piątek, 24 lutego 2017

Livin’ Blues - dwie nieco zapomniane płyty z katalogu Polskich Nagrań











Dziś zapraszam na wycieczkę wehikułem czasu o cztery dekady wstecz, do dowolnie wybranej księgarni muzycznej dawnego PRL. W tych specjalistycznych, nieco lepiej zaopatrzonych był oczywiście niezły wybór książek i nut. Były też płyty - i to często całkiem sporo, choć sam asortyment pozostawiał sporo do życzenia. Wiadomo, żelazna kurtyna. Mimo to, dało się poszperać i znaleźć coś ciekawego w sektorze muzyki poważnej i jazzu (niezapomniana seria Polish Jazz). Nieco gorzej wyglądał dział muzyki popularnej, choć czasem trafiały się smakowite licencyjne kąski. O kilku z nich wspominałem już jakiś czas temu, dziś dwa kolejne. W 1977 roku, czyli dokładnie czterdzieści lat temu Polskie Nagrania wydały na licencji firmy Ariola-Eurodisc Benelux B.V. koncertową płytę mało mi wówczas znanej holenderskiej grupy Livin’ Blues. Jako, że każde tego typu wydawnictwo (choć w tym przypadku spóźnione o dwa lata w stosunku do premiery) było nie lada atrakcją - oczywiście kupiłem. Z Holandii znałem wówczas jedynie Focus (o którym już pisałem) oraz Ekseption – tworzący zgrabne przeróbki utworów klasycznych (też wspominałem). Muzyka Livin’ Blues zaczarowała mnie niemal od pierwszego przesłuchania, a do tego realizatorom udało się stworzyć na płycie świetną atmosferę koncertu...



No dobrze, wówczas jeszcze nie byłem miłośnikiem białego bluesa, ale chyba od tej płyty właśnie się zaczęło. Fakt faktem - znałem i lubiłem polski Breakout z tamtego okresu, bowiem Tadeusz Nalepa zaprezentował swoją wersję bluesa dla polskiej publiczności znacznie wcześniej, lecz trudno oba te zespoły porównywać.


W latach sześćdziesiątych muzyczny Londyn zachłysnął się czarnym bluesem. Młodzi brytyjscy gitarzyści odkryli twórczość Roberta Johnsona, Muddy Watersa, Willie Dixona, Johna Lee Hookera i innych, mniej znanych twórców. Część zrzynała z ich dokonań bez skrupułów, inni próbowali odnaleźć jakąś własną formułę. Swoboda twórcza sprawiała, że rock nigdy nie był jednolity, zawsze kreatywność i mieszanie stylów stanowiło o jego sile. Tak narodził się „biały blues” i rozbłysły nowe gwiazdy: John Mayall, Animals, Led Zeppelin, Alexis Korner, Rolling Stones, The Yardbirds, The Who, Jimi Hendrix, Cream... Młodzi twórcy łączyli bluesa z rock’n’rollem, grali coraz głośniej i agresywniej – by w efekcie z blues-rocka stworzyć hard rock. Wiem, że to duże uproszczenie, ale to nie temat na dziś.




Wróćmy do bluesa. Prócz Londynu miał się doskonale również w Holandii. Nic dziwnego, że już w 1968 roku nasz rodzimy Breakout u progu swej kariery pożeglował w tamte strony, by uczyć się od najlepszych. Niemal w tym samym czasie, bo w 1967 roku, mieszkający w Hadze oraz grający na gitarze Tom Oberg skrzyknął kilku kolegów i zawiązał Livin’ Blues. Z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć, że ówczesny człon grupy prócz gitarzysty tworzył John Lagrand (hca) i Nicko Christiansen (voc.). Ich nazwiska nie są jednak najistotniejsze, bowiem skład zespołu zmieniał się wyjątkowo często. Menedżerką została matka Teda, pani Françoise Oberg, zresztą bodaj pierwsza kobieta szefująca grupie pop. Wzorem Briana Epsteina i The Beatles podeszła do tematu bardzo profesjonalnie. Zajmowała się zakupem sprzętu, organizowała koncerty, robiła fotografie do okładek, projektowała stroje, odpowiadała za kontrakty i prawa do utworów. Popularność Livin' Blues sięgnęła szczytu około roku 1970, gdy wraz z zespołem Cuby + Blizzards grupa decydowała o kształcie holenderskiej sceny bluesowej.

W 1975 roku wystąpili w naszym kraju jako gość imprezy "Eurorock". Na przełomie września i października koncertowali na Śląsku oraz w stolicy. Występy Holendrów poprzedzał Breakout i Budka Suflera. Zespół był w świetnej formie, grał mocnego blues-rocka, nawiązującego wyraźnie do brytyjskiej czołówki. Uwagę zwracał mocny głos ówczesnego wokalisty Johna Fredriksza i wyraziste solówki Teda Oberga. Właśnie z okazji tych ciepło przyjętych koncertów ukazała się polska edycja płyty Live Livin' Blues (Polskie Nagrania Muza SX 1471). Choć zawierała fragmenty koncertów z Holandii, to dla polskich sympatyków okazała się świetną pamiątką występów zespołu w naszym kraju, gdyż dość wiernie oddawała ich poziom, klimat i atmosferę. 



Do dziś pamiętam elektryzujące dźwięki otwierającego album utworu Black Spider Woman, niezapomniany klimat I’m A Rambler, świetny I Wonder i szaleńczy L.B. Boogie. Żałowałem, że informacja o koncertach zespołu jakoś do mnie wcześniej nie dotarła. Poza tym, wyjątkowo podobała mi się okładka, choć zgodnie z przyjętym w Polsce zwyczajem różniła się od oryginalnej. I zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że album pojawił się dopiero dwa lata po premierze. Pobyt w naszym kraju przypadł Holendrom do gustu. Zdobyli sporą popularność, zdecydowanie większą niż we własnej ojczyźnie. Zawiązany polski fan klub również okazał się znacznie liczniejszy niż ich rodzimy. Do końca lat siedemdziesiątych odwiedzili nas jeszcze dwukrotnie.





Polskie Nagrania, idąc za ciosem zakupiły licencję na kolejny album Livin' Blues, zatytułowany Blue Breeze (Polskie Nagrania Muza SX 1687). Podobnie jak wcześniej, polska edycja ukazała się z dwuletnim poślizgiem od światowej premiery, choć tym razem zachowano oryginalny front okładki (tył już niekoniecznie). Oczywiście także kupiłem ten rarytas, zresztą na półkach sklepowych nie gościł zbyt długo. Chyba nie tylko dlatego, że nie miał w zasadzie konkurencji wśród ówczesnych propozycji Polskich Nagrań. To naprawdę świetna płyta i zasłużenie w Polsce zyskała miano „złotej”. W jej klimat doskonale wprowadzał już pierwszy utwór, zatytułowany Shylina. Jest to piękna i poruszająca ballada, w której pobrzmiewają dalekie inspiracje muzyką Pink Floyd. Chcąc nadążyć za duchem czasów zespół nieco skręcił w stronę rocka progresywnego. Dalej nastroje i style zmieniają się. Króluje oczywiście blues, choć nie brak innych akcentów. Zwraca uwagę Midnight Blues, dynamiczny Bus 29 oraz popisowy i pełen instrumentalnego kunsztu That Night. I oczywiście Blue Breeze, otwierająca drugą stronę albumu tytułowa nastrojowa ballada, od której trudno się uwolnić. Płytę mocnym akcentem zamyka utwór Black Jack Billy, porywający i ambitny muzyczny powrót do korzeni.







Tytułem uzupełnienia dodam, że płyta Live, licząca w klasycznej wersji zaledwie siedem utworów wzbogacona została o kolejnych sześć. Blue Breeze w wersji winylowej liczyła dziewięć kompozycji, a na srebrnej płycie jest ich piętnaście. Niby drobiazg, a jednak portret zespołu jest znacznie pełniejszy. Jeśli już mowa o CD, to warto zwrócić uwagę na dwupłytową składankę Livin' Blues z serii The Golden Years of Dutch Pop Music, która zawiera sporo utworów z singli oraz innych rarytasów.



W połowie lat siedemdziesiątych popularność zespołu w Holandii już nieco przygasała, mimo to album Blue Breeze osiągnął spory sukces. Na świecie sprzedano ponad 2,5 mln egzemplarzy. Album wprawdzie nie miał już energii wcześniejszego Live, ale dalej świadczył o znakomitej dyspozycji Holendrów. Otwierająca płytę Shylina zagościła nawet na listach przebojów w Ameryce Południowej. Szkoda, że po tak dobrze przyjętej produkcji błędy impresaryjne skomplikowały kwestię przedłużenia kontraktu zespołu z holenderskim oddziałem Ariola-Records. 


Trzecią trasę po Polsce grupa odbyła w 1977 roku. Muzycy ponownie zagrali w Warszawie i na Śląsku. Poprzedzała ich Budka Suflera i Exodus. Warto sięgnąć także po inne płyty tej dziś nieco zapomnianej formacji. Grupa, mimo częstych roszad personalnych pozostawiła po sobie sporo dobrej muzyki, która wcale się nie zestarzała. Dziś brzmi równie atrakcyjnie. Już pierwszy album Hell’s Session (1969) jest tego dowodem, sytuując zespół w czołówce ówczesnych europejskich wykonawców bluesowych. Niewiele mu ustępują kolejne płyty Wang Dang Doodle (1970) oraz Bamboozle (1971). Nie bez powodu zespół zyskał uznanie czytelników magazynu Music Express, dwukrotnie zajmując w plebiscytach pierwsze miejsce.



Dziś dawni członkowie grupy próbują z różnym skutkiem wskrzesić minioną popularność. Tradycję podtrzymują formacje Oberg oraz Livin’ Blues Xperience. Obie koncertowały w Polsce, przy czym ta ostatnia w maju 2014 roku wystąpiła w chorzowskim klubie Sztygarka. Znowu mnie ominęło. Dobrze chociaż, że płyty Livin’ Blues niewzruszenie stoją na półeczce…



słuchacz








piątek, 17 lutego 2017

Wolność Ogień i Woda. Krótka historia FREE







FREE to dziś odrobinę niesłusznie zapomniany blues-rockowy zespół, założony w Londynie w 1968 roku przez czwórkę bardzo młodych muzyków, mających jednak w branży spore doświadczenia. Tworzyli go: Andy Fraser (b, p), Simon Kirke (dr), Paul Kossoff (g) oraz Paul Rodgers (v, p). Swój pierwszy wspólny koncert zagrali 19 kwietnia 1968 roku, w jednym z londyńskich pubów. W listopadzie tego samego roku, po rekomendacji Alexisa Kornera nagrali dla Island Records debiutancki album Ton Of Sobs, który oficjalnie ukazał się pięć miesięcy później.
Koniec lat sześćdziesiątych był w muzyce okresem obfitego czerpania z tradycji bluesa. Takich odniesień w twórczości Free jest sporo, toteż nic dziwnego, że często stawiano ich obok zespołów The Cream, The Jimi Hendrix Experience lub John Mayall's Bluesbreakers. Zyskali uznanie nie tylko publiczności lecz także cenionych autorytetów. Według Alexisa Kornera byli ostatnią wpływową grupą brytyjskiej sceny muzycznej lat sześćdziesiątych. Wielu sławnych muzyków wymienia ich jako główne źródło swej inspiracji. Bezsprzecznie, położyli podwaliny pod hard rocka, choć w ich muzyce słychać także elementy folku i ballady.
Od początku związani z wytwórnią Island działali wspólnie (choć nie bez zawirowań) blisko pięć lat, pozostawiając po sobie siedem niezłych albumów i mnóstwo rozproszonych nagrań. Dość wspomnieć płyty Free (1969) oraz Fire and Water (1970). Wielu kojarzy grupę jedynie z utworem All Right Now, choć w mojej ocenie jest to krzywdzące, bowiem tworzyli naprawdę świetną muzykę. Potrafili tradycję bluesa przekuć w zupełnie nową jakość. Mimo braku doświadczenia nie kopiowali, stworzyli oryginalny własny świat. Szkoda, że brak doświadczenia i młody wiek zaważył na dalszych losach zespołu. W chwili debiutu najstarsi z muzyków mieli zaledwie dwadzieścia lat, najmłodszy szesnaście. Sukces przyszedł nagle. Nie byli do niego przygotowani. Popularność wymaga silnej psychiki. Nie dali wspólnie rady, nie udźwignęli jej. Paul Kossoff, mając zaledwie dwadzieścia pięć lat, w 1976 roku odszedł, pokonany przez narkotyki i alkohol.

Dyskografia FREE

Dobrej muzyki mogło być więcej, gdyby nie przerwy w funkcjonowaniu zespołu i próby działania w innych składach - choć trzeba przyznać, że były one spowodowane głównie niedyspozycją Kossoffa. Grupa pozostawiła cztery wielkie przeboje: All Right Now, My Brother Jake, Little Bit Of Love i Wishing Well. Z sukcesami koncertowali na całym świecie, poprzedzali też na amerykańskiej trasie supergrupę Blind Faith (Eric Clapton, Ginger Baker i Steve Winwood). Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych grających podobnie zespołów było wiele. Jednak muzyka Free brzmiała nieco inaczej. To oni stali się prekursorami mocnego i melodyjnego hard-bluesa.
Siłą zespołu był młody gitarzysta Paul Kossoff. Grał oszczędnie, jednak potrafił bluesową nutę połączyć z zadziornym, rockowym brzmieniem. Miał też talent do budowania ciekawych improwizacji. Mimo dość krótkiej kariery według miesięcznika „Rolling Stone” znalazł się na 51 miejscu najlepszych gitarzystów wszech czasów.


Dyskografia - ciąg dalszy

Równie wielki wpływ na brzmienie formacji miał Paul Rodgers. Obdarzony był wyjątkowym i zapadającym w pamięć głosem, o charakterystycznej barwie i delikatnej chrypce. Zdradzał też spory talent kompozytorski. Zwykle podczas koncertów odziany był w czarny strój i rozszerzane u dołu skórzane spodnie typu „dzwony” (szczyt ówczesnego szyku). Potrafił z niezwykłą swobodą zaśpiewać zarówno lirycznie, jak i ekspresyjnie. Trzeba też wyróżnić Andy Frasera, znakomitego gitarzystę basowego. W chwili debiutu zespołu miał zaledwie szesnaście lat, ale za sobą niemal roczny staż w formacji The Bluesbreakers u boku Johna Mayalla. Trudno o lepszą rekomendację.
Grupa Free słynęła z widowiskowych koncertów. Paul Rodgers i Andy Fraser tworzyli niemal cały repertuar, co miało z pewnością kluczowe znaczenie w kształtowaniu brzmienia i stylu. Ich pierwsza płyta Tons Of Sobs (1969) okazała się świetnym połączeniem bluesa z rockiem. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na ponad ośmiominutowy blues Goin' Down Slow, który pozwolił rozwinąć skrzydła wszystkim muzykom. Już u progu kariery potrafili zaprezentowali wyjątkowo zaskakującą dojrzałość muzyczną.
Po dobrze przyjętym debiucie zespół nabrał wiary we własne możliwości. Wydany pół roku później drugi album, zatytułowany po prostu Free przyniósł już własne udane kompozycje, a fascynująca gitara Kossoffa i świetny, stylowy głos Paula Rodgersa potwierdził klasę zespołu. Wyjątkowo zapadała w pamięć kończąca album ballada Mourning Sad Morning, ozdobiona piękną partią fletu (gościnnie genialny Chris Wood z grupy Traffic).


Podobizny Kossoffa i Rodgersa, utworzone z grzbietów dyskografii

Na trzeciej płycie, zatytułowanej Fire And Water (1970) znalazł się ich największy przebój All Right Now. Z nim przyszedł oszałamiający sukces. Utwór często gościł w niemal wszystkich stacjach radiowych, zaś na koncertach zespół wyzwalał wśród słuchaczy tyle energii, że na wzór beatlemanii pojawiło się w mediach pojęcie freemanii. Szczyt kariery okazał się jednak początkiem końca zespołu. Spory repertuarowe i używki doprowadziły do wielu problemów. Nieprzewidywalność Kossoffa i jego nie pozwalające na normalne koncerty uzależnienie od heroiny doprowadziło w połowie 1972 roku do odejścia Andy Frasera. Zespół ratował się przyjmując w swe szeregi japońskiego basistę Tetsu Yamauchi i klawiszowca Johna "Rabbit" Bundricka. W tym składzie nagrano ostatni studyjny album Heartbreaker (1973). Po rozpadzie grupy Rodgers i Kirke założyli formację Bad Company. Komercyjny sukces przyniosły im zwłaszcza trzy pierwsze jej albumy: Bad Company (1974), Straight Shooter (1975) oraz Run With The Pack (1976). Później Paul Rodgers z Jimmy Pagem założył grupę The Firm. Wspólnie wydali dwie płyty: The Firm (1985) oraz Means Business (1986). Od 2004 do 2009 roku występował z Brianem Mayem oraz Rogerem Taylorem jako Queen + Paul Rodgers. Andy Fraser, basista Free, po zawirowaniach personalnych próbował początkowo nagrywać na własną rękę. Później, po przeprowadzce do Kalifornii, zajął się pisaniem dla innych (m.in dla Roberta Palmera i Joe Cockera). Zmarł 16 marca 2015 roku. Dobrze, że po Free pozostały płyty. Dziś są prawdziwą klasyką blues-rocka. Nie sposób przejść obojętnie obok albumów Tons Of Sobs (1969), Fire And Water (1970), Live! (1971) czy Heartbreaker (1973). Ten ostatni okazał się pożegnalnym.



Wymieniony w opisie box oraz dwie płyty uzupełniające

Warto uważnie prześledzić cały dorobek zespołu. Moja fascynacja ich muzyką zaczęła się przypadkowo, od składankowej płyty The Free Story. Ten dość reprezentatywny zbiór nagrań, wydany już w 1973 na dwóch analogowych płytach zawierał wybrane kompozycje ze wszystkich studyjnych albumów zespołu. Ponownie wznowiono go na jednym CD w 1990 roku. Jakiś czas później na mojej półeczce pojawiła się zremasterowana pełna dyskografia zespołu, wznowiona na CD przez Island Records w 2002 roku. Warto polecić te właśnie wydania, nie tylko z uwagi na brzmienie lecz także na zawartość, bowiem każdy z albumów uzupełniono wieloma atrakcyjnymi bonusami.
Dorobek zespołu uzupełnia dwupłytowe wydawnictwo Free Live At The BBC (2006), zawierające nagrania studyjne i koncertowe z lat 1968 - 1971, zarejestrowane przy różnych okazjach w studiach BBC. Całości obrazu dopełnia obszerny, nieco wcześniej wydany pięciopłytowy box FREE Songs of Yesterday (2000). Jest to wyjątkowa pozycja, dedykowana głównie fanom zespołu. Znalazło się tam mnóstwo niepublikowanego wcześniej materiału, zaś bardziej znane utwory zamieszczono w wersjach alternatywnych. Jest też sporo muzyki zarejestrowanej na żywo (cała czwarta płyta zestawu). Na całość składa się osiemdziesiąt kompozycji oraz bogato ilustrowana, sześćdziesięciostronicowa broszura. Ta prawdziwa skarbnica rarytasów zawiera także utwory nagrane w trakcie rotacji personalnych w grupie (piąta płyta).
Zespół Free okazał się fenomenem. Obok Cream i Led Zeppelin był jedną z najbardziej inspirujących grup schyłku lat sześćdziesiątych, wyznaczających kierunek rozwoju blues-rocka. Dla mnie - także dziś ich muzyka jest ponadczasowa.

słuchacz







piątek, 10 lutego 2017

Czerwone Gitary i Trzy Korony. Początki legendy






Niepublikowane nagrania Czerwonych Gitar zarejestrowane w pierwszym roku działalności zespołu, wydane w 2016 przez Kameleon


W sobotę, 7 stycznia 2017 roku zmarł Jerzy Kossela (wł. Kosela), jeden ze współzałożycieli owianego legendą zespołu Czerwone Gitary, grupy nierozerwalnie związanej z początkami rock’n’rolla w Polsce, przez niektórych nazywanych nie bezpodstawnie polskimi Bitelsami. Pewne podobieństwa dostrzec można porównując muzyczne profile obu grup, głównie w początkach ich działalności.



Niepublikowane nagrania Pięciolinii i Czerwonych Gitar 

Oficjalnie Czerwone Gitary powstały 15 lipca 1964 roku w Gdyni. Przyczynił się do tego rozłam, jaki nastąpił dwa lata wcześniej w zespole Niebiesko-Czarni. Franciszek Walicki, redaktor z Głosu Wybrzeża, a jednocześnie znany animator muzyczny i kierownik muzyczny wspomnianych Niebiesko-Czarnych przygotowywał swych podopiecznych do prestiżowych koncertów w paryskiej Olympii. Dołączył do zespołu kilku muzyków z nieco większym doświadczeniem. Fakt ten spowodował bunt pozostałych, co zakończyło się odejściem ze składu Henryka Zomerskiego, Daniela Danielowskiego oraz Jerzego Kowalskiego. Nieco później do rokoszan dołączyli wokaliści Marek Szczepkowski i Benek Dornowski. Cała piątka postanowiła dalej grać i utworzyła zespół Pięciolinie. Kolejne miesiące przyniosły dalsze zmiany personalne. W skład grupy w różnych okresach wchodzili: Jerzy Kossela, Henryk Zomerski, Jerzy Skrzypczyk, Bernard Dornowski, Krzysztof Klenczon, Seweryn Krajewski oraz bracia Roman i Tadeusz Mrozowie. Ostatnim mocnym akordem w historii Pięciolinii był koncert sylwestrowy na przełomie lat 1964 i 1965 w Stoczni Gdańskiej. 




Niepublikowane nagrania Pięciolinii i Czerwonych Gitar - wnętrza albumów (wydawnictwa Kameleon)

Już trzy dni później w kawiarni Crystal we Wrzeszczu sformowano nowy zespół, który przyjął nazwę zainspirowaną najpopularniejszą w Polsce gitarą elektryczną. Produkowała je czechosłowacka firma Jolana, niemal wyłącznie w kolorze czerwonym. Tak powstały Czerwone Gitary. Na plakatach z tamtego okresu pojawiały się czasem dziwne nazwiska. Z zespołem występował niejaki Robert Marczak oraz Jerzy Geret, pojawiał się też tajemniczy Janusz Horski. Pierwsi dwaj, czyli Seweryn Krajewski i Jerzy Skrzypczyk ukrywali swe prawdziwe nazwiska w obawie przed skreśleniem z listy uczniów szkoły muzycznej. Ten ostatni - znany kolegom jako Henryk Zomerski był poszukiwany przez WSW (ówczesną żandarmerię) w celu odbycia zasadniczej służby wojskowej... 


Wybór przebojów zespołu oraz czteropłytowy zestaw nagrań koncertowych - wydawnictwa Polskich Nagrań

Franciszek Walicki nie wierzył w potencjał nowej grupy, nie widział też w niej zagrożenia dla prowadzonych przez siebie Niebiesko-Czarnych. Szybko jednak musiał swą opinię zweryfikować. Czerwone Gitary, zgodnie ze sloganem ze swego plakatu grały i śpiewały najgłośniej w Polsce. Zespół szybko zdobył sławę. Początkowo opierał swój repertuar na przebojach znanych wykonawców zachodnich (Roya Orbisona, The Beatles). Stopniowo muzycy komponowali coraz więcej własnych utworów i wydawali je na singlach, EP-kach i pocztówkach. Rok później, po Gitariadzie’65 Roman Waschko, niekwestionowany autorytet muzycznego dziennikarstwa stwierdził, że Czerwone Gitary to najlepszy zespół w Polsce. W 1967 ukazała się pierwsza duża płyta zespołu, zatytułowana To właśnie my



Dwa pierwsze albumy Czerwonych Gitar na jednym krążku CD - wydawnictwo Yesterday

Śpiewali prosto i melodyjnie. Zdobyli popularność także za granicą. Coraz wyraźniej dostrzec można było podobieństwo grupy do słynnej czwórki z Liverpoolu. Krzysztof Klenczon śpiewał głosem nieco zbliżonym do Johna Lennona, Seweryn Krajewski z łatwością Paula McCartneya tworzył kolejne przeboje, a i Jerzy Skrzypczyk swą postawą i stylem bycia przypominał Ringo Starra. Rosnącą popularność potwierdził drugi i trzeci album zespołu. Obie płyty, zatytułowane po prostu Czerwone Gitary 2 oraz Czerwone Gitary 3 stylistycznie utrzymane były w bitelsowskim klimacie. Na koncerty grupy przybywały tysiące sympatyków. Drugi album sprzedał się w nakładzie 260 tys. egzemplarzy.




Przez pierwsze dwa lata mózgiem i rzecznikiem formacji był Jerzy Kossela. Prowadził kronikę i księgowość. Wcześniej, odbywając służbę wojskową był w jednostce bibliotekarzem. Dzięki temu miał okazję do przeczytania wielu książek traktujących o mechanizmach budowania kariery. Grając w Niebiesko-Czarnych poznawał też kulisy funkcjonowania w rodzącym się wówczas polskim światku scenicznym. Czas pokazał, że zdobytą wiedzę z powodzeniem wykorzystał. Był też utalentowanym twórcą i współtwórcą przebojów. Jego nazwisko widnieje przy piosenkach Bo ty się boisz myszy, Historia jednej znajomości czy Matura. Chciał prowadzić zespół profesjonalnie, wymyślał zasady, regulaminy, wierzył w demokrację. Niestety, gdy w marcu 1967 roku nabrzmiał jego konflikt z Krzysztofem Klenczonem, właśnie w wyniku demokratycznego głosowania był zmuszony odejść z grupy.

Trzeci i czwarty album Czerwonych Gitar na jednym krążku CD - wydawnictwo Yesterday

Po sukcesach i nagrodach pojawiły się w zespole konflikty na tle repertuarowym. Krzysztof Klenczon chciał unowocześnić profil muzyczny Czerwonych Gitar i komponować bardziej ambitne i ostrzejsze brzmieniowo utwory, zaś Seweryn Krajewski pragnął utrzymać dotychczasowy kierunek, który dotąd przynosił sukcesy i pieniądze. W styczniu 1970, w następstwie kolejnego głosowania Klenczon opuścił zespół. Założył Trzy Korony. Przygotowując bardziej rockowy repertuar chciał udowodnić kolegom słuszność obranego kierunku. Sukces owszem przyszedł, lecz nie tak duży jak tego oczekiwał. Chyba zabrakło nieco konsekwencji stylistycznej. Na płycie pojawiły się zarówno dynamiczne protest-songi, jak i piosenki pełne liryzmu. Wcześniejsza popularność Czerwonych Gitar opierała się w pewnym sensie na kontraście dwóch ścierających się osobowości, była wypadkową dwóch talentów. Oddzielnie w obu przypadkach nie było to już tak ekscytujące. Brakowało oryginalnych pomysłów, utwory były coraz mniej przekonywujące.



Polskie albumy Krzysztofa Klenczona na jednym krążku CD - wydawnictwo Yesterday

Znajomi opisywali Krzysztofa Klenczona jako człowieka lubiącego chodzić własnymi ścieżkami, ale jednocześnie energicznego, pracowitego i wrażliwego. Część jego twórczości z pewnością wyprzedziła swój czas. Widać to dobrze na rozszerzonej i z pietyzmem wydanej przez Kameleon edycji jedynego, owianego legendą albumu, który pozostał po Trzech Koronach. Zawiera ona blisko sto pięćdziesiąt minut muzyki i nosi tytuł Krzysztof Klenczon i Trzy Korony - The Complete Recordings 1970-1972


Krzysztof Klenczon i Trzy Korony - The Complete Recordings 1970-1972.
Wydawnictwo Kameleon


Na dwóch płytach zamieszono łącznie czterdzieści cztery nagrania, w tym kilkanaście opublikowanych po raz pierwszy. Wydawnictwo uzupełniono o obszerną książeczkę i dodatkowy krążek DVD. Po remasteringu całość brzmi świetnie. Na płytach znalazły się zarówno kompozycje mocne, z rockowym pazurem, jak i znacznie spokojniejsze, liryczno-balladowe. Album jest ciekawym i wszechstronnym portretem Klenczona. Warto przypomnieć sobie jak brzmiało 10 w skali Beauforta, Port i Spotkanie z diabłem. Część piosenek zaprezentowano w dwóch wersjach - płytowej i radiowej, wszak wiadomo, że często się różniły. Warto też posłuchać nieznanych wcześniej utworów: Droga pełna słońca, Popatrz prawdzie w oczy czy Koncert. Jest też oczywiście przekorny, choć mam nadzieję niezbyt proroczy utwór Nie przejdziemy do historii.


Krzysztof Klenczon - Powiedz stary gdzieś ty był oraz The Show Never Ends w edycji Kameleonu


Zespół nie spełnił pokładanych oczekiwań. Krzysztof Klenczon pożegnał estradę i podążył za żoną do Stanów Zjednoczonych. W USA, w czasie wolnym od pracy nadal komponował i koncertował w klubach polonijnych. W 1977 roku pod pseudonimem Christopher wydał album The Show Never Ends. Rok później, podczas pobytu w Polsce nagrał w studiu Polskich Nagrań ścieżki ze swym śpiewem na nową płytę, resztę powierzając towarzyszącemu mu podczas koncertów zespołowi Ryszarda Kruzy. Nie był to dobry pomysł, bowiem album Powiedz stary gdzieś ty był, wydany przez Pronit latem 1979 roku kompletnie zagubił ducha jego twórczości. Chcąc poznać obie płyty również warto sięgnąć po edycję Kameleonu. Są bogatsze o wiele dodatkowych, nieznanych wcześniej utworów, które udostępniła jego żona Alicja. A dalsze losy Klenczona i Krajewskiego? Po odejściu Krzysztofa popularność Czerwonych Gitar systematycznie spadała. Ukazały się jeszcze dwie płyty, z których warto wyróżnić album Na fujarce (1970), a w 1980 roku zespół zamilkł na czternaście lat. Mimo tarć, Krzysztof Klenczon pięcioletnią współpracę z Czerwonymi Gitarami wspominał najcieplej. Był to najbardziej twórczy okres w jego życiu.


Pierwsze cztery albumy Czerwonych Gitar - wydawnictwo Yesterday

Czas pokazał, że podobieństwo Czerwonych Gitar do The Beatles trwało nadal. John Lennon zginął 8 grudnia 1980, zastrzelony przez szaleńca w Nowym Jorku. Krzysztof Klenczon zmarł kilka miesięcy później, 7 kwietnia 1981 również w USA, w następstwie tragicznego i nie do końca wyjaśnionego wypadku samochodowego. Paul McCartney i Seweryn Krajewski komponują nadal. 



słuchacz








piątek, 3 lutego 2017

Nieco spóźnione, choć godne uwagi podsumowanie







W grudniu celowo pominąłem muzyczne podsumowanie roku. Doszedłem do wniosku, że gdybym pozostał wierny przyjętej zasadzie opisywania jedynie posiadanych płyt, kolejno zdejmowanych z tytułowej półeczki, to mój tekst byłby mocno niepełny. Cóż, albumów godnych uwagi rocznie pojawia się wiele, a ja z wielu względów nie jestem w stanie nadążać za wszystkimi nowościami. Moja półeczka, mimo iż jest dość spora, to ma jednak ograniczone rozmiary. Stąd też wpadłem na pomysł, by poprosić o owo podsumowanie jednego z mych przyjaciół, także stałego czytelnika mego bloga. Nasze upodobania muzyczne w wielu aspektach są zbieżne, zaś jego półeczka, również sporych rozmiarów ma jeszcze nieco wolnego miejsca...
Tekst, choć obszerny, przytaczam w całości. Myślę, że warto się z nim zapoznać. Pozwoliłem sobie jedynie na niewielkie korekty redakcyjne. Zapraszam do lektury.


Przez wielu miniony rok zostanie zapamiętany przez pryzmat odejść wielu znakomitych muzyków do Największej Orkiestry. Inni pamiętać będą mnogość wspaniałych koncertów, które potwierdzają, że staliśmy się normalnym, europejskim rynkiem muzycznym. Przede wszystkim jednak uważam, że od dawna nie było roku tak obfitego w świetne płyty, nagrywane zarówno przez uznanych weteranów jak i młodych artystów.
Zaczęło się od smutnego zdarzenia. 10 stycznia zmarł Dawid Bowie, zaledwie dwa dni po premierze swej nowej płyty „Black Star”. Nigdy nie byłem fanem Bowie’go, nigdy przedtem nie kupiłem żadnego jego albumu. „Black Star” nabyłem w pierwszym dniu sprzedaży, znając wcześniej poruszające nagranie „Lazarus”. Cała płyta jest mroczna, wymaga skupienia. Przebija z niej przemijanie i wyraźna chęć pożegnania się z nami. Podobna sytuacja powtórzyła się w listopadzie. Leonard Cohen również odszedł wkrótce po wydaniu swego ostatniego dzieła. „I’am ready My Lord” - to słowa z utworu „You Want It Darker”, które sam próbował obrócić w żart w jednym z ostatnich wywiadów. Okazały się prorocze… Zmarł Piotr Grudziński z Riverside, Greg Lake i Keith Emmerson z ELP, Glen Frey z The Eagles, George Michael. W kwietniu odszedł też Prince, prawdziwy Książę, (bo Król jak wiadomo jest/był - w zależności od wyznawanej teorii - tylko jeden). Od 40 lat wywierał znaczący wpływ na muzykę rozrywkową, wielu artystów przyznaje się do inspiracji jego dorobkiem, wielu uważało go za wizjonera, a dla wielu napisał wspaniałe piosenki, które stały się przebojami … Przy tej okazji nie mogę nie wspomnieć poruszającego wykonania „Purple Rain” przez zespół The Waterboys w finale koncertu w warszawskiej Progresji.




Na szczęście, miniony rok przyniósł też inne wydarzenia, jak choćby przyznanie literackiej nagrody Nobla Bobowi Dylanowi, czy wiele wspaniałych koncertów, spośród których szczególnym sentymentem będę darzył występ Davida Gilmoura w pięknej scenerii wrocławskiej starówki. Całkiem możliwe, że było to ostatnie spotkanie z Artystą na żywo. Na początku lipca w Krakowie mieliśmy okazję - prawdopodobnie również po raz ostatni - dokazywać wspólnie z Ozzym, na koncercie w ramach pożegnalnej trasy Black Sabbath.
Wróćmy jednak do „Półeczki z płytami”. W moim wypadku, w 2016 roku przybyło jej jakieś 50 centymetrów… Pojawiło się mnóstwo dobrych płyt, sporo znakomitych, w tym kilkanaście szczególnie godnych uwagi.





Pierwsze półrocze to znakomita płyta Joe Bonamassy – od pewnego czasu muszę przyznać, że każdy jego nowy solowy album z premierowym materiałem jest lepszy od poprzedniego. „Blues for Desperation” skrzy się od dynamicznych i zadziornych kompozycji z pociągiem w tytule („This Train” i „Distant Lonesome Train”), rasowych bluesów („Livin’ Blues”, „Blues for Desperation”) czy po prostu świetnych piosenek („How Deep This River Runs”). Wątpiącym w gitarowy talent Joe’ego, polecam 4 minutę 53 sekundę utworu „No Good Place For The Lonely”. To co dzieje się od tego momentu przez kolejne 3 minuty i 45 sekund wprowadza w ekstazę, porywa, uskrzydla! Może Joe doczeka się w końcu mega hitu, który wyniesie go na piedestał, choć nie jestem przekonany czy jest mu to do czegokolwiek potrzebne.




Wiosna 2016 roku to także nowa płyta PJ Harvey – „The Hope Six Demolition Project”. Niezwykle dojrzały album dojrzałej artystki, którego inspiracją były podróże do Afganistanu, Kosowa i po Waszyngtonie. Gorzkie refleksje o biedzie, braku perspektyw, dążeniu do zysku za wszelką cenę poruszają. Te emocje artystce udaje się jeszcze spotęgować podczas występów na żywo. Jej koncert na ubiegłorocznym Openerze był jednym z najlepszych.
17 czerwca ukazała się moja prywatna płyta roku – „A Moon Shaped Pool” zespołu Radiohead. Od czasu wiekopomnego „OK Computer” na ich kolejne płyty zawsze czekam z nadzieją i obawą. Na szczęście rozczarowań jest zwykle niewiele. Po poprzedniej eksperymentalnej i mocno elektronicznej „The King of Limbs” z lekkim drżeniem sięgnąłem po najnowszą. Nie zawiodłem się. Muzyka na niej urzeka bogactwem barw, klimatem, wspaniałym połączeniem alternatywnych brzmień z klasyką („Burn the Witch”, „The Numbers”), elektroniki z gitarami („Desert Island Disk”, „Present Tense”), dynamiki i wyciszenia („Ful Stop” vs. „True Love Waits”). Do tego harmonie wokalne i echa w „Identikit” i „Present Tense”... A przede wszystkim są to świetne melodie, znakomicie współcześnie zaaranżowane i zagrane.

Tu pewna refleksja na marginesie. Tak się składa, że od lipca tego roku jestem szczęśliwym posiadaczem gramofonu (ha, ha, ponoć nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki …). Płytę Radiohead posiadam zarówno w wersji CD jak i LP. W wersji analogowej brzmienie jest świetne, ale ... Album wydano na dwóch winylach, całość trwa ok 60 minut. Wstawanie co 15 minut by zmienić stronę, akurat w odbiorze tej muzyki po prostu przeszkadza i rozprasza.




Latem pojawiła się płyta, który dla mnie okazała się największym tegorocznym zaskoczeniem. Weteran Jeff Beck wydał album „Loud Hailer”. Uczciwie przyznam, że nigdy wcześniej nie kupiłem żadnego z jego studyjnych wydawnictw, natomiast uwielbiam gdy występuje na żywo. To, co usłyszałem - wbiło mnie w ziemię. Brudne, przetworzone gitarowe brzmienia, aranżacje, których nie powstydziłby się dzisiaj sam Jack White, funkowe rytmy – trzeba posłuchać „Pull It,” by zrozumieć o czym myślę. Z pewnością na rezultat końcowy miało wpływ zatrudnienie przez Mistrza dwóch młodych dziewczyn z zespołu Bones – gitarzystki Carmen Vandenberg i wokalistki Rosie Bones. Ich wkład w to dzieło jest bezsprzeczny. Ale jakąż trzeba mieć wyobraźnię muzyczną i chęć ciągłego poszukiwania nowych środków wyrazu, by w wieku 72 lat nagrać taką muzykę? I nie jest to żaden przerost „formy nad treścią”. Warto posłuchać „Scared for the Children” (powiedzmy – tradycyjnej ballady) i ”Right now”. To co Beck wyciska w nich z gitary to prawdziwa maestria (sorry Joe B. trochę doświadczeń do zebrania jednak jeszcze przed Tobą…).






Pod koniec lata, miłośników Pink Floyd z pewnością zelektryzowała zapowiedź boxu „The Early Years 1965-1972”. Rzecz wspaniała, dla fanów ogromna skarbnica materiałów audio i video z tego okresu.
Kolejne wydawnictwo - kolejna legenda. „Blue and Lonesome”grupy Rolling Stones. 12 coverów bluesowych mistrzów z lat 40 i 50, na których Stonesi - jak sami twierdzą – nie tylko wychowywali się ale i czerpali z nich inspirację przez całą swoją karierę. Całość zagrana z luzem, pasją, energią i - jak słychać – olbrzymią radością. Nie pamiętam kiedy ostatnio Mick Jagger dawał takiego ognia na harmonijce, a Charlie Watts grał z tak niesamowitym feelingiem na bębnach. Historia największego rockowego cyrku świata zatoczyła koło – zespół wrócił do swych początków i zrobił to z klasą przystającą do starszych dżentelmenów, którzy dalej pozostają niepokornymi dziećmi rock’n’rolla...




I kolejne elektryzujące wydawnictwo kolejnej legendy - przejście z mroku nocy do obietnicy poranka, czyli czteropłytowy (w wersji LP), luksusowy box „Before the dawn” z zapisem koncertów Kate Bush z Hammersmith Apollo w Londynie, które miały miejsce jesienią 2014 roku. Dwie i pół godziny muzyki najwyższej próby, która w wersji koncertowej tylko zyskuje. Słuchając utworów i przeglądając dołączony do wydawnictwa album ze zdjęciami możemy wyobrazić sobie jak pięknie tam było. Czyż nie o to właśnie chodziło Artystce gdy zdecydowała się opublikować jedynie wersję audio?





Co może być dla miłośników metalu bardziej ekscytujące niż zapowiedź nowej płyty Metalliki? Chyba tylko dwie płyty Metalliki …. Album „Hardwired … To Self-Destruct” ukazał się w listopadzie i jest rzeczywiście albumem podwójnym. Moim zdaniem w tym wypadku „więcej” nie znaczy wcale „lepiej”. Uważam, że gdyby grupa zdecydowała się na wydanie materiału z całego pierwszego krążka z dodatkiem dwóch-trzech kompozycji z krążka drugiego (w tym koniecznie z petardą kończącą całość „Spit Out The Bone”) mówilibyśmy dzisiaj o albumie genialnym, porównywalnym z np.”Master of Puppets”. Nie zmienia to faktu, że utwory takie jak otwierający „Hardwired”, „Month into Flame” czy wspomniany wcześniej „Spit Out The Bone” są znakomite i z pewnością staną się koncertowymi kilerami.




Z wydawnictw retrospektywnych warto wspomnieć podwójny album wspomnianego już wcześniej Jacka White’a. W 2016 roku, zamiast premierowego materiału któregoś z jego licznych wcieleń, otrzymaliśmy wydawnictwo zatytułowane „Accoustic Recordings 1998-2016”. Takie płyty bardzo często mają charakter mówiąc oględnie „uzupełniający”. Podszedłem do nich z pewną rezerwą, jednak z każdym kolejnym utworem zyskiwałem pewność, że Jack White jest twórcą naprawdę znakomitym. Dobra piosenka w jego wykonaniu pozostaje dobrą piosenką niezależnie czy wykonuje ją pełen elektryczny, rockowy skład czy sam mistrz brzdąka jedynie na gitarze akustycznej bądź pianinie.





W grupie młodych wykonawców warto zwrócić uwagę na zespół Inglorious, który w 2016 roku wydał swoją pierwszą płytę. Zagadką niech pozostanie rozszyfrowanie inspiracji w rozpoczynającym album „Until I Die”, bądź w trzecim na płycie „High Flying Gypsy”, czy choćby w piątym „Warning”. Pomimo czytelnego czerpania garściami ze starych klasyków rocka muzyka Inglorious przepuszczona przez młodzieńczą inwencję emanuje świeżością i energią. Dla mnie debiut roku.
Z satysfakcją odnotowałem, że moje dwa odkrycia z roku 2014, czyli zespoły Blues Pills oraz Rival Sons wydały w roku 2016 całkiem poprawne albumy. Może w wypadku Blues Pills płyta „Lady in Gold” nie jest aż tak błyskotliwa jak debiut, a Rival Sons płytą „Hollow bones” nie osiągnął poziomu „Great Western Valkyrie” tym niemniej obydwie pozycje to naprawdę godne uwagi przyzwoite rockowo-blusowe granie.




Warto również zwrócić uwagę na drugi album grupy Daughter, nagrywającej dla kultowej wytwórni 4AD Płyta nosi tytuł „Not to Disappear”. Jej klimat nawiązuje do czasów gdy za sprawą Cocteau Twins, This Mortal Coil czy Dead Can Dance rodziła się legenda 4AD. Muzyka Daughter brzmi współcześnie, ale gdzieś w głosie Eleny Tonry i w rozmytej palecie dźwiękowych pejzaży duch Elisabeth Fraser jest wyraźnie obecny, już od pierwszej kompozycji.





Grupa twórców średnio zaawansowanych tak wiekiem, jak i doświadczeniem zaznaczyła swą obecność poprzez nowe albumy grup Pixies (płyta „Head Carrier”) oraz New Model Army (płyta „Winter”). Zwłaszcza ta druga wzbudza mój szacunek. NMA regularnie nagrywa od 1984 roku, to chyba ich 17 studyjna płyta. Lubię zespoły, u których młodzieńcza energia z czasem przeradza się w twórczą dojrzałość, przy jednoczesnym zachowaniu tożsamości. Nie słuchałem NMA przez bodaj 10 lat, a po włączeniu płyty „Winter” nie miałem wątpliwości kto zacz. W tej „grupie wiekowej” mieści się także inny powrót po latach – Red Hot Chili Peppers. Ich nowa płyta „The Gateway” z którą m.in. odwiedzili w 2016 roku Polskę, jest znacznie lepsza od poprzedniego albumu „I’m with you” z roku 2011. Chyba Josh Klinghoffer, który wówczas dołączył do grupy zastępując Johna Frusciante okrzepł i dotarł się. Nie bez znaczenia jest zapewne również zaangażowanie Danger Mouse’a jako producenta. Jest funk (dla mnie wzorcowy w „Goodbye Angels”), są przebojowe kompozycje („Go Robot” to prawdziwy koncertowy „killer”), a na koncertach jak zwykle duża dawka improwizacji. Ich występ na ubiegłorocznym Openerze powinienem chyba wspomnieć w pierwszej części tekstu poświęconej wydarzeniom. Zaintonowanie przez Flea „Polska Biało-Czerwoni” i odśpiewanie tego z 80 tysięcznym tłumem naprawdę robiło wrażenie (koncert RHCP odbywał się równoległe z ćwierćfinałowym meczem polskiej reprezentacji z Portugalią podczas Euro 2016, przegranym niestety).





Na koniec weterani. Eric Clapton wraca do korzennego bluesa płytą „I Still Do”. Covery, ale jak zagrane. Ręka Mistrza, nic dodać nic ująć. Drugi z weteranów, Paul Simon zachwyca na swojej nowej płycie „Stranger To Stranger” nastrojem, przestrzenią i stale obecnymi w jego twórczości afrykańskimi rytmami, elementami gospel oraz eksperymentami z elektroniką czy instrumentami perkusyjnymi peruwiańskich Indian. Piękny album, który kołysze od początku („The Warewolf”, „Cool Papa Bell”), wycisza i zmusza do refleksji („The Clock”, „Stranger to Stranger”, „Horace and Pete”). I ten jeden, jedyny, niepowtarzalny głos… 




Szkoda, że trzeci z weteranów nie sprostał oczekiwaniom, jakie wszyscy pokładamy w nim od lat. Nowa płyta Stinga, to mówiąc szczerze mój jedyny ubiegłoroczny zawód. Mimo szumnych zapowiedzi o powrocie po latach eksperymentów do prawdziwie rockowego składu i stylistyki, nowy album „57th & 9th” moim zdaniem rozczarowuje. Naprawdę nie potrafię zrozumieć zachwytów ze strony muzycznej prasy (nie znalazłem żadnej krytycznej recenzji). Wystarczy posłuchać kompozycji promującej album „I Can’t Stop Thinking About You”, by przekonać się, że nie jest ona zaginioną partyturą z okresu „…Turtles” czy „Ten Summoner’s Tales”, o The Police nawet nie wspominając. Niestety, niemoc Stinga trwa, choć z drugiej strony czy ktoś, kto nagrał „Bring On The Night” naprawdę musi jeszcze cokolwiek udowadniać?

Tekst rozrasta się, a ja nawet nie wspomniałem o płytach Pań (Norah Jones, Beth Hart) czy wykonawców polskich (dla mnie mariaż Pink Freud i Lao Che to było coś!) czy choćby słówka o Iggy Popie. Piękny był ten 2016 muzyczny rok…
Coś jakby specjalny prezent od losu na zupełnie okrągłe urodziny.

słuchacz 66


PS.
Przytoczone opinie mają oczywiście wymiar subiektywny, choć przyznaję, że w wielu kwestiach całkowicie się z nimi zgadzam. Zamieszczone zdjęcia (poza pierwszym i ostatnim) wykonał również słuchacz 66
Zastrzegam jednak, że ja również mam swoich faworytów, niewymienionych w przytoczonym tekście. Z pozdrowieniami dla autora - 
słuchacz