piątek, 30 września 2016

Bydgoskie spotkanie fanów Niemena. Refleksje organizatorów









Dzisiejszy, nieco dłuższy wpis ma dwóch autorów. Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią zamieszczam dwie relacje współorganizatorów ubiegłotygodniowego zlotu. Zaczynam chronologicznie, choć może mało gościnnie ;-) od swojej:

W ubiegły weekend, w dniach 23-25 września 2016 roku w Bydgoszczy odbył się XII Ogólnopolski Zjazd Miłośników Twórczości Czesława Niemena. Trudno uwierzyć, że już dwunasty. Pierwszy zorganizowano już pół roku po śmierci artysty. Kolejne, zwoływane w różnych miastach, gromadziły coraz liczniejsze grono uczestników i zaproszonych gości. Niestety, od pewnego czasu liczba ta systematycznie maleje. Powoli zamiera też internetowe forum poświęcone jego twórczości. Nieliczne przykłady fascynacji młodych ludzi dokonaniami Niemena niestety jedynie potwierdzają ogólną tendencję. Jego muzyka, zwłaszcza ta mniej znana z wolna odchodzi w niebyt. To smutna refleksja, jest jednak efektem trudno zrozumiałej polityki wydawniczej i innych działań, które mają na nią wpływ. Do dziś nie udało się zebrać i wznowić na płytach wszystkich dokonań artysty. Nie chcę ponownie roztrząsać tego tematu, zainteresowanych odsyłam do mego wpisu z 11 czerwca tego roku oraz wcześniejszych.





Wróćmy do zlotu. Przez lata gromadził społeczność z całego kraju (choć nie tylko), skupioną wokół wspomnianego forum. Nic więc dziwnego, że niemal wszyscy uczestnicy bydgoskiego spotkania doskonale się znali. Przyznam, że i ja od kilku lat jestem członkiem tej wspólnoty (choć niezbyt aktywnym), zaś obserwuję ją znacznie dłużej. Jak dotąd jednak nie miałem możliwości nikogo z jej członków poznać osobiście.
Niedawno okazało się, że Dominik, jeden z forumowiczów mieszka zaledwie kilkaset metrów ode mnie, tak więc naturalną koleją rzeczy doszło do spotkania. Podczas jednego z kolejnych narodził się śmiały pomysł zorganizowania zlotu w naszym mieście. Mimo karkołomnego terminu i wielu przeciwności udało się zamiar urzeczywistnić. 





Z założenia – miała to być impreza „non profit”. Każdy z uczestników indywidualnie zapłacił za nocleg, a wspólna składka pokryła jedynie koszty wynajmu sali oraz skromnego poczęstunku. Zlot odbył się w gościnnych progach Domu Studenta Bydgoskiej Akademii Muzycznej. Watro podkreślić niezwykle życzliwe nastawienie kierownictwa tejże placówki do naszej inicjatywy. Mimo szumnej nazwy spotkanie, w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych było niemalże kameralne. Łącznie przybyło około dwudziestu osób, stąd też atmosfera była niemal rodzinna. I taki właśnie przyświecał nam cel. Z potrzeby serca, w gronie znajomych i przyjaciół chcieliśmy podzielić się wspomnieniami, opowiedzieć o swojej pasji, pochwalić się pamiątkami. Rozmowy ciągnęły się do późnych godzin nocnych (wczesnych porannych?), zaś tematów nie brakowało. Były wspomnienia z koncertów i opowieści o wydarzeniach związanych z nimi. Wszak to spora część życia każdego z uczestników.


dr Marek Bielacki w trakcie wykładu

Stefan Czarnecki

Gościem zlotu był dr Marek Bielacki, na co dzień związany z Instytutem Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego. Drugiego dnia wygłosił wykład, w którym niezwykle barwnie opowiedział o swojej fascynacji Niemenem, trwającej od początków szkoły średniej po dzień dzisiejszy. Cieszyliśmy się również obecnością Stefana Czarneckiego - prezesa Żnińskiego Towarzystwa Kulturalnego, wielkiego społecznika i właściciela ogromnej kolekcji pamiątek po Niemenie. Ma on godną poparcia ambicję stworzenia w swym mieście prywatnego muzeum poświęconego artyście, marzy mu się także koncert balkonowy, podczas którego wzorem legendarnych występów Jana Kiepury muzyka Czesława będzie mogła trafić do wszystkich. Rodzinna atmosfera udzieliła się wszystkim, pojawiły się także udane próby śpiewu (słowa uznania dla Piotra), a nawet spontaniczny taniec w takt wczesnych przebojów naszego idola (Tadeusz oraz Marek).





Sobotnie przedpołudnie poświęciliśmy na spacer po Bydgoszczy. W ciągu ponad trzech godzin udało nam się odwiedzić kilka miejsc pośrednio związanych z bohaterem zlotu, wspominaliśmy też postać nieżyjącego już bydgoszczanina Andrzeja Przybielskiego, wybitnego trębacza, który również współpracował w latach siedemdziesiątych z grupą Niemen. Spacer po uliczkach starego miasta i nad brzegiem rzeki zbiegł się z finałem XXV Wielkiej Wioślarskiej o Puchar Brdy – kolejnym dowodem na aktywność kulturalną i tworzenie nowej tradycji w stolicy Pomorza i Kujaw. Niemal wszyscy uczestnicy zlotu byli w Bydgoszczy po raz pierwszy, stąd też z dużą satysfakcją odnotowałem wiele ciepłych słów pod adresem mego rodzinnego miasta, które w istocie od dwudziestu lat systematycznie odzyskuje dawny blask, a na polu atrakcji turystycznych może śmiało konkurować z innymi krajowymi ośrodkami.





Dobrze, że pamięć o Niemenie trwa. Po jego przedwczesnym odejściu pozostała nam jedynie muzyka, a także co równie ważne, ciągle żywa pamięć o nim. Nikt nie ma zamiaru uzurpować sobie praw do jego spuścizny. Te niewątpliwie należą do spadkobierców. Mimo to, jakoś dziwnie przychodzi mi na myśl przypowieść o zakopanych talentach… 
Bezsprzecznie Niemen był jednym z najważniejszych twórców w polskiej kulturze powojennej. Jego twórczość do dziś budzi wiele emocji, wszak dla wielu są to wspomnienia z młodości, nic więc dziwnego, że chętnie je przywołują. Nie ma w tym nic zdrożnego. To potrzeba serca, której nie da się przeliczyć na złotówki. Nie chodzi o gadżety. W tym gronie nikt nie chce zarabiać na uczuciach. Chodzi o pamięć. To miejsce i tak pozostanie puste. Wszak to On, niczym Mateusz IV z piosenki zadedykowanej mu przez Skaldów sprzedawał nam gwiazdy… 
A ludzi dobrej woli i tak jest więcej.

Pozdrawiam wszystkich uczestników zlotu.

słuchacz






Niżej relacja Dominika, głównego pomysłodawcy i organizatora zlotu:


„Może zorganizujemy w Bydgoszczy zlot fanów Niemena?” - zaproponowałem pół żartem, pół serio pod koniec lipca. Ta myśl przybrała realną formę w ostatni weekend września, skupiając w Domu Studenckim Akademii Muzycznej kilkunastu miłośników talentu Czesława Niemena z różnych zakątków kraju. Zacznijmy jednak od początku.
Krzysztofa, autora niniejszego bloga, poznałem osobiście zaledwie kilka tygodni temu. Szybko przekonałem się, że nadajemy na tych samych falach - dysponujemy tymi samymi płytami (w pewnym, niewielkim wycinku – przyp. słuchacz), mamy podobne odczucia co do poszczególnych dzieł muzycznych i, co najważniejsze, dobrze się rozumiemy, nie tylko jako melomani czy kolekcjonerzy.





Ustaliliśmy wspólnie, iż pierwszym krokiem ku realizacji naszej inicjatywy będzie przeprowadzenie wywiadu środowiskowego, celem zbadania zainteresowania takim wydarzeniem. Odzew przekroczył nasze oczekiwania, co automatycznie zmotywowało nas do przedsięwzięcia poważnych przygotowań. Dzięki uprzejmości pani mgr Tatiany Karaszewskiej, bazą noclegową i główną siedzibą zlotowiczów został Dom Studencki Akademii Muzycznej przy ul. Staszica w Bydgoszczy. Ponadto, szczególne podziękowania należą się panu Stefanowi Czarneckiemu, prezesowi Żnińskiego Towarzystwa Kultury, prywatnie wieloletniemu miłośnikowi twórczości Czesława Niemena, który na potrzeby zlotu udostępnił nam wyjątkowe dekoracje i przywiózł ze sobą różnego rodzaju memorabilia. Małymi krokami, kompletując potrzebny sprzęt i poszczególne elementy wystroju, udało nam się osiągnąć całkiem niezły rezultat i dopiąć wszystkie szczegóły XII Ogólnopolskiego Zlotu Fanów Czesława Niemena.





W sali wynajętej na potrzeby naszego wyjątkowego spotkania praktycznie przez cały czas toczyły się interesujące dyskusje, brzmiała muzyka i prezentowane były różnego rodzaju materiały wideo. Redaktor Radia Emaus, Piotr Starzyński, zainicjował ciekawą zabawę - każdy ze zgromadzonych miał wymienić jeden najważniejszy dla niego samego utwór Niemena; nie był to konkurs popularności tudzież obiektywna ocena wartości artystycznych, lecz czysto subiektywny wybór, który dla jednych był zadziwiająco prosty, a dla innych stanowił nie lada kłopot. Na podium znalazły się kolejno Bema pamięci żałobny rapsod, Marionetki oraz Terra Deflorata. Warto jednak ku pamięci wymienić pozostałe utwory, na które zlotowicze oddali swoje głosy (kolejność przypadkowa): Sieroctwo, Spodchmurykapelusza, Obok nas, Com uczynił, Wiem, że nie wrócisz oraz Pieśń od ziemi naszej.





Logiczną konsekwencją tego swoistego plebiscytu był wybór piosenki najmniej lubianej przez zgromadzonych, co również wzbudziło niemałe kontrowersje. Najwięcej głosów uzbierały Jagody szaleju, które w zamierzeniu autora miały być pastiszem, kpiną z nieudolnych połączeń muzyki popularnej i ludowej - lecz jej forma nie znalazła zbyt wielu entuzjastów, przynajmniej wśród przybyłych na zlot miłośników twórczości Niemena. Z kronikarskiego obowiązku podaję pozostałe utwory z owej niezbyt chwalebnej listy: Ptaszek, Ulice niby piosenki, Tyle jest dróg, Nie bądź taki bitels, Unisono na pomieszane języki, Ptaki śpiewają kocham i... Płonąca stodoła (sic!).



- Kończymy?
- Ależ, skądże!

Sobotni wieczór, po całodniowym zwiedzaniu centrum miasta, otworzył wykład dr. Marka Bielackiego. Nieco później, zadość stało się zlotowej tradycji wspólnego śpiewania - śmiałkowie mogli zmierzyć się z wybranymi piosenkami Niemena, solo lub w zespołach. W końcu przemówił i zaśpiewał także bohater naszego spotkania, sprawiając, że nawet najbardziej zagorzałe dyskusje milkły, a ich uczestnicy oddawali się muzycznej uczcie i zadumie, która trwała do późnych godzin porannych.
Dziękuję wszystkim, którzy udzielili nam wsparcia i zaszczycili swoją obecnością. Niepowtarzalna, serdeczna atmosfera na długo pozostanie w mojej pamięci. Czuwaj!


Dominik








piątek, 23 września 2016

Procol Harum w Edmonton. Później już wszystko brzmiało inaczej







Nie pamiętam kiedy pierwszy raz zetknąłem się z muzyką Procol Harum. Prawdopodobnie zaraził mnie nią jeden z moich ówczesnych kolegów. Był to okres, kiedy nie dysponowałem jeszcze własnym radioodbiornikiem, z którego mógłbym nagrywać muzykę na swój szpulowy magnetofon. Najpierw poznałem pojedyncze utwory, później udało mi się nagrać na taśmę składankę z pożyczonej, dość sfatygowanej płyty. Mimo skąpej wiedzy na temat samej grupy ich muzyka zawsze miała dla mnie posmak sztuki z wyższej półki. Być może sprawiał to fortepian Gary Brookera, może organy Matthew Fishera, a może wyłapywane cytaty i inspiracje pochodzące z muzyki klasycznej. Wszak nie od dziś wiadomo, że najbardziej znany ich przebój Whiter Shade of Pale wywodzi się z barokowej Suity Orkiestrowej  nr 3 D-dur Jana Sebastiana Bacha. Tak czy inaczej był to zespół, który wprowadził mnie w nieznany jeszcze wówczas świat rocka symfonicznego. Jako, że muzyka klasyczna zawsze była mi bliska, toteż ów mariaż wydawał mi się dość atrakcyjny. Nie były to jedyne źródła inspiracji Gary Brookera i jego kolegów. Muzycy równie chętnie czerpali z rhythm’n’bluesa oraz soulu.






Już na drugiej płycie Shine on Brightly, wydanej w 1968 roku znalazła się ciekawa pięcioczęściowa suita, zatytułowana In Held Twas In I. Była to jedna z pierwszych rozbudowanych kompozycji, która wywarła wielki wpływ na dalszy rozwój nurtu progresywnego. Ponad siedemnastominutowy utwór podważył dotąd obowiązujące zasady muzyki rockowej, stając się inspiracją dla kolejnych podobnych prób innych zespołów. Konia z rzędem temu, kto odgadnie właściwe znaczenie tytułu tej kompozycji. Słyszałem wiele wersji, jednak najbardziej przekonuje mnie twierdzenie Keitha Reid’a, mówiące o tym, że powstał on z połączenia pierwszych słów rozpoczynających kolejne części. Początkowo nosił tytuł Magnum Harum i składał się z oddzielnych utworów. Za połączenie wszystkich w jedną całość odpowiadał Glyn Johns, producent albumu. Tekst nasycony filozofią i mistycyzmem wschodu stanowił niezłą zagadkę dla poszukujących inspiracji hipisów. Płyta była sporym krokiem w przód w stosunku do debiutu. Ukazała się podobnie jak wcześniejsza po obu stronach oceanu i co ciekawe – w dwóch alternatywnych okładkach.





Minęło kilka lat, a dyskografia grupy wzbogaciła się o kolejne trzy albumy. Nadszedł rok 1972. W sklepach pojawiła się pierwsza płyta koncertowa zespołu - Live in Concert with the Edmonton Symphony Orchestra. Dla mnie - jest to pozycja niezwykła, wręcz legendarna i stanowi prawdziwe apogeum kariery zespołu. Bez wahania umieszczam ją w swej osobistej pierwszej piątce. Do dziś pozostaje najlepiej sprzedającą się płytą Procol Harum. Znalazł się na niej występ zarejestrowany 18 listopada 1971 w Kanadzie, w Northern Alberta Jubilee Auditorium w Edmonton. Grupie towarzyszyła pięćdziesięcioosobowa orkiestra symfoniczna prowadzona przez maestro Lawrenca Leonarda oraz dwudziestoczteroosobowy chór Da Camera Singers. Koncert zgromadził ponad trzytysięczną publiczność. Warto podkreślić, że nie był to pierwszy kontakt zespołu z tak dużym aparatem wykonawczym. Już trzy lata wcześniej muzycy wystąpili na żywo z orkiestrą na Stratford Shakespeare Festival. Wówczas było to wydarzenie prawdziwie pionierskie. Odbyło się zanim Deep Purple zrealizował wspólnie z Royal Philharmonic Orchestra swój słynny album The Concerto for Group and Orchestra





Koncert w Edmonton różnił się od wspomnianych wcześniej, bowiem zespołowi towarzyszył chór. Jednak, jak się okazało – nie wszyscy muzycy wspominali ów pierwszy występ z entuzjazmem. Robin Trower, gitarzysta grupy, stwierdził, że było to doświadczenie, które niekoniecznie chciałby powtórzyć i opuścił zespół krótko przed zaplanowanym koncertem. Na scenie zastąpił go młody, dwudziestojednoletni Dave Ball, który znakomicie poradził sobie z tym wyzwaniem.
Płyta nie zawiera kompozycji premierowych. Świadomie zrezygnowano z Whiter Shade of Pale, największego i najbardziej znanego przeboju. Wybrano najciekawsze utwory, które dały się przearanżować i wzbogacić o brzmienie chóralno-symfoniczne. Ostatecznie na płytę trafił Conquistador (z czytelnymi hiszpańskimi akcentami), Whaling Stories (sugestywne wielorybnicze opowieści), A Salty Dog (słony zapach morza, mewy w tle i obecność wilka morskiego jest niemal namacalna), All this and More oraz wspomniana na wstępie pięcioczęściowa suita In Theld Twas In I. Zwłaszcza ta ostatnia kompozycja to jeden z tych utworów, które tworzą historię muzyki, jeden z tych, po których prócz oklasków może nastąpić jedynie cisza. 





Najnowsze wydanie albumu, pieczołowicie przygotowane przez Salvo Records zawiera dodatkowo Luskus Delph (ze strony B singla promującego płytę) oraz dwa utwory: Simple Sister i Shine on Brightly, zarejestrowane podczas próby. Szczerze mówiąc, wspomniane dodatki nieco rozbijają podniosłą atmosferę po wysłuchaniu zasadniczej części płyty, więc może należy wrócić do nich dopiero po przerwie.
Zaprezentowane utwory w zmienionej aranżacji zajaśniały wyjątkowym blaskiem. Orkiestra była stosunkowo młoda i otwarta na nowe wyzwania. Próba nie wypadła nadzwyczajnie. Były problemy z odsłuchem i mikrofonami. Szczególnie trudną rolę miał B.J. Wilson, grający na perkusji. Jeden ze skrzypków zaopatrzył się nawet w kask motocyklowy, który w jego odczuciu miał osłabić natężenie dźwięku. Muzycy rockowi, zgodnie z zaleceniami realizatorów nagrania mieli grać niezbyt głośno, by nie zagłuszyć orkiestry. 





Decyzję o rejestracji podjęto spontanicznie, zaledwie tydzień wcześniej, stąd czasu na przygotowania nie było zbyt wiele. Aranżacje dopracowywano również niemal na kolanie. Mimo to koncert wypadł nadspodziewanie dobrze. Wytwórnia płytowa zarejestrowała go na specjalnie na tę okazję ściągniętym nowoczesnym sprzęcie i szesnastośladowym magnetofonie. Nawet dziś, po ponad czterdziestu latach z płyty emanuje szczególna magia. Rola orkiestry rośnie z utworu na utwór, by niemal genialnie zabrzmieć w In Held Twas In I. To wykonanie, wzbogacone o chór zdecydowanie przyćmiło pierwotną wersję utworu, zawartą na Shine on Brightly. Uniesienie udzieliło się także publiczności. Utwór na płycie kończą czterdziestosekundowe oklaski, wiadomo też, że publiczność zgotowała muzykom owację na stojąco. 






Chyba do końca życia będę pamiętał wymowną ciszę, jaka zapadła gdy odtworzyłem ów utwór z taśmy magnetofonowej w ogólniaku podczas lekcji wychowania muzycznego. Nawet nauczycielce, która sama zaproponowała prezentację ulubionej muzyki na lekcji trudno było ochłonąć. Myślę, że dziś trudno wyobrazić sobie takie zajęcia i taką atmosferę. Kiedyś jednak naprawdę były.
Zestawienie na żywo grupy rockowej, orkiestry i chóru zdarzało się już wcześniej. W 1970 roku Pink Floyd zaprezentował swoją suitę Atom Heart Mother na festiwalu w Bath, jednak nagranie to istnieje jedynie na nieoficjalnych bootlegach. Tak więc oficjalnie wydany koncert Procol Harum był dokonaniem pionierskim. Po latach Gary Brooker żałował, że po sukcesie albumu nie wykorzystano stworzonej szansy. Nie wyobrażano sobie by zorganizować trasę z pełną orkiestrą i chórem. Koncert był wydarzeniem jednostkowym. Stwierdził we wspomnieniach, że może należało wówczas podjąć wyzwanie: Powinniśmy pojechać w trasę z orkiestrą po Ameryce. Mielibyśmy „Edmonton” każdego wieczoru. Tak się nie stało. I dlatego dzisiaj jesteśmy Procol Harum, a nie Pink Floyd!






Płytę wydano wielokrotnie w różnych wersjach. Ostatnio pojawiła się nawet edycja na dwóch białych winylowych krążkach. Magia odżyła w 1991 roku, gdy zespół wystąpił ponownie z Edmonton Symphony Orchestra, w dwudziestą rocznicę koncertu oraz 9 listopada 2010, gdy dodatkowo na scenie pojawił się chór Da Camera Singers. Ja jednak nigdy nie zapomnę wrażenia, gdy usłyszałem tę płytę w swym pokoju po raz pierwszy. Później już wszystko brzmiało inaczej...

słuchacz





sobota, 17 września 2016

Pink Floyd ’67 u bram świtu czyli The Piper At The Gates Of Dawn po latach









Sielankowe opowieści O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a liczą sobie ponad wiek. Trudno dociec dlaczego fascynują kolejne pokolenia maluchów i dorosłych, nie tylko w rodzimej Anglii lecz także w wielu krajach świata. Być może wynika to z tęsknoty za dzieciństwem lub za mityczną krainą, sprawiedliwą i hołdującą tradycji, w której liczy się przyjaźń i wzajemna życzliwość. Opowieści o przygodach Kreta, Szczura, Ropucha i Borsuka fascynowały zapewne również małego Rogera Keitha Barretta, a być może sięgał po nie także wówczas, gdy już zyskał przydomek „Syd”. Książka Kennetha Grahame’a obok Piotrusia Pana i Kubusia Puchatka zyskała trwałe miejsce nie tylko w literaturze angielskiej. Składa się z dwunastu opowiadań, a niektóre z nich, jak choćby Fletnista u bram świtu od lat inspirują wielu twórców. Autor skompilował ją z bajek, które wcześniej wysyłał z dalekiej podróży swemu upośledzonemu synowi. Może właśnie tu należałoby szukać źródeł fascynacji owymi historiami, które zawładnęły umysłem legendarnego twórcy Pink Floyd. 




Kret w milczeniu przebierał wiosłami i wkrótce dotarli do miejsca, gdzie Rzeka skręca w lewo, a po drugiej stronie otwiera się długie rozlewisko. Szczur, który już dawno porzucił ster, lekkim skinieniem głowy nakazał mu wpłynąć w rozlewisko. Światła przybywało niepostrzeżenie, wkrótce można było już rozróżnić barwy kwiatów pyszniących się na brzegu. (...) Urzeczony Kret aż wstrzymał oddech i przestał wiosłować, kiedy płynna, radosna melodia uderzyła w niego jak fala i zawładnęła nim bez reszty. Na policzkach towarzysza ujrzał łzy. Skinął głową i wszystko zrozumiał.



(Fletnista u bram świtu - K. Grahame)


Fletnista u bram świtu to pozornie prosta i niewinna opowieść o Krecie i Szczurze, którzy poszukując małej Wydry trafiają na wyspę bożka Pana, skąd dobiega przepiękna muzyka. Dźwięk fletni oczarował ich i zapomnieli o celu swej wyprawy. To było coś więcej niż tylko czarowne dźwięki. Czy też tak wyglądał świat Syda? Może i on pragnął tworzyć muzykę, która całkowicie pochłonie słuchaczy. Szkoda, że wizje przefiltrowane przez środki zmieniające świadomość oraz narastająca choroba psychiczna sprawiła, że całkowicie oderwał się od rzeczywistości. To jednak nastąpiło później. Wcześniej ów dziwaczny świat, pełen baśniowych gnomów, hobbitów, strachów na wróble, kotów i... rowerów wypełnił pierwszy album Pink Floyd. 


Debiut Pink Floyd z 1967 roku

Muzyka na tej płycie daleka jest od jednorodności. Improwizowane psychodeliczne utwory sąsiadują z pozornie prostymi piosenkami. Wszystko brzmi dość surowo, a jednak urzekająco. Szkoda, że dla Syda ten debiut stał się początkiem końca. Już podczas pracy przy kolejnym albumie jego postrzeganie rzeczywistości uniemożliwiło dalszą współpracę z zespołem. Mimo to Peter Jenner i Andrew King, pierwsi menadżerowie Pink Floyd dostrzegali w nim olbrzymi potencjał. Niestety, jedynie dzięki wsparciu i pomocy innych muzyków oraz kolegów z dawnego zespołu udało się nagrania trzech solowych albumów Barretta doprowadzić do końca. Choć z upływem lat odbiór muzyki zmienił się znacząco, to jednak płyty te są dość smutnym dokumentem, z których jedynie czasami przebija blask nieoszlifowanego, choć niewątpliwie inspirującego, prawdziwie szalonego diamentu. 


Solowe płyty Syda zebrane w box Crazy Diamond

Wróćmy jednak do płytowego debiutu Pink Floyd. Po blisko pięćdziesięciu latach nadal robi wrażenie. Całość rozpoczyna Astronomy Domine - wędrówka ku gwiazdom. Kosmiczne odgłosy mieszają się z nazwami odległych planet: Jowisz, Saturn, Oberon, Miranda, Tytania. Niemal daje się odczuć lodowate tchnienie nieskończonej przestrzeni, by dalej zderzyć się z błyskiem, eksplozją, paniką i... czystą zielenią. Dalej, wśród niepokojących dźwięków pojawia się nieprzewidywalny i diaboliczny syjamski kot, o prowokującym imieniu Lucyfer Sam. (That cat's something I can't explain). I kolejny skok do świata bajek. Utwór Matilda Mother, o nieco psychodelicznej atmosferze, wypełniają mnożące się postacie z niedopowiedzianych w dzieciństwie baśni. Bogaty kraj, hojny król, tysiące jeźdźców. Tęsknota za czasem, który przeminął? Być może... I jeszcze ten ledwo uchwytny beatlesowski klimat. (Oh Mother, tell me more...)


An Introduction To Syd Barrett z 2010 roku

Dalej Flaming, wędrówka wśród chmur, dmuchawców i rosy. Pełna dziwnych dźwięków, niczym kolejna baśń z dzieciństwa. Skrzaty, jednorożce, senne wizje. (Yippee! You can't see me. But I can you.) Bawimy się w chowanego? Pow R. Toc H. Bum-bum, czi-czi. Utwór instrumentalny. Konia z rzędem temu, kto zrozumie tytuł. Zresztą, jakie to ma znaczenie... Wciągające solo Wrighta na tle nieco obsesyjnej figury rytmicznej przeradza się dalej w jazgotliwą improwizację, pełną dziwacznych dźwięków, zapowiadających watersowską dziwaczną grotę, pełną zwierzątek igrających z Pictem.



Syd Barrett (z okładki An Introduction To Syd Barret)

A dalej? Take Up Thy Stethoscope and Walk. Przedziwna rymowanka. Kompletny chaos, pełen szaleństwa i chorobliwych wizji cierpiącego pacjenta. Początek ociera się o punk, o którym wówczas jeszcze nikt nie słyszał, a dalej prawdziwa psychodelia, choć dość krótka. Mimo to muzyka fascynuje. Kolejny utwór to Interstellar Overdrive - instrumentalna wyprawa w przestrzeń kosmiczną. W odróżnieniu od wcześniejszych zwartych kompozycji to ponad dziewięć minut szaleńczej improwizacji, niepozbawionej dramaturgii. Pięćdziesiąt lat temu - mocno awangardowej, dziś sprawia wrażenie uporządkowanej, gdzie każdy dźwięk ma swoje miejsce. Słuchałem jej pierwszy raz jeszcze w szkole średniej, czytając równocześnie Kolumbów Romana Bratnego. Może dlatego do dziś kojarzy mi się z Powstaniem Warszawskim... Zresztą, proszę posłuchać, jakoś dziwnie pasuje.


W latach siedemdziesiątych dwa pierwsze albumy Pink Floyd wznowiono  jako Nice Pair

I ponowna zmiana nastroju, The Gnome, kolejna baśniowa historyjka. Pojawia się Grimble Gromble - dziwny gnom (hobbit) w szkarłatnej tunice i niebiesko-zielonym kapturze, szukający swego miejsca na ziemi. (Look at the sky, look at the river. Isn't it good? Winding, finding places to go. And then one day - hooray!) Trzeba czegoś więcej? Bardzo proszę - Chapter 24, szczypta wschodniej filozofii. Tekst napisany przez Syda Barretta, zainspirowany Heksagramem 24 z Księgi Przemian I Ching. Wędrując za Konfucjuszem po kolejnych kręgach życia docieramy do... stracha na wróble. The Scarecrow to prosty, niemal zabawny utwór o bezmyślnym stworze, który stoi pośród jęczmienia i porusza się jedynie z podmuchami wiatru. Metafora narkotycznego otępienia? Płytę kończy Bike, naiwny, niczym dziecięca wyliczanka, treścią trochę przypominający Niewiele Ci mogę dać Perfectu. Chłopak pragnie ofiarować swej dziewczynie wszystko co ma: dziurawy płaszcz, oswojoną mysz, garść pierników oraz rower. Pożyczony.


The Piper... w wersji monofonicznej z 1997 roku

Warto zaznaczyć, że amerykańskie wydanie płyty różniło się zdecydowanie od europejskiego. Usunięto utwory Astronomy Domine oraz Bike, zaś kolejność pozostałych zmieniono. Album mimo dość dziwnego klimatu zdecydowanie po latach broni się. Warto zapoznać się z wersją monofoniczną, nieco inną od powszechnie znanej stereofonicznej. Jest bardziej zwarta, instrumenty nie są sztucznie „rozstawione po kątach”. Pierwszy raz na CD wersję mono wydano w 1997 roku. Płyta pojawiła się w ozdobnym pudełku z dodatkowymi pocztówkami. Miała również zawierać krążek z nagraniami singlowymi. Wydano go jednak oddzielnie, choć mieści się do pudełka. 


Wydanie na trzech płytach CD, z 2007 roku

Kolejne wznowienie pojawiło się dziesięć lat później. Pojawiło się kilka wersji, najbogatsza zawierała trzy krążki: stereo, mono oraz nagrania singlowe. Dodatkowo do wydawnictwa dołączono reprodukcję zeszytu z kolażami Syda Barretta. Czego możemy spodziewać się na pięćdziesiątą rocznicę wydania? Wtajemniczeni już się domyślają...

Dla wielu miłośników Pink Floyd The Piper At The Gates Of Dawn może być zaskoczeniem, dla innych niespodzianką. Nie jest to album łatwy, ale naprawdę warto do niego wracać. Robię to od blisko czterdziestu lat i ciągle odkrywam w nim coś zaskakującego. Dopiero po latach doszedłem do wniosku, że nie ma tam dźwięków zbędnych. Każdy jest ważny i ma swoje uzasadnienie. Płyta jest zaledwie wprowadzeniem do muzyki wykonywanej przez Pink Floyd w tamtym czasie na żywo. Gdyby ściany londyńskiego klubu Marquee potrafiły mówić... Ale to już zupełnie inna historia.



słuchacz







piątek, 9 września 2016

Dead Can Dance - taniec upiorów czy dotknięcie nieba





Dead Can Dance na jednym z koncertów w 2005 roku
źródło - Wikipedia


Często zadaję sobie pytanie gdzie leżą granice muzyki, którą jeszcze możemy zaliczyć do szeroko pojętego rocka. Bodaj najczęściej powraca, gdy sięgam po płyty Dead Can Dance. Ten brytyjsko-australijski duet dawno przełamał wszelkie możliwe granice, sytuując swą twórczość w okolicach szeroko rozumianej muzyki niezależnej. W niezwykły sposób potrafi łączyć elementy folku z różnych stron świata oraz nuty pochodzące z okresu średniowiecza i renesansu. W efekcie powstaje nieziemska muzyka, wymykająca się jakimkolwiek próbom klasyfikacji, nasycona emocjami i egzystencjalnym smutkiem. Okazuje się, że taka twórczość, mająca w istocie niewiele wspólnego z rockiem znalazła wśród wielu młodych ludzi wiernych słuchaczy, niemal wyznawców.


Lisa i Brendan - foto z okładki płyty In Concert


Dwie najważniejsze postacie w Dead Can Dance to Brendan Perry i Lisa Gerrard. Brendan pochodził z Londynu, jednak w dzieciństwie wyemigrował z rodzicami do Nowej Zelandii. Muzyki nigdy się nie uczył, jednak fascynowała go od zawsze. Wszystko zaczęło się od A Piper At The Gates Of Dawn, obrosłej legendą debiutanckiej płyty Pink Floyd. To ona sprawiła, że zaczął grać. Osiadł w Melbourne, gdzie poznał Lisę. Stworzyli zespół, a Brendan wymyślił nazwę. Bynajmniej nie inspirowały go tańce upiorów. Dead Can Dance w jego interpretacji oznaczało przemianę przyrody nieożywionej w ożywioną, niczym w sztuce, która przy pomocy martwych przedmiotów tworzy obraz życia. To trochę pokrętna wykładnia, nic więc dziwnego, że początkowo krytyka nie wgłębiając się w muzykę lokowała zespół w kategoriach mrocznego gotyku. Zresztą, mimo dość sprecyzowanej wizji stylu zespół początkowo próbował nawiązywać do chłodnego brzmienia Bauhaus czy Joy Division. Zwrot nastąpił, gdy Brendan Perry przypadkiem odkrył możliwości wokalne Lisy. Lisa Gerrard jest wprawdzie Australijką urodzoną w Melbourne, jednak dorastała w środowisku greckich imigrantów, gdzie muzyka na co dzień dobiegała z każdej strony. Jej wrażliwość ukształtowały lekcje muzyki klasycznej oraz intrygujący ją folklor wschodu. Nigdy nie myślała o śpiewie, pragnęła jedynie wejść w świat dźwięków, by móc dzielić się bogactwem wewnętrznych doznań. Poznanie Brendana odmieniło jej życie, znalazła cel i pole do samorealizacji.


Pierwsze cztery płyty Dead Can Dance, wyjęte z Półeczki

Dead Can Dance zaistniał w 1981 roku w Melbourne, a rok później muzycy przenieśli się do Londynu, który stwarzał znacznie większe możliwości. Przełomem stało się podpisanie kontraktu z 4AD, bodaj najsławniejszą wytwórnią alternatywną. Ivo Watts-Russell –właściciel firmy, z chwilą gdy usłyszał nagranie demo grupy uległ czarowi  głosu Lisy Gerard. W 1983 roku zespół zrealizował sesję dla Johna Peela, legendarnego i opiniotwórczego prezentera radiowego. Wkrótce potem samodzielnie nagrał swój debiutancki album. Praca nad nim była dużym wyzwaniem, bowiem muzycy zrezygnowali z producenta i sami pokonywali wszystkie problemy techniczne. Mimo to, już ta płyta była nieśmiałym wprowadzeniem do innej stylistyki, choć z konieczności jeszcze dość surowym. Gwoli ścisłości warto dodać, że początkowo grupę tworzyło jeszcze kilku muzyków, jednak skład był dość płynny. Niezmienny trzon stanowił grający na gitarze Brendan Perry i śpiewająca Lisa Gerrard. Oboje chętnie eksperymentowali z nowymi brzmieniami, rzadko korzystając z elektroniki. Zdecydowanie stawiali na tradycyjne, choć często egzotyczne instrumenty.
W zasadzie dopiero drugi album Spleen and Ideal (1985) przyniósł bardziej wykrystalizowane brzmienie, wyraźniej ukazując ich muzyczne fascynacje, podążające także w stronę średniowiecza i baroku. Trzecia płyta Within the Realm of a Dying Sun, wydana dwa lata później, stanowi przykład doskonałej symbiozy owych zainteresowań. Jest po prostu absolutnie piękna i mimo upływu lat nie straciła swego uroku. Muzyka ma wewnętrzną równowagę, a utwory się wzajemnie dopełniają, tworząc pełną smutku narrację. Przejmujący głos Brendana, pojawiający się na przemian ze śpiewem Lisy sprawia, że słuchacz nie chce powracać z tego odległego i nieco tajemniczego świata. To jakby wnętrze zapomnianej gotyckiej katedry, bądź klasztorne mury ledwie rozświetlone migotliwymi płomieniami świec. Myślę, że tak wyglądają bramy Królestwa Umierającego Słońca. Paradoksalnie, jedynym zgrzytem jest dla mnie bodaj najpiękniejsza z całej płyty Cantara, której wstęp trochę za bardzo przypomina mi Kołysankę z Rosemary’s Baby Krzysztofa Komedy...


Kolejne cztery albumy zespołu

Klasyczny kanon Dead Can Dance to osiem płyt, które ukazały się w latach 1984-1996. Z tej ósemki warto jeszcze wyróżnić Aion. To niemal magiczny album, ozdobiony okładką, będącą małym fragmentem obrazu  Hieronymusa Boscha Ogród rozkoszy ziemskich. Bosch był niderlandzkim malarzem tworzącym u schyłku średniowiecza. I taka jest muzyka zawarta na płycie. Skrzy się od melodii, tańców oraz cytatów z muzyki baroku i renesansu. Dość wspomnieć The Host of Seraphim czy niezapomniany włoski taniec Saltarello, pochodzący z XIV wieku. Jest bardzo zróżnicowana i zdecydowanie odbiega od poprzednich dokonań. Lisa wspina się na wyżyny swej sztuki wokalnej, jednak dobrze, że pojawia się także głos Brendana. On tonuje wymowę albumu. Gdyby pozostawić go samej Lisie, to z pewnością byłby zbyt „przekombinowany”. Przyznam, że jej solowe projekty nie porywają mnie w takim stopniu jak ich wspólna muzyka, zaś solowe albumy Lisy są znacznie ciekawsze, gdy nagrywa je we współpracy z innymi artystami. Trzeba zaznaczyć, że od 1985 roku Dead Can Dance to formalnie duet, który jedynie na koncertach i czasem w studio wspomaga się muzykami towarzyszącymi. Na swych dwóch ostatnich płytach z lat dziewięćdziesiątych grupa sięgnęła w większym stopniu do folkloru orientalnego, dało się jednak w ich twórczości zaobserwować pewien kryzys.



wybrane płyty Lisy oraz oba solowe albumy Brendana

Po Spiritchaser nastąpiła długa, szesnastoletnia przerwa. Duet oddalił się od siebie zarówno muzycznie, jak i dosłownie. Mimo to nie próżnowali. Lisa Gerard wydała w tym czasie siedemnaście albumów, często zawierających muzykę do filmów. Brendan Perry wydał zaledwie dwie płyty, natomiast na granicy Irlandii Północnej, w opuszczonym kościele, pochodzącym z połowy XIX w. zbudował Quivvy Studio. Jeśli wierzyć znalezionym w sieci fotografiom, to warunki do pracy i atmosfera była tam wspaniała. Szkoda, że dziś już nie istnieje, a kościół ponownie wystawiony jest na sprzedaż.


This Mortal Coil - na pierwszej płycie tego projektu wystąpili muzycy Dead Can Dance

Trzeba jeszcze wspomnieć o płycie This Mortal Coil. Pierwsza odsłona tego projektu, zatytułowana It'll End in Tears ukazała się 1 października 1984 roku. Był to autorski pomysł szefa i właściciela 4AD Ivo Watts-Russella. Zebrał grupę muzyków i wokalistów ze swej wytwórni (w tym członków Cocteau Twins, Colourbox, X-mal Deutschland, The Wolfgang Press, Throwning Muses i Dead Can Dance) oraz zaproszonych gości i dając im dużą swobodę postanowił zarejestrować ulubione, nieco zapomniane kompozycje takich artystów jak Tim Buckley, Colin Newman czy Roy Harper. Była to także okazja do wydania dwóch z wielu napisanych „do szuflady” kompozycji Lisy Gerard, którą zresztą nie było tak łatwo namówić do udziału w tym przedsięwzięciu. Zauroczony jej głosem Simon Raymonde z Cocteau Twins poprosił ją także o udział w swoim nagraniu. Płyta na niezależnym rynku muzycznym okazała sie sporym sukcesem, a Ivo Watts-Russell jeszcze dwukrotnie później powracał do tego pomysłu, zatrudniając innych muzyków. Udział Lisy Gerard w tym projekcie zwrócił baczniejszą uwagę krytyki na Dead Can Dance, co niewątpliwie pomogło grupie na starcie.


Dwie edycje Anastasis (druga z płytą koncertową) oraz In Concert


13 sierpnia 2012 roku w sklepach pojawił się nowy album, zatytułowany Anastasis . Mimo wszystko jednak powrócili. Obawiałem się tego powrotu, jednak płyta nie zawiodła. To był taki Dead Can Dance, jakiego oczekiwałem. Anastasis oznacza w języku greckim wskrzeszenie, a w tradycji chrześcijańskiej zejście Jezusa do otchłani. Tytuł wyjątkowo pasował do sytuacji, a muzyka okazała się kontynuacją przerwanej wspólnej drogi. Można odnaleźć na niej wszystkie tak bardzo charakterystyczne dla nich elementy. Rok później wydali podwójny koncertowy album In Concert, dokumentujący trasę i potwierdzający doskonałą formę. 15 października 2012 roku Dead Can Dance wystąpił w warszawskiej Sali Kongresowej. Zespół ma również przeciwników twierdzących, że ich twórczość to mieszanina różnych inspiracji bez większej wartości. Mnie swą muzyką porwali i mam nadzieję, że nie było to ich ostatnie słowo. Są wszak niepowtarzalni.

słuchacz








piątek, 2 września 2016

Thijs van Leer i Jan Akkerman czyli jedyny i niepowtarzalny FOCUS











Początek był dość typowy. Przed wielu laty, jak pewnie wielu z moich rówieśników, miałem na jednej z taśm zarejestrowany utwór Hocus Pocus holenderskiej grupy Focus. Była to swego rodzaju ciekawostka - nieco szybkiego, gitarowego grania, chwytliwy riff i jodłujący przerywnik w środku. Szczerze mówiąc nie cierpię jodłowania, jednak w tym przypadku wyjątkowo mnie nie raziło. Sam utwór był jedynie ciekawostką i w zasadzie wówczas niewiele więcej o zespole wiedziałem. Nagranie sprawiło, że Holendrzy zyskali pewną popularność, jednak okazało się kompletnie niereprezentatywne w stosunku do reszty ich dorobku. 






Dziś niewiele się poprawiło, choć zaangażowani miłośnicy początków rocka progresywnego z pewnością potrafią wymienić kilka znaczących albumów zespołu. Mimo to, dla większości jest to grupa mało znana lub wręcz zapomniana. Myślę, że niesłusznie, stąd też spróbuję rzucić nieco światła na ich dorobek, zwłaszcza że na mojej półeczce również zajmuje on nieco miejsca.
Grupa powstała w 1969 roku z inicjatywy dwóch muzyków. Klasyczny Focus to w zasadzie Thijs van Leer, grający na flecie,  instrumentach klawiszowych i sporadycznie śpiewający oraz  gitarzysta Jan Akkerman, grający też czasem na lutni (co nie powinno dziwić, zważywszy charakter muzyki zawarty na płytach zespołu). Do tej dwójki na przestrzeni kilku lat dołączali różni muzycy (łącznie kilkunastu), jednak ów duet pozostawał niezmienny i z nielicznymi wyjątkami tworzył repertuar. Jan Akkerman grał w zespole do 1976 roku, czyli do wydania albumu Ship of Memories - siódmej pozycji w dyskografii zespołu. I w zasadzie w moim odczuciu na tym właśnie albumie kończy się klasyczny okres ich działalności.





Wróćmy jednak do roku 1969. Wówczas działał w Amsterdamie zespół Ramses Shaffy, który początkowo towarzyszył wykonawcom holenderskiej wersji głośnego musicalu Hair. Po roku muzycy, którzy mieli znacznie większe ambicje (zarówno Jan Akkerman jak i  Thijs van Leer mieli klasyczne wykształcenie muzyczne) zmienili nazwę grupy na Focus i wydali debiutancki album zatytułowany In and Out of Focus. Zawierał ciekawie zaaranżowaną muzykę, zaledwie zarysowującą przyszłe kierunki poszukiwań. Na płycie wyróżniał się zwłaszcza instrumentalny Anonymus, nieco nawiązujący do stylistyki Jethro Tull, z muzycznymi odniesieniami do epoki renesansu. Warto też wyróżnić House of the King, z wyrazistą linią melodyczną, w którym również pobrzmiewają echa klasyki. Pozostałe utwory to kompozycje wokalne, również ciekawie zaaranżowane, opatrzone interesującymi partiami instrumentalnymi. Jednak trudno się dziwić, że album przemknął niezauważony, wszak rok 1970 obfitował w płyty, które na stałe wdarły się do kanonu i niewzruszenie królują tam do dziś. Dość wspomnieć dwie pierwsze płyty Black Sabbath, The Doors (Morrison Hotel),  Led Zeppelin (III), Deep Purple (In Rock), Santana (Abraxas), Miles Davis (Bitchews Brew)... Wymieniać można długo.






Drugi album Holendrów, zatytułowany Moving Waves ukazał się rok później. Otwierał go dynamiczny i skoczny klasyk Hocus Pocus, który zapewnił grupie rozpoznawalność i sukces poza granicami macierzystej Holandii. Po nim następują dwa łagodne utwory instrumentalne oraz tytułowy Mooving Waves, jedyny na płycie, w którym usłyszymy głos wokalisty. Dalej nieco szybszy Focus II (dalsze, oznaczone kolejnymi numerami na następnych płytach), z wyrazistą gitarą i wreszcie rozbudowana instrumentalna piętnastoczęściowa suita Eruption, wypełniająca całą drugą stronę analogowej płyty. Była to muzyczna opowieść oparta na micie o Orfeuszu i Eurydyce. Zbudowana została wokół ciekawie rozwijanej przez gitarę linii melodycznej, z dodatkiem mellotronu, okraszona wokalizami, z czasem przeradzała się w  popisy wszystkich muzyków. Łatwo wpadał w ucho główny temat kompozycji, jednak odnoszę wrażenie, że całość jest trochę niespójna. No cóż -  taka wówczas była moda - mniej, bądź bardziej udane rozbudowane kompozycje pojawiały się na płytach niemal wszystkich uznanych wykonawców (Yes, King Crimson, Pink Floyd, Procol Harum, Emerson Lake & Palmer...).






W 1972 ukazał się Focus 3 - trzeci studyjny album, wydany się na dwóch płytach analogowych, mieszczący się jednak na pojedynczym CD. Znalazł się na nim kolejny kandydat na listy przebojów - dynamiczna, porywająca i chwytliwa kompozycja Sylvia, z rozpoznawalną melodią i brzmieniem organów Hammonda w tle. Podobnie jak wcześniejsza płyta, był to album niemal w całości instrumentalny. Mimo to osiągnął spory sukces, docierając do szesnastego miejsca brytyjskiej listy najlepiej sprzedawanych albumów. Bogata paleta muzycznych odcieni stawia go zasłużenie w gronie najlepszych dokonań zespołu. Warto wyróżnić łagodną, refleksyjną kompozycję, zatytułowaną Focus III, która później przeradza się w blisko czternastominutowy Answers? Questions! Questions? Answers!, jazzujący i pełen kontrastów dialog gitary z organami Hammonda. Dalej pojawia się trzyminutowa miniatura grana na lutni, przenosząca słuchacza w odległe średniowiecze. Intelektualną ucztą jest blisko dwudziestosiedmiominutowy Anonymus III. Podążanie za muzykami, podziwianie ich wirtuozerii i obserwacja kolejnych etapów przeobrażania się tego utworu jest prawdziwie fascynującą przygodą.






Kolejną pozycją w dyskografii zespołu jest koncertowy album At the Rainbow, wydany w 1973 roku. Jest to w zasadzie jedyna pozycja, która pozwala w pełni docenić na żywo talent, finezję i biegłość muzyków tworzących zespół. Nie bez powodu, właśnie w 1973 roku Jan Akkerman został uznany przez Melody Maker najlepszym gitarzystą, wyprzedzając Erica Claptona i inne gwiazdy. W programie koncertu znalazły się niemal same hity. Całość otwiera Focus III, później pojawia się wspomniany wcześniej Answers? Questions! Questions? Answers!, jest też skrócona o połowę suita Eruption i oczywiście zagrana w niemal szaleńczym tempie wizytówka grupy, kompozycja Hocus Pocus. Całość kończy równie przebojowa Sylvia. Słowem - greatest hits w niesamowitym, koncertowym wydaniu, zawierający wszystkie charakterystyczne dla zespołu elementy.






Rok 1974 przyniósł następny studyjny album Holendrów - Hamburger Concerto. Po koncertowych fajerwerkach płyta była prawdziwą wyprawą w krainę spokoju. To jednak jedynie pozory. Wprawdzie pierwsza kompozycja Deliate Musicae jest kolejną wycieczką w krainę renesansu, to jednak już następny dynamiczny Harem Scarem skłania do rytmicznego przytupywania. Kolejny liryczny La cathédrale de Strasbourg jest muzyczną wizją monumentalnej budowli, w której odnaleźć można zarówno romańskie i gotyckie piękno, dźwięk dzwonów jak i chór mnichów. Dalej pojawia się Birth, jedna z najpiękniejszych kompozycji zespołu, która po klawesynowym wstępie przeradza się we współcześnie brzmiącą  muzyczną opowieść z porywającą gitarą, fletem i organami Hammonda w tle. Opus magnum na płycie (i nie tylko) stanowi dwudziestominutowa kompozycja tytułowa. To niemal sakralne przeżycie, prawdziwy teatr rocka progresywnego, wykreowany bez zbędnych słów, samą muzyką. Zróżnicowane instrumentarium, subtelna aranżacja, zmienne nastroje niezmiennie od ponad czterdziestu lat stawiają ten utwór w czołówce, jako wizytówkę stylu.






Piątą studyjną pozycją w dyskografii Holendrów jest wydana w 1975 roku płyta Mother Focus. Album jest wyraźnym odejściem od dotąd wypracowanego stylu. Zmierza w stronę  lżejszych, nieco bardziej popowych brzmień. W moim odczuciu jest znacznie słabszy. Trudno na każdym albumie trzymać poziom Hamburger Concert, ten jednak przypomina zestaw nieskomplikowanych utworków, nagranych z myślą o relaksującej składance chillout. Jako tło do relaksu, muzyka do marketu - może być, jednak miłośników dawnego Focus rozczarowuje. Nie wyróżniam tu żadnego utworu, jedynie sygnalizuję, że na płycie znalazła się kompozycja Focus IV, która podobnie jak pozostałe utwory nie porywa.





Mój zestaw obecnie zamyka Ship of Memories – pierwszy kompilacyjny album formacji, zawierający uzupełnienia i wcześniej niewydane utwory. Mimo to płyta brzmi spójnie i pozostawia znacznie lepsze wrażenie niż poprzednia. Ukazała się w 1976 roku. Jeśli są to odpady, to na tle Mother Focus brzmią niczym perły. To ponownie taki Focus, jaki znam i cenię. Charakterystyczny klimat, brzmienie gitary Akkermana, fuzja stylów i nastrojów. Mimo to wnioski nie napawały optymizmem. Dobrze skomponowany zbiór starszych, choćby niewydanych kompozycji, potwierdzał narastający kryzys klasycznego składu. Tak też się stało. Jan Akkerman odszedł, a zespół zamilkł. Obaj panowie wprawdzie nagrali wspólnie dziewięć lat później płytę pod dawnym szyldem lecz nie nawiązali dalszej współpracy. W 2002 roku trzech młodych muzyków, zainspirowanych dokonaniami słynnego zespołu założyło klasyczny cover band pod nazwą Hocus Pocus. Thijs Van Leer urzeczony ich pasją i umiejętnościami reaktywował dawną formację i wspólnie z nimi nagrał świetny album Focus 8. To jednak temat na zupełnie inną opowieść.

słuchacz