwa. Pulsuje zresztą do dziś, trzeba jedynie co kilka miesięcy wymienić zasilający ją paluszek. Częścią wydania była również gruba tekturowa podkładka, na której znalazł się nieco humorystyczny tekst odnoszący się do wspomnianej diody LED. Pomysłodawca sugerował co bardziej rozdrażnionym migotaniem owego gadżetu ustawienie płyty grzbietem do ściany, lub wykorzystanie go jako namiastkę działającego alarmu samochodowego... Późniejsze wznowienia tej ozdoby już nie miały. Wspomniane wcześniej DVD pojawiło się w sklepach 10 lipca 2006 i zawierało materiał zarejestrowany głównie podczas koncertu 20 października 1994 roku w Earls Court w Londynie.




Tu mała dygresja. Od pewnego czasu płyty winylowe przeżywają drugą młodość. Wielu twierdzi, że ich brzmienie jest cieplejsze i znacznie bardziej naturalne. Niewątpliwie mają też wartość historyczno-sentymentalną. Samo obcowanie z większym formatem okładki pozwala dostrzec szczegóły projektu graficznego i ma w sobie coś z magii minionego czasu. Przed wielu laty moim marzeniem było posiadanie całej dyskografii Pink Floyd w postaci pięknie wydanych czarnych płyt. Wówczas miałem świadomość, że jest ono nierealne i nawet nie przypuszczałem, że kiedykolwiek się spełni. A jednak udało się. Na półeczce prócz wielu wydań CD znalazł się również komplet winyli.




Są to wprawdzie współczesne reedycje, ale to już mało istotne - zwłaszcza, że brzmią naprawdę świetnie. 18 maja do wznowionej w tym formacie dyskografii dołączyły dwa brakujące tytuły: Relics i właśnie Pulse. Ta ostatnia pierwotnie ukazała się w 1995, również w czteropłytowej edycji EMI, lecz od dawna była nieosiągalna. Zespół ponoć w tym czasie wcale nie planował wydania kolejnego albumu koncertowego. Szalę przeważyło wykonanie w całości The Dark Side of the Moon oraz dużo lepsza dyspozycja Nicka Masona i Ricka Wrighta. Poza nimi na scenie wystąpiło paru sesyjnych profesjonalistów, którzy niewątpliwie wzmocnili zespół. Guy Pratt (prywatnie zięć Ricka Wrighta) grał na basie naprawdę rewelacyjnie i godnie zajął miejsce Rogera Watersa. Album udowadnia, że Pink Floyd to coś znacznie więcej niż Roger Waters z muzykami towarzyszącymi, a decyzja dawnego samozwańczego lidera o usunięciu z zespołu Wrighta, którego gra teraz odzyskała dawny blask była przedwczesna i niesprawiedliwa.




Wznowiony boks winylowy wygląda naprawdę imponująco. Co szczególnie ważne (o czym już wspomniałem) zawiera utwór One of These Days (z Meddle), którego zabrakło w edycji CD. Całość została ponownie zremasterowana z oryginalnych analogowych taśm przez Jamesa Guthriego, Joela Plante i Berniego Grundmana. Cztery płyty umieszczono w indywidualnych okładkach, a całość wraz z 52-stronicowym albumem umieszczono w efektownej sztywnej tekturowej kasecie. Na stroną plastyczną czuwał Aubrey Powell z Hipgnosis i Peter Curzon, który pracował ze Stormem Thorgersonem nad oryginalnym projektem. Duży format pozwala docenić pomysł Storma - gigantyczne stylizowane oko z przelatującą opodal planetą oraz umieszczoną na jego obwodzie historią ewolucji: począwszy od morza, poprzez bakterie, larwy i kijanki - do ryb, jaj i ptaków podążających śladem samolotu, przelatującego nad pustynią z piramidami. Brzmienie winyli jest naprawdę świetne, z szerokim pasmem i wyraźnie zaznaczonym basem. Obcowanie z tym wydawnictwem oraz odkrywanie uroków załączonego albumu fotograficznego, przypominającego nieco wieczór na strahovskim stadionie to prawdziwa przyjemność. Gdyby jeszcze w grzbiecie mrugał maleńki LED...





Na zakończenie ciekawostka. Media nie tak dawno doniosły, że perkusista Floydów porzucił swą pasję motoryzacyjną i założył formację Nick Mason’s Saucerful Of Secrets. Ze swoją super-grupą zamierza przypominać utwory ze wczesnego etapu kariery legendarnego zespołu (z naciskiem na dwa pierwsze albumy). Jako muzyk obecny we wszystkich jego wcieleniach ma do tego pełne prawo. Cztery pierwsze koncerty tego „cover bandu” odbyły się w maju tego roku...

słuchacz









sobota, 2 czerwca 2018

Amy Winehouse & 27 Club...







Jedno z najbardziej znanych nazwisk otwierających listę członków tegoż bądź co bądź elitarnego klubu to Robert Johnson, który zmarł 16 sierpnia 1938, prawdopodobnie w wyniku zatrucia (choć niektórzy twierdzą, że został zamordowany). Był czarnoskórym bluesmanem. Pozostawił porzuconą żonę, garść nagrań i legendę. Jego utwory zyskały drugie życie znacznie później, w interpretacji takich gwiazd jak The Rolling Stones - Love in Vain, Cassandra Wilson - Come On In My Kitchen, Gun Club - Preaching the Blues, Lucinda Williams - Rambling on My Mind, Led Zeppelin - Traveling Riverside Blues, Howlin 'Wolf - Dust My Broom, Cream - Cross Road Blues, Dinah Washington - Walking Blues i wielu innych. Do inspiracji jego twórczością przyznawał się Keith Richards i Eric Clapton.


Klub jest niezwykły i w dość wątpliwy sposób elitarny, bowiem by trafić w jego szeregi należy wyznawać dewizę: żyj szybko, kochaj mocno i umieraj młodo - a dokładnie w wieku dwudziestu siedmiu lat. To oczywiście nie polski pomysł, choć kojarzy się z piosenką zespołu Róże Europy. Klub dorobił się już kilkudziesięciu członków. Bodaj najważniejszym jest Jimi Hendrix, który zmarł 18 września 1970 w Londynie, w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Kilkanaście dni później w ślad za nim odeszła Janis Joplin, prawdziwa ikona przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dziewięć miesięcy później tą samą drogą podążył Jim Morrison, lider The Doors. Był nie tylko szamanem rocka, lecz także twórcą zaliczanym do grona poetów wyklętych. Dziś jego postać wymieniana jest obok luminarzy poezji i literatury. Należałoby wspomnieć jeszcze aktora Jamesa Deana i Kurta Cobaina, lidera Nirvany. Ostatnio dołączyła do nich Amy Winehouse. Znak czasów, wypadek, niełatwe dzieciństwo, czy świadomie autodestrukcyjny tryb życia, gdy sława przyszła zbyt szybko, a młoda psychika nie potrafiła sobie z nią poradzić? Tu nie ma łatwych odpowiedzi, a przyczyn można szukać wszędzie. Gdy można wszystko, gdy są pieniądze i krąg „przyjaciół”, a nadwątlony system wartości przestaje działać - to od tragedii może dzielić naprawdę niewiele. Jednak z drugiej strony, to właśnie autentyczne cierpienie bywa katalizatorem prawdziwej sztuki. Wtedy bije z niej szczerość, a to decyduje o jej wartości.


Kariera Amy Winehouse trwała krótko. Nie chcę pisać o ekscesach, ani o skandalach. Nie będę analizował piekła, przez które przeszła pod koniec życia, ani nie będę dociekał kto był tego przyczyną. Nie chcę pamiętać relacji z ostatnich występów, nieobecnego wzroku, chwiejnego kroku i czegoś, co trudno nazwać śpiewem. Krótko po niesławnym koncercie w Belgradzie miała przyjechać do mego rodzinnego miasta i wystąpić w ramach ARTPOP Festival. Trasę jednak odwołano, a potem dowiedzieliśmy się o tragicznej śmierci artystki. Chciałbym, by ten przykład odstraszył potencjalnych naśladowców, ślepo podążających jej śladem, choć pozbawionych takiego talentu i takiej charyzmy, jaka była jej udziałem. Chciałbym, ale... jestem raczej realistą i nie wierzę by głos wołającego na puszczy mógł cokolwiek zmienić. Zostawmy jednak te dywagacje. Po Amy Winehouse pozostały płyty i dziś ta spuścizna jest najważniejsza, ma wartość nieprzemijającą. Dzięki nim na zawsze pozostanie w pamięci swych fanów. Oczywiście po jej śmierci ukazało się wiele kompilacyjnych wydawnictw i nagrań wcześniej nie publikowanych. Nie wszystkie zawierają wartościowy materiał, choć bywają pozycje godne uwagi.


Amy Winehouse swój pierwszy zespół założyła mając zaledwie dziesięć lat. Trudno oczywiście traktować jej ówczesne popisy poważnie, choć niewątpliwie są dowodem drzemiącego w niej potencjału. Mając lat czternaście zaprzyjaźniła się z gitarą swojego brata Alexa, a rok później zaczęła pisać własne utwory. Próbowała też sił w branży dziennikarskiej, pisując artykuły dla World Entertainment News Network. W wolnych chwilach podśpiewywała z lokalną grupą Bolsha Band. Ówczesnym wzorem wokalistyki była dla niej Sarah Vaughan i Dinah Washington. Tyler James, jej szkolna koleżanka i bliska przyjaciółka zadbała by taśma demo nagrana przez Amy trafiła w odpowiednie ręce. Zainteresował się nią przedstawiciel wytwórni, szukający wokalistów jazzowych. W efekcie młoda wokalistka podpisała kontrakt z Island Records, a już w 2003 roku ukazał się jej debiutancki album, zatytułowany Frank. Amy współtworzyła niemal każdą z piosenek, zaś całość utrzymana była w konwencji lekko jazzującej, z elementami popu, soulu i hip-hopu. Krążek przyjęto na rynku przychylnie, dostrzeżono też u młodej wokalistki wyraźny wpływ Sarah Vaughan, Macy Gray i Niny Simone. Album zyskał dwukrotną nominację do Brit Awards oraz Mercury Music Prize, a jego nakład wystarczył do wyróżnienia platynową płytą.


Trzy lata później jej kariera nabrała rozpędu wraz z ukazaniem się kolejnego albumu Back To Black (2006), na którym zamieściła takie hity jak Rehab, tytułowy Back To Black oraz Tears Dry On Their Own. To był album w stylu soul i funk, który mógł podobać się zarówno przeciętnym, jak i nieco bardziej wyrobionym słuchaczom. Zyskał pięć statuetek Grammy i również osiągnął status platyny. Była to jedna z najciekawszych płyt pierwszej dekady XXI wieku i z tej przyczyny zajmowała uprzywilejowane miejsce na mojej Półeczce. Amy Winehouse znalazła się na szczycie, jednak paradoksalnie ów szczyt okazał się również początkiem jej upadku. Rok później poślubiła Blake'a Fieldera-Civila i jednocześnie przy jego aktywnym współudziale rozpoczęła najbardziej mroczny alkoholowo-narkotyczny etap swego życia, który doprowadził ją do tragicznego końca. Współpracownicy wspominali, że praca z nią w studiu była prawdziwą udręką. Gdy jednak udało się osiągnąć cel, to wszyscy byli zachwyceni. 



Nie była w stanie docenić i właściwie wykorzystać swej popularności. Odrzuciła propozycję współpracy z ówczesnymi ikonami stylu i mody. Bagatelizowała narastające uzależnienie, nikt nie był w stanie jej pomóc, zresztą jej destrukcyjna natura konsekwentnie tę pomoc odrzucała. 23 lipca 2011 roku znaleziono ją martwą w jej londyńskim domu. Szkoda, że singiel Rehab okrzyknięty wielkim hitem nie został odebrany jako desperackie wołanie o pomoc. Po latach widać, że słowa tej piosenki zwiastowały nadchodzącą tragedię. Może jeszcze wówczas dałoby się jej zapobiec. Oczywiście, są to jedynie luźne spekulacje. Dziś wiadomo, że Amy Winehouse była kolejną artystką, która dołączyła do klubu 27. Zdążyła nagrać dwie płyty (trzecia ukazała się po jej śmierci). Inspirowała się niezwykle płodnym okresem lat sześćdziesiątych. Dwa miesiące po jej śmierci, na płycie Tony'ego Bennetta Duets II (2011) pojawił się zaśpiewany wspólnie utwór Body And Soul. Niewątpliwie było to uhonorowanie jej talentu.


Pod koniec 2011 roku fundacja rodzinna wydała Lioness: Hidden Treasures - pośmiertną kompilację nagrań z całego okresu jej kariery. Niektóre z nich zyskały ostateczny studyjny aranż dopiero tuż przed wydaniem. Rok później pojawiło się jeszcze wydawnictwo Amy Winehouse At the BBC, w wersji dwu i czteropłytowej, a w 2015 na półkach znalazł się soundtrack Amy, zawierający również muzykę Antonio Pinto z filmu pod tym samym tytułem, którego reżyserem był Asif Kapadia.


Cała ta spuścizna jest dowodem wielkiego talentu przedwcześnie zmarłej brytyjskiej wokalistki. Szkoda, że zmarnowanego. Można jedynie zadać sobie pytanie, czy jednak ten spektakularny sukces byłby możliwy bez owej mrocznej i tragicznej otoczki.

słuchacz