piątek, 27 stycznia 2017

O kilku żonach i pewnym podaniu sprzed lat






Dzisiejszy tekst nie został zainspirowany żadną rocznicą. Temat wywołały wspomnienia. Któregoś dnia, w połowie zamierzchłych lat siedemdziesiątych, odwiedziło mnie dwóch zaaferowanych kolegów. Jeden z nich dzierżył pod pachą płytę. Udało im się pożyczyć zaledwie na kilka godzin szerzej nieznany jeszcze wówczas w naszym gronie trzypłytowy koncertowy album grupy Yes, zatytułowany Yessongs. Był to niemal pomnikowy dokument z blisko rocznego tournée grupy, które odbyło się w 1972 roku. Obaj trafili do mnie, jako że wówczas byłem posiadaczem gramofonu pod nazwą Mister Hit, niezbyt wprawdzie wyszukanego, zawsze jednak o klasę lepszego niż sfatygowane Bambino 3 jednego z nich. Wagę tych odwiedzin może pojąć jedynie ktoś, kto wychował się w tamtych latach i wie jak trudny był dostęp do zachodnich płyt oraz ile znaczyła muzyka dla naszego pokolenia. Oczywiście zjawili się po to, by przegrać tę cenną zdobycz na taśmę. Gwoli uzupełnienia muszę zaznaczyć, że pierwsza kopia bezpośrednio z płyty, nawet w tamtych czasach miała znacznie lepsze brzmienie niż zapis pochodzący z radia. I tu powstał problem. Czas był mocno ograniczony, każdy chciał mieć ową pierwszą kopię, a trzy krążki łącznie trwały ponad dwie godziny... 
Pamiętam, że po trudnych negocjacjach zgrałem dla siebie dwa fragmenty: niespełna dziesięciominutowy czteroczęściowy utwór And You And I, pierwotnie wydany przez Yes na Close to the Edge oraz siedmiominutowy popisowy fragment solowy w wykonaniu Ricka Wakemana, zatytułowany Excerpts from The Six Wives of Henry VIII. Zwłaszcza ta druga kompozycja przez kilka tygodni stała się moim osobistym najczęściej odtwarzanym nr 1. Nie muszę chyba opisywać mego stanu ducha, gdy żegnałem w progu mieszkania obu kolegów, rozstając się z tą płytą, opatrzoną zjawiskowymi grafikami Rogera Deana. Pamiętam, że przyrzekłem sobie, iż za jakiś czas też będę jej posiadaczem. Było to wówczas mało realne marzenie, czas jednak pokazał, że po wielu latach udało się je zrealizować...


YESSONGS z moich zbiorów

Wróćmy jednak do płyty, a właściwie do jej fragmentu. Rick Wakeman, o którym wówczas wiedziałem jedynie tyle, że podczas koncertów zwykle stoi po prawej stronie estrady bokiem do publiczności i rzadko się uśmiecha, był znaczącą postacią w zespole. Miał klasyczne wykształcenie muzyczne, które zdobył studiując w Royal College of Music. Chciał zostać pianistą, jednak uczelnia skreśliła go z listy studentów, gdy okazało się, że woli występować w klubach niż szlifować technikę. Miał jednak wyjątkowy talent łączenia w całość wszystkich drobiazgów, które komponowali pozostali członkowie grupy. Stąd też jego wyjątkowa rola w zespole, choć w zasadzie chyba nigdy do końca się z nim nie identyfikował. Znawcy tematu z pewnością wyliczą ile razy od niego odchodził i powracał. Potrafił też znaleźć czas na projekty solowe. Zresztą przypomnijmy - w sierpniu 1971 oficjalnie dołączył do Yes, zastępując przy klawiszach Tony’ego Kaye. Pod koniec tego samego roku podpisał jednocześnie kontrakt z wytwórnią A&M Records na pięć płyt solowych. Pierwszą okazał się właśnie album The Six Wives of Henry VIII, którego fragmenty w wplecionymi cytatami z Bacha i Haendla zaprezentował podczas koncertu Yes. Jon Anderson poprzedził ten utwór słowami: Mr Rick Wakeman, from his works...




Trzeba przyznać, że tych kilka popisowych minut nawet w części nie było w stanie oddać pełnego brzmienia gotowego albumu, który w sklepach pojawił się w styczniu następnego roku, kilka miesięcy przed oficjalną premierą Yessongs. Pomyśleć, że całość została zainspirowana lekturą książki, przypadkowo kupionej podczas trasy zespołu na lotnisku w Richmond. Utwory na płycie są muzycznymi portretami kolejnych sześciu żon słynnego króla Henryka VIII, panującego w Anglii w XVI wieku, który nie mogąc doczekać się męskiego potomka z upodobaniem skracał o głowę kolejne żony... Trzeba wyjątkowej wyobraźni, by z pomocą klawiszy stworzyć sześć epickich portretów bez słów, bowiem album zawiera w całości muzykę instrumentalną. Podczas nagrania Wakemana wspierało wielu muzyków, w tym także koledzy z Yes (Chris Squire, Steve Howe, Bill Bruford oraz Alan White), jednak w tym projekcie ich instrumenty pełniły jedynie rolę służebną. Nikt nie ma wątpliwości, że jest to spójna wizja i dzieło samego Ricka. Album jest prawdziwą kopalnią tematów i oryginalnych pomysłów. Nie brak inspiracji muzyką klasyczną, zresztą ten element jest charakterystyczną cechą utworów Wakemana niemal na każdej płycie. Bliskie jest mu także brzmienie klasycznych instrumentów. Na płycie pojawia klawesyn (w zabawnym rockandrollowym fragmencie, stanowiącym część utworu Catherine Howard), jest też monumentalne brzmienie zabytkowych organów z londyńskiego kościoła St Giles-without-Cripplegate, kontrastujące z partią syntezatorów (Jane Seymour). 


The Six Wives of Henry VIII

Wakeman czaruje słuchaczy wirtuozerią, bawi się formą, żongluje nastrojami, robi to jednak w sposób wysmakowany i bez sztucznych popisów. Jest to album fascynujący pod wieloma względami. Najbardziej urzeka swoboda, z jaką artysta łączy brzmienia, tematy i pozornie odległe od siebie style muzyczne - a przecież wszystko to dzieje się w ramach szeroko pojętego rocka. Gdy słucham tej płyty przychodzi mi na myśl inny wirtuoz klawiatury - Keith Emerson. Mimo wszystko muzyka Wakemana w tym przypadku wydaje mi się bliższa sercu. Każdy z sześciu utworów albumu czaruje na swój sposób. Artysta nie pozwala słuchaczowi ani na moment dekoncentracji. Może dlatego ta płyta brzmi wciąż tak świeżo.
Na temat Ricka mógłbym napisać jeszcze wiele i z pewnością to zrobię. Jest jednym z moich ulubionych wirtuozów klawiatury. Nie sposób nie wspomnieć, że nagrał ponad setkę płyt, wydanych w łącznym nakładzie pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. Z pewnością nie wszystkie są równie interesujące, ja najchętniej sięgam po te najstarsze, choć przyznam, że niektóre późniejsze dokonania również godne są uwagi.


Kilka wybranych pozycji z dyskografii Ricka Wakemana

Warto wspomnieć, że w 1973 roku Rick Wakeman napisał specjalny list z prośbą, by umożliwiono mu wykonanie tego programu na żywo w Hampton Court Palace (był to ulubiony pałac króla Henryka VIII). Wówczas jego prośba nie została wysłuchana. Przypomniano sobie o niej trzydzieści sześć lat później, w pięćsetną rocznicę wstąpienia władcy na tron. Wreszcie mógł zrealizować swoje marzenie. Wiosną 2009 roku zbudowano opodal głównego wejścia do pałacu specjalną scenę i widownię, mogącą pomieścić ok. pięć tysięcy osób. 1 i 2 maja odbyły się tam dwa koncerty. Całość oczywiście zarejestrowano i 5 października wydano na płytach CD, DVD i Blu-ray. Program obu wieczorów składał się z trzech części. Najpierw z piętnastominutowym programem wystąpił The English Chamber Choir, później półgodzinny akustyczny koncert dała formacja The Strawbs, z którą Rick Wakeman niegdyś występował. Po półgodzinnej przerwie rozpoczął się dwugodzinny spektakl, w którym udział wzięli: The English Rock Ensemble, pięćdziesięcioosobowa Orchestra Europa pod dyrekcją Guy’a Protheroe’a oraz trzydziestoosobowy The English Chamber Choir. Całość uzupełniono o fragmenty prozy, które odczytał charyzmatyczny brytyjski aktor i podróżnik Brian Blessed. Ricka Wakemana wspomagał jego syn Adam, grający również na klawiszach.


Wersja DVD wspomnianego koncertu

Muzyka zaprezentowana podczas tej nowej realizacji jest równie wspaniała, jak blisko cztery dekady wcześniej. Program został na nowo zaaranżowany i uzupełniony o fragmenty wcześniej nieznane. Nie wpłynęły one na ogólny wydźwięk całości, a raczej go wzmocniły. Prócz sześciu utworów z oryginalnego albumu pojawiły się trzy dodatkowe, poświęcone samemu Henrykowi VIII. Miały one pierwotnie również znaleźć się na płycie, jednak Rick zrezygnował z nich z powodu ograniczeń czasowych ówczesnych winyli. Tak więc tym razem zaprezentowano pełną wersję dzieła, bez skrótów. Trudno cokolwiek zarzucić temu przedstawieniu. Można mieć niewielkie zastrzeżenia do montażu oraz nagłośnienia, choćby chóru. Jeśli komuś nie odpowiada sposób narracji Briana Blesseda, może skorzystać z odpowiedniego klawisza na pilocie. W wersji CD ją pominięto. Mimo wszystko, w mojej opinii był to jeden z ciekawszych koncertów w historii rocka progresywnego. Prawdziwie królewski, choć przyznam, że peleryny Ricka zarówno czterdzieści lat temu jak i współcześnie wyglądały nieco infantylnie.

słuchacz








piątek, 20 stycznia 2017

Pink Floyd - Animals. Czterdzieści lat minęło...




Now that I've found somewhere safe
To bury my bone
And any fool knows a dog needs a home
A shelter from pigs on the wing.

Roger Waters





Pomysł na dzisiejszy temat ewoluował bardzo wolno. Nawet siadając do klawiatury myślałem o czymś zupełnie innym. Spojrzałem w kalendarz... i wszystko się zmieniło. Chwilę później w odtwarzaczu wylądował krążek, którego nie słuchałem od kilku lat. Wystarczyło kilka minut i wróciły wspomnienia.
Czterdzieści lat temu już w pełni świadomie czekałem na tę płytę. Nieco wcześniej, dzięki rekomendacji jednego z kolegów przegrałem z jego taśm The Dark Side of the Moon oraz Wish You Were Here, po czym mój muzyczny świat mocno się przewartościował. Gdy po niedługim czasie usłyszałam w radiowej Trójce znany Głos, zapowiadający, że już niebawem pojawi się kolejne dzieło czterech niedoszłych architektów - moja ciekawość i emocje sięgnęły zenitu. Za oknem królowała niezbyt śnieżna zima, na biurku książki i zeszyty (wszak właśnie minęła studniówka), a w pobliżu nieoceniony ZK120T, przygotowany do nagrań. Wreszcie płyta pojawiła się. Głos zaprezentował ją w dwóch częściach - najpierw stronę A, zaś po tygodniu stronę B. Wówczas jeszcze angielski nie był moją najmocniejszą stroną, więc skupiłem się na muzyce. Była nieco zaskakująca, surowa (zwierzęca?), lecz mimo to dalej wręcz hipnotycznie wciągająca...





Całość otwierała akustyczna ballada Pigs on the Wing Rogera Watersa, a w zasadzie jedynie jej połowa, bowiem druga część pojawia się dopiero na końcu płyty, spinając album niczym klamra. Te delikatne dźwięki mogły być mylące, bowiem niczym nie zapowiadały zasadniczej zawartości dzieła. Kolejny utwór Dogs wyłaniał się z ciszy. Ponownie pojawiła się akustyczna gitara na tle delikatnych pasaży niezapomnianego Ricka Wrighta. Po chwili do głosu dochodzi David Gilmour - zarówno dosłownie, jak i muzycznie. Jego gitara brzmi jednak nieco inaczej, bardziej szorstko. To jednak dopiero początek. Utwór znów ewoluuje, łagodnieje - to jednak pozory. W tle pojawia się niepokój, ujadające psy, a gitara znów nabiera ostrości. Wszystko jest przemyślane, każdy dźwięk dokładnie na swoim miejscu. Solówek Gilmoura jest więcej, są coraz bardziej drapieżne. Utwór skrzy się od pomysłów i zmian nastrojów. Od ósmej minuty przeradza się w epicką opowieść, malowaną klawiszami Ricka Wrighta, która klimatem nieco kojarzy się z mrocznymi fragmentami suity Echoes, lub jak kto woli z Welcome to the Machine. Dalej kolejna zmiana tempa i nastroju (znów genialna gitara Davida) i wreszcie kumulacja - zadziorny głos Rogera i rozwiązanie. Siedemnaście minut mija błyskawicznie. Co ciekawe, jest to jedyna kompozycja z płyty Animals, która jest wspólnym dziełem Watersa i Gilmoura. Tylko w niej można usłyszeć głos Davida. Utwór zdecydowanie na tym zyskał. To chyba jeden z ostatnich przykładów tak owocnej współpracy obu muzyków. Kompozycja powstała kilka lat wcześniej, zespół wykonywał ją podczas koncertów już w 1974 roku. Wówczas nosiła tytuł You've Got to Be Crazy. Oczywiście od tamtego czasu zmieniła się, dojrzała. 





Strona B tradycyjnej wersji analogowej zawiera dwie, blisko dziesięciominutowe kompozycje oraz wspomnianą na wstępie drugą część ballady Pigs on the Wing. Na początek pojawia się utwór Pigs (Three Different Ones). Początkowe sekundy to klawiszowy motyw Wrighta (w tle oczywiście słychać chrumkające tytułowe świnie), po czym już po niespełna czterdziestu sekundach daje znać o sobie ostry, wręcz kąśliwy motyw przewodni. Wszystko podkreśla wyrazista, ciężka linia gitary basowej, dobarwiona rytmicznym dźwiękiem perkusyjnego „krowiego dzwonka”. Kompozycja tylko pozornie jest prosta. Przykuwa uwagę głos Watersa, momentami pełen wystudiowanej maniery, czasem przetworzony elektronicznie. Jest kpiący i pełen sarkazmu, sprawia wrażenie sardonicznego komentarza do muzyki. Całości dopełnia gilmourowska gitara, która wzbogacona całą gamą rozmaitych efektów tworzy niesamowitą atmosferę. To właśnie tu pojawia się niezapomniane brzmienie rewelacyjnie wykorzystanego Talk-Boxa. I kolejna perła - Sheep. Początek to niemal półtorej minuty delikatnych dźwięków wyczarowanych z piana Fendera, dzięki którym Rick Wright odtworzył niemal sielankowy obraz trawiastej łąki, ze stadem pasących się owiec. Po chwili jednak nastrój pryska, a beczenie owiec zdaje się być raczej wołaniem o pomoc. Śpiew, a właściwie z pasją wykrzyczany oskarżycielski tekst Rogera oraz gęsta, niemal hardrockowa muzyka buduje napięcie, które może rozładować jedynie powrót do otwierającej płytę ballady.




Album Animals okazał się kolejnym krokiem na drodze do dominacji Rogera Watersa w zespole. To on napisał wszystkie teksty. On, posługując się alegorią podzielił ludzi na trzy grupy: psy, świnie i owce. Każdej bezlitośnie wytknął przywary. W wizji Rogera świnie to władza - politycy i urzędnicy. Psy to karierowicze, bezwzględni biznesmeni, gotowi na wszystko dla osiągnięcia celu. Obie grupy bez skrupułów strzygą owce, czyli przeciętnych, szarych i najczęściej bezsilnych obywateli. Oczywiście taka charakterystyka jest dużym uproszczeniem, bowiem linie podziału nie są oczywiste, cechy mieszają się, a grupy mają częściowo wspólne interesy. Pomysł nie był zbyt oryginalny, jednak przez owe niejednoznaczności autorowi udało się uciec od banału. Być może u podstaw legły jakieś dalekie skojarzenia ze słynną książką Folwark zwierzęcy George'a Orwella, jednak sam Waters konsekwentnie temu zaprzeczał. Zresztą finał książki tchnie optymizmem, którego w tekstach Rogera wyraźnie brakuje. Pewną nadzieję może budzić jedynie kończąca płytę zwrotka z ballady Pigs on the Wing, gdzie pojawia się wątek sugerujący siłę miłości.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na okładkę płyty. Świat już nie jest taki kolorowy, jak w okresie dominacji dzieci kwiatów. Rock i gwiazdy przełomu lat 60. i 70. przeżywały kryzys. Szalała rebelia punkowa. Muzycy z The Sex Pistols występowali w koszulkach z napisem I Hate Pink Floyd. Muzyka z albumu Animals ze swym ostrym brzmieniem i przekazem dobrze wpasowała się w ten okres. A okładka? To też pomysł samego Watersa. 




Przedstawia potężną londyńską elektrownię Battersea, wówczas już częściowo nieczynną. Jest ponoć największą budowlą z cegły w Europie. Symbolizuje industrialną siłę, w domyśle także siłę zespołu (cztery kominy, oznaczające czterech jego członków). Może też obrazować jego powolną destrukcję, wszak jest już na etapie wygaszania. A świnia? Prócz oczywistych nawiązań do treści albumu, w wizji Watersa miała być przewrotnym symbolem nadziei (jako parafraza jednego z  angielskich przysłów „dobrze, że świnie nie potrafią latać” - w domyśle,  gdyby umiały, to my na dole tarzalibyśmy się w ich odchodach). Trochę to pokrętne i jak zwykle u Pink Floyd - z dużą dozą niejednoznaczności i ukrytych podtekstów. Zdjęcia do okładki i jej projekt wykonała współpracująca z zespołem firma Hipgnosis. Trwało to kilka dni. Główną aktorką była Algie - potężna, dziewięciometrowa różowa świnia, wykonana przez niemiecką firmę Ballon Fabrik, niegdyś wytwarzającą sterowce. Podczas pierwszej sesji była mało fotogeniczna, bowiem nie udało się jej do końca wypełnić helem. Podczas drugiej niezbyt dopisała pogoda, a w trakcie trzeciej znudzona Algie wybrała wolność i poszybowała w przestrzeń, przy okazji napędzając sporo strachu kontroli lotów na londyńskim lotnisku Heathrow. Zdecydowała się wylądować po wielu godzinach na terenie pewnej farmy w hrabstwie Kent, skutecznie strasząc krowy farmera... Zdjęcia kontynuowano następnego dnia przy wsparciu dwóch strzelców wyborowych. Ostatecznie na okładkę i tak trafił montaż wykonany z dwóch fotografii.
A płyta? W poniedziałek minie czterdzieści lat od dnia jej wydania. Dziś słuchałem jej niemal cały dzień. Nadal jest świetna.

słuchacz








piątek, 13 stycznia 2017

Creedence Clearwater Revival - wiara w czystość odrodzenia?




Mój głos jest wyjątkowym instrumentem…
John Fogerty





Choć przytoczony wyżej cytat wyrwany został z szerszego kontekstu, to jednak w pełni oddaje fenomen zarówno autora jak i jego zespołu. Creedence Clearwater Revival to amerykańska legenda rocka, a głos Johna, uznany przez  Bruce’a Springsteena za najciekawszy wokal tamtych czasów, do dziś elektryzuje kolejne pokolenia. Wszelkie próby zdefiniowania jego fenomenu i tak będą daremne. W takim samym stopniu dotyczy to zespołu. W ich muzyce pobrzmiewają echa korzennego bluesa i prawdziwego rock'n'rolla. Dziwi mnie stosunkowo mała popularność grupy w naszym kraju. Gdy jednak rozlegają się pierwsze takty I Put a Spell on You, Suzie Q, Proud Mary albo Have You Ever Seen The Rain, to z reguły widać uśmiech: Aaa, to oni. No przecież znam. Co najciekawsze - te dwa pierwsze utwory, mimo iż były coverami standardów bluesowych – to w ich wykonaniu zyskały drugie życie.
John Fogerty, Doug Clifford i Stu Cook, byli dobrymi kumplami z liceum. Mieszkali w El Cerrito,  niedaleko San Francisco, w Kalifornii. Wspólne muzykowanie zaczęli już w 1959 roku jako The Blue Velvets. Po kilku miesiącach do składu dołączył starszy brat Johna – Tom. Pięć lat później udało im się podpisać kontrakt z firmą Records Fantasy. To jednak jeszcze nie był początek wielkiej kariery. Ta zaczęła się w zasadzie dopiero w 1967 roku, gdy zespół nieco okrzepł, a  John Fogerty przejął obowiązki głównego wokalisty. W tym też roku Saul Zaentz, nowy właściciel wydawnictwa, przesłuchując przejęte archiwa postanowił dać im szansę. Był to czas szczególny, czas hipisów i pokolenia dzieci kwiatów. Zmieniała się obyczajowość, zmieniała się też muzyka. To właśnie wówczas rozkwitły kariery wielu wykonawców, którzy później przez wiele lat przewodzili scenie rockowej.





CCR nigdy nie zabiegali o popularność. Zespołowi obce były skandale i narkotyczne afery. Robili swoje. Opłaciło się, wszak okres 1968-1972 okazał się dla grupy pasmem sukcesów. Koncertowali w USA, Europie i Japonii, wszędzie  gromadząc tysiące zachwyconych fanów. Czuli się zawsze typowo amerykańskim zespołem i z tej tradycji czerpali. W okresie, gdy wielu muzyków eksperymentowało, ulegając modnej psychodelii – oni czerpali z tradycji. Co ciekawe, w ich wykonaniu było to świeże i porywające. Z naturalną łatwością inspirowali się klasycznym rockiem z południa, rockabilly, rhythm and bluesem, muzyką pop, country i folk. Z tego wszystkiego potrafili stworzyć zupełnie nową jakość, a charakterystyczny głos i talent kompozytorski Johna Fogerty’ego sprawił, że wypracowali swój natychmiast rozpoznawalny styl. Nie bez znaczenia był talent literacki Johna. Jego teksty często dotykały problemów społecznych. Nic dziwnego, że łatwo podbili serca młodych ludzi, a zwłaszcza amerykańskich żołnierzy. Chętnie też dla nich występowali (warto tu wspomnieć wielki koncert dla weteranów wojny wietnamskiej, wydany po latach na płycie The Concert).





Creedence Clearwater Revival wystąpił także na legendarnym festiwalu Woodstock, w sierpniu 1969 roku, na farmie M. Yasgura w Bethel koło Nowego Jorku. Ich występ przypadł w nocy z soboty na niedzielę, między godziną 0.30 a 1.20. Na scenie poprzedzał ich Grateful Dead, którego program został przerwany z uwagi na awarię nagłośnienia. CCR weszli na scenę dopiero po półgodzinnej przerwie. Koncertu nie zamieszczono ani w pierwotnej wersji głośnego filmu, ani na płytach, bowiem John Fogerty nie był zadowolony z brzmienia zarejestrowanej muzyki. Wybrane utwory pojawiły się dopiero po latach na wydawnictwach American WOODSTOCK 1969 - 3 Days of Peace (1994) oraz Woodstock 40 Years On: Back To Yasgur’s Farm (2009). Niewątpliwie występ ten również przyczynił się do wzrostu popularności zespołu, wszak festiwalowych koncertów słuchało ponad czterysta tysięcy ludzi, a sama impreza dla wielu zaproszonych wykonawców okazała się startem w wielką karierę. Nikt nie przypuszczał, że ów festiwal tak bardzo wpłynie na rzeczywistość i pchnie kulturę Ameryki oraz świata zachodniego na zupełnie nowe tory.





W latach 1968 - 1972 zespół wydał siedem wysoko ocenianych studyjnych albumów. Wszystkie (poza ostatnią Mardi Gras – z 1972 roku) nagrodzono platynowymi płytami. Ta ostatnia okazała się końcem grupy. Atmosfera w zespole psuła się już od 1970 roku, wraz z rosnącą dominacją Johna. Rok później Tom Fogerty odszedł z CCR, nie godząc się na hegemonię brata. Chciał grać i tworzyć własną muzykę. Nie była to dobra decyzja, bowiem wielkiej kariery solowej nie zrobił, zaś wielu fanów obarczyło go winą za rozbicie zespołu. Grupa zawiesiła działalność na kilka miesięcy, po czym nagrała wspomniany album Mardi Gras. Demokratyczne zapędy pozostałych dwóch członków zespołu doprowadziły do wątpliwego kompromisu - czas płyty podzielono na trzy części i każdy z muzyków otrzymał pole do popisu. W efekcie, zdaniem krytyki muzycznej, powstał najgorszy album CCR. Mimo, iż płyta zyskała ostatecznie miano złotej, to jej nieprzychylny odbiór doprowadził w październiku 1972 roku do rozwiązania zespołu.





Tom Fogerty nie zrealizował swych muzycznych marzeń. Zmarł w 1990 roku, w wyniku nieuleczalnej choroby, co ostatecznie przekreśliło nadzieje fanów na reaktywacje grupy w klasycznym składzie. Tuż przed śmiercią w jednym z wywiadów przyznał, że największe sukcesy zawdzięcza swemu bratu - Johnowi.
John Fogerty po rozwiązaniu zespołu kontynuował karierę ze zmiennym szczęściem. Uwikłał się w proces sądowy z wytwórnią Records Fantasy, która po rozwiązaniu grupy CCR nie chciała tracić dochodów. Na rynku pojawiały się najróżniejsze kompilacje typu greatest hits. Wyciągnięto z archiwów także stare nagrania The Golliwogs oraz The Blue Velvets – zespołów, z których dopiero po latach powstał Creedence Clearwater Revival. Sprawa zakończyła się dopiero w 2007 roku, gdy John Fogerty odzyskał pełnię praw autorskich.
W 2001 roku Fantasy wydało obszerny, sześciopłytowy box, zawierający praktycznie cały dorobek CCR, począwszy od wcześniej wspomnianych nagrań archiwalnych, a skończywszy na materiale z dwóch płyt koncertowych, które ukazały się już po rozwiązaniu zespołu. Całość poddano remasteringowi w technologii 20 bit k2 super coding. Brzmią naprawdę świetnie. Zestaw uzupełnia blisko osiemdziesięciostronicowa broszura, zawierająca sporo zdjęć oraz kompendium wiedzy na temat zespołu (po angielsku oczywiście). Nagrania zamieszczono chronologicznie, szkoda jedynie, że nie z opisu nie wynika gdzie kończy się jedna płyta, a zaczyna następna. Całość była na tyle atrakcyjna i poszukiwana, że w 2013 roku wydano ją ponownie, ze zmienioną szatą graficzną.





John Fogerty powrócił na dobre w 1997 roku, wydając kilka ciepło przyjętych płyt. W 2007 wydał album Revival, który zyskał nominację do nagrody Grammy w kategorii Najlepszy Album Rockowy. W maju 2013 zrealizował ambitny projekt Wrote a Song for Everyone. Był to jego dziewiąty album studyjny, składający się ze starszych i dwóch nowych piosenek, wykonywanych w towarzystwie zaproszonych gwiazd. Wspólnie z Johnem wystąpili: Bob Seger, Alan Jackson, Foo Fighters, Miranda Lambert, Brad Paisley i inni.
A Creedence Clearwater Revival? W czasach rockowych eksperymentów ich muzyka brzmiała świeżo i energetycznie. Nie bez znaczenia były teksty Johna, z pasją traktujące o wielkich problemach i codziennych troskach. Pamięć o zespole żyje nadal. Dla wielu jest hymnem pokolenia. Ich muzyka nie starzeje się, stale też przybywa fanów, wierzących w czystość odrodzenia. Coś w tym jest, wszak sprzedali ponad dwieście milionów płyt.

słuchacz


PS.
Na zakończenie dwie ciekawostki...







piątek, 6 stycznia 2017

The Winner Takes It All - ABBA z polskiej perspektywy





Dwupłytowy album Polskich Nagrań, zawierający single ABBY


Karnawał w pełni. Podczas okolicznościowych spotkań chętnie sięgamy po stare przeboje. Sprawdzają się nie tylko jako muzyka do tańca, służą również jako tło towarzyskich pogaduszek – a przede wszystkim przywołują nastrój dawno minionych lat, co zwykle również jest przyjemne.
Choć na co dzień preferuję rocka w odcieniu bluesowo-progresywnym (czasem zaś jazz lub klasykę), to jednak sporadycznie sięgam po lżejsze nagrania z tamtych lat. To nie tylko kwestia nostalgii, bowiem także dziś wiele z nich znakomicie się broni. W latach siedemdziesiątych zasłużoną popularnością cieszyła się ABBA, zarówno w Polsce jak i na Zachodzie. Myślę, że wiele nagrań z jej repertuaru wytrzymało próbę czasu. Według niektórych źródeł łączna sprzedaż płyt szwedzkiego kwartetu wyniosła ponad trzysta osiemdziesiąt milionów egzemplarzy. Daje to zespołowi czwarte miejsce – po The Beatles, Michaelu Jacksonie i Elvisie Presleyu (trudno tu o całkowitą pewność, źródła nie są precyzyjne). Fani zespołu twierdzą, że to grupa wszech czasów, która stworzyła mnóstwo niezapomnianych i melodyjnych przebojów, o niepowtarzalnym brzmieniu. A wszystko zaczęło się od zupełnie przypadkowego występu dwóch par na plaży, podczas wspólnych wakacji na Cyprze w 1970 roku, przeznaczonego głównie dla stacjonujących tam żołnierzy ONZ…



Dyskografia zespołu na płytach CD

Nie chcę prezentować historii zespołu, jest zresztą powszechnie znana. Podzielę się jedynie kilkoma wspomnieniami. Na marginesie – warto podkreślić wielką rolę, jaką w budowaniu popularności grupy odegrał producent Stig Anderson, na co dzień założyciel i właściciel szwedzkiej firmy płytowej Polar Music. Niczym legendarny Peter Grant dla Led Zeppelin był piątym, nieoficjalnym członkiem zespołu. Kariera Szwedów nabrała rumieńców w 1974 roku, po udanym występie na festiwalu Eurowizji w angielskim Brighton. ABBA zdeklasowała konkurentów, wygrywając konkurs przebojem Waterloo. W ciągu dziesięciu lat swej aktywności zespół wydał osiem studyjnych płyt i dwie koncertowe, które ukazały się już po jego rozwiązaniu. Początkowo opinie krytyki były dość powściągliwe, grupę uważano za przykład muzycznej tandety i złego smaku. Pojawiały się głosy wróżące rychły upadek popularności, co często bywało udziałem laureatów Eurowizji. Ta opinia raczej nie dziwi obserwatorów festiwalu, zwłaszcza od czasu, gdy stał się on polem manifestacji sympatii, mających niewiele wspólnego z muzyką. Na przekór temu życzliwe zainteresowanie zespołem rosło, rósł też poziom artystyczny kolejnych albumów. W połowie lat siedemdziesiątych ABBA odnalazła magiczną formułę na sukces, tworząc pogodne i perfekcyjnie zrealizowane przeboje. Jak zwykle nie brakowało krytyki, zarzucającej grupie muzyczną tandetę. Szczerze mówiąc, dziś życzyłbym takiego poziomu wielu współczesnym wykonawcom.


Albumy koncertowe

Wróćmy jednak do wspomnień. Wiosną 1975 roku byłem zawansowanym nastolatkiem, a moje zainteresowanie muzyką właśnie się krystalizowało. Rosła kolekcja nagrań magnetofonowych, zacząłem też jako szczęśliwy posiadacz niezbyt skomplikowanego gramofonu odwiedzać księgarnie muzyczne w poszukiwaniu płyt. Jak powszechnie wiadomo, ówczesna oferta nie była zbyt wyszukana. Trafiały się jednak rodzynki. Nie pamiętam już jakim cudem zyskałem sympatię pewnej kierowniczki leżącego nieco na uboczu sklepu z płytami, który po lekcjach odwiedzałem dość regularnie. Pewnego dnia oznajmiła, że wkrótce będzie miała dla mnie niespodziankę. Gdy zjawiłem się w wyznaczonym terminie, wyjęła spod lady zapakowaną już płytę. Jej cena była prawie dwukrotnie wyższa od pozostałych pozycji zalegających półki, jednak bez protestu zapłaciłem. Opakowanie zdjąłem dopiero w tramwaju i oniemiałem. Okazało się, że trzymam w rękach wydany przez Polskie Nagrania drugi album ABBY, noszący tytuł Waterloo. Na krajowym wygłodniałym rynku był to prawdziwy rarytas. Pamiętam, że nosił numer katalogowy SX 1280. Mało tego, wydany został w oryginalnej okładce, co nie było wówczas powszechnie stosowaną praktyką polskich wydawnictw, które nie chciały powiększać kosztów uzyskanych licencji o prawa do reprodukcji oryginalnych kopert. Świat dokoła nabrał żywszych kolorów, a płyta przez wiele dni nie opuszczała talerza mego gramofonu.


Czteropłytowy box CD, zawierający wybór nagrań
i sporo materiału niepublikowanego

Tymczasem na świecie popularność zespołu sukcesywnie rosła, by sięgnąć zenitu w latach 1976 – 1977. Grupa zyskała fanów nie tylko w Europie (także po wschodniej stronie żelaznej kurtyny), lecz także w Ameryce Łacińskiej, Nowej Zelandii, USA, Kanadzie, Japonii i RPA, zaś w  Australii wybuchła prawdziwa abbamania. Niespełna rok później krajowa Muza wydała kolejny, trzeci z katalogu album Szwedów, noszący mało wyszukany tytuł ABBA (SX 1355). Oczywiście nie zagościł długo na sklepowych półkach, a w zasadzie rozchodząc się spod lady nigdy chyba nie zobaczył światła dziennego. Pękate wory listów wysyłane przez polskich fanów do siedziby zespołu w Sztokholmie dowodziły niebywałej jego popularności. W krótkim czasie sprzedano po dwieście pięćdziesiąt tysięcy obu wydanych tytułów. Chętnych byłoby znacznie więcej, gdyby tylko pozwoliły na to warunki licencji… To jednak nie był koniec niespodzianek.




13 listopada 1976 roku Telewizja Polska kierowana przez Macieja Szczepańskiego zaszokowała widzów, emitując program ABBA w Studio 2. Był to marketingowy strzał w dziesiątkę. Ulice w całym kraju wyludniły się. Miesiąc wcześniej zaproszono zespół do warszawskiego studia w celu nagrania. Była to niemała sensacja, bowiem wcześniej nie zdarzyło się by niekwestionowana gwiazda muzyki pop przyjechała do Polski, w dodatku z promocją nowej płyty, która w dodatku okazała się jedną z najlepszych. To właśnie na albumie The Arrival  znalazły się utwory Dancing Queen, Knowing Me, Knowing You, Money, Money, Money. Płytę promowała wydana na singlu piosenka Fernando, która również znalazła się w programie.
Zespół przyleciał do Warszawy 7 października. Zakwaterowano go w hotelu Forum, wówczas najbardziej ekskluzywnym (wybudowanym zresztą również przez Szwedów). Jeszcze tego samego dnia w telewizyjnym studiu przy Woronicza zarejestrowano sześć piosenek. Pracownicy telewizji do dziś wspominają wizytę zespołu z przyjemnością, podkreślając skromność i profesjonalizm jego członków. Koncert otwierała scena, przedstawiająca grupę schodzącą z niezbyt szerokich, sześciometrowych schodów, wyłożonych folią i pozbawionych jakiegokolwiek zabezpieczenia. Nie było łatwo przekonać do tego pomysłu zwłaszcza piękniejszą połowę kwartetu. Na szczęście negocjacje zakończyły się powodzeniem, a scena gdy ABBA schodzi śpiewając Dancing Queen wypadła atrakcyjnie. W napiętym programie dopiero wieczorem znalazł się czas na zwiedzanie miasta, pozowanie do zdjęć i rozdawanie autografów. Następnego dnia zespół wrócił do siebie, obiecując powrót na prawdziwy koncert. Szkoda, że obietnice nie miały się ziścić. Zgodnie z ustalonymi wcześniej warunkami Szwedzi nie otrzymali za nagranie honorarium, dostali jedynie prawa do sprzedaży gotowego programu zachodnim telewizjom. Dystrybucja audycji w krajach demokracji ludowej pozostała po stronie polskiej.





Po kilku latach ukazały się Polsce jeszcze dwa albumy zespołu – w 1987 dwupłytowy The Best of Abba (SX 2590/91) oraz wydany rok wcześniej przez Tonpress Abba Live (SX-T 121). W 1988 wydano także solowe płyty obu wokalistek: Something’s Going On Fridy (Poljazz KPSJ-018) oraz Wrap Your Arms Around Me Agnethy Fältskog (Tonpress SX-T 122).
Po latach wielkich sukcesów, w 1982 roku ABBA rozpadła się. Przyczyniły się do tego niewątpliwie rozwody obu par oraz narastające konflikty. W 2008 roku członkowie zespołu spotkali się w trakcie premiery filmu Mamma Mia, opartego o ich największe przeboje. Okazało się, że mimo upływu lat ich popularność nie maleje. Młodych zaskakuje klasa i poziom nagrań, a starszych przyciąga nostalgia. Na świecie powstają grupy, prezentujące ich repertuar na żywo (Abba The Show, Abba Mania, The Show,  Dancing Dream, jest też polski AbbaCover). Do fascynacji twórczością szwedzkiego kwartetu przyznawało się wiele gwiazd światowego formatu, w tym Bono, Kurt Cobain, Brian May, Michelle Pfeiffer i Demi Moore, a także muzycy Sex Pistols (sic!). Od 2013 roku w Sztokholmie działa Muzeum ABBY, na świecie wydano też mnóstwo publikacji książkowych poświęconych zespołowi. W Polsce ukazały się m.in.: ABBA. Fenomen i legenda – Marzeny Tarka oraz ABBA w Polsce – Macieja Orańskiego. Podobno w 2000 roku zaproponowano zespołowi miliard dolarów za trasę koncertową, jednak oferta została odrzucona. Wszelkie plotki o reaktywacji są przez członków grupy konsekwentnie dementowane. To jednak bez znaczenia, we wspomnieniach zawsze pozostaną wielcy, a zwycięzca i tak bierze wszystko...

słuchacz