piątek, 25 maja 2018

Rick Wakeman. Opowieść o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu







Whoso pulleth out this sword
from this stone and anvil,
is the true-born King of all Britain.


Przytoczone wyżej słowa otwierają trzecią autorską płytę Ricka Wakemana, poświęconą legendom o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Album ukazał się w 1975 roku i jak dotąd należy do najwyżej ocenianych osiągnięć, które mistrz instrumentów klawiszowych zrealizował poza grupą YES. Dwie wcześniejsze, równie udane płyty, to The Six Wives of Henry VIII (1973) oraz Journey to the Centre of the Earth (1974). W zasadzie autor tekstu trochę zniekształcił wyżej przytoczoną sentencję. Zdanie to w oryginalnym brzmieniu pojawiło się w arturiańskiej powieści z XV wieku Le Morte d'Arthur Thomasa Malory'ego, a jeszcze wcześniej w Historii królów Brytanii, napisanej w XII wieku przez walijskiego mnicha Geoffreya z Monmouth, późniejszego archidiakona i biskupa. Prawidłowo powinno ono brzmieć „Whoso pulleth out this sword of this stone and anvil, is rightwise king born of all England” czyli: Kto wydobędzie ów miecz z tego kamienia i kowadła jest prawowicie urodzonym królem całej Anglii.




Wspominanemu mnichowi zawdzięczamy upowszechnienie w Europie legend arturiańskich. On też jest autorem Przepowiedni Merlina, poczytnego dzieła o legendarnym czarodzieju. Równie legendarną postacią jest średniowieczny król Artur, królowa Ginewra i rycerze Okrągłego Stołu oraz ich historia poszukiwania mistycznego Świętego Graala. Wielebny Geoffrey opisał ich dzieje w dwudziestu jeden księgach (liczba może być zmienna, bowiem w ciągu wieków różnie je zszywano i oprawiano), począwszy od założenia królestwa aż po jego upadek. Jakkolwiek król Artur jest jedynie postacią literacką, to miał swój pierwowzór. Bynajmniej nie był to władca, a jego sięgające V wieku dzieje są dość zagmatwane. W roli króla pojawił się dopiero w znacznie późniejszych średniowiecznych romansach, w których wychwalano jego zdolności przywódcze i bohaterstwo. Był wzorem moralnej uczciwości i miał wizję Anglii wykraczającą poza partykularne interesy lokalnych klanów. Postać ta zainspirowała również wielu dwudziestowiecznych twórców, w tym także wirtuoza klawiszy z grupy YES, który uczynił króla Artura bohaterem swej kolejnej solowej płyty.




Rick Wakeman przeżywał w połowie lat siedemdziesiątych prawdziwą kumulację aktywności i sił twórczych. W 1974 roku, jeszcze jako pełnoprawny członek YES kończył wyczerpujące tournée promujące Close to the Edge oraz pracował przy kolejnym albumie Tales from Topographic Oceans. Jakimś cudem godził to z własnym solowym projektem Journey to the Centre of the Earth, opartym na powieści Juliusza Verne’a. Jeśli dołożyć do tego pogłębiające się uzależnienie od nikotyny i alkoholu to trudno dziwić się, że jego organizm zbuntował się. Artysta wylądował z podejrzeniem zawału na kardiologii, a lekarze zasugerowali mu muzyczną emeryturę lub choćby znaczącą przerwę w działalności. Młody, zaledwie dwudziestopięcioletni twórca nie przyjął jednak tego do wiadomości i wygniatając szpitalne łóżko… skomponował nośny temat do utworu The Last Battle, który później efektownie zamknął jego kolejny solowy album o długim epickim tytule The Myths and Legends of King Arthur and the Knights of the Round Table. Wcześniej nagrana adaptacja powieści Juliusza Verne'a zyskała nakład przekraczający czternaście milionów kopii, nic więc dziwnego, że zachęcony sukcesem Wakeman postanowił pójść za ciosem i stworzyć kolejny album koncepcyjny, tym razem na motywach z legend arturiańskich. Płyta ukazała się rok później, już po odejściu Ricka z grupy YES. Nawiasem mówiąc, ów rozwód nie trwał długo, choć powtarzał się kilkakrotnie. Praca przy nagraniach również nie była łatwa, bowiem artysta okupił ją kolejną interwencją lekarską i dwoma zapaściami.




Trzeba przyznać, że Rick Wakeman niczym mityczny król Artur miał równie wizjonerski obraz swych dzieł. Ich wystawienie pochłonęło olbrzymie środki finansowe i mimo dobrej sprzedaży płyt nie przyniosło spodziewanego dochodu. Trudno się dziwić, skoro zarówno Podróż do wnętrza Ziemi, jak i Mity i legendy wymagały naprawdę wielkiego aparatu wykonawczego. Twórca zaangażował orkiestrę, specjalnie utworzony zespół rockowy The English Rock Ensemble oraz chór, a całość dodatkowo potrzebowała rozbudowanej oprawy choreograficzno-wizualnej. Dość wspomnieć, że ten ostatni spektakl wystawiono w formie... rewii na lodzie. Trudno się dziwić, że po tych eksperymentach Rick niczym syn marnotrawny powrócił na łono zespołu (choć nie na długo). Co jednak ważne, zastrzegł sobie prawo do równoczesnego realizowania projektów solowych. Dzięki temu w latach siedemdziesiątych pojawiły się jeszcze takie płyty jak Lisztomania (1975), No Earthly Connection (1976), White Rock (1977) z muzyką do filmu o zimowej olimpiadzie w Innsbrucku oraz Criminal Record (1977) i Rhapsodies (1979). Nie wszystkie były równie udane, ale to już temat na inną opowieść. 



Wróćmy do roku 1975. Wydane w marcu Mity i legendy trafiły na drugie miejsce na brytyjskiej liście najlepiej sprzedawanych albumów oraz w USA na dwudzieste pierwsze w klasyfikacji Billboard 200. Co równie ważne – trafiły również do mnie, jako jeden z niewielu oryginalnych zachodnich albumów, który zapoczątkował istnienie obecnej Półeczki. Był to też trzeci kolejny album Wakemana, który otrzymał status złotej płyty. Osiągnął nakład ponad dwunastu milionów egzemplarzy. Tu warto wspomnieć, że projekt w oryginale został pomyślany jako wydawnictwo podwójne i jedynie ograniczenia czasowe oraz budżetowe nie pozwoliły zrealizować go w takiej formie. Ostatecznie, po przycięciu do standardowych czterdziestu pięciu minut na płytę trafiło siedem utworów: Arthur, Lady of the Lake, Guinevere, Sir Lancelot and the Black Knight oraz na drugiej z analogowych stron Merlin the Magician, Sir Galahad i wspomniany wcześniej utwór The Last Battle, który kończył opowieść. Artysta wykorzystał nie tylko możliwości chóru, orkiestry i zespołu rockowego, ale także zróżnicowane barwy wielu, nie tylko elektronicznych instrumentów klawiszowych.




To jednak nie wszystko. W ostatnich latach Rick Wakeman postanowił powrócić do swej dawnej twórczości. Po czterdziestu latach, wykorzystując cały nagrany wcześniej materiał w 2014 odświeżył album Journey to the Centre of the Earth, przywracając mu pierwotnie założoną, blisko godzinną formę (koncertowe nagranie z 1973 miało zaledwie trzydzieści sześć minut). Brzmi to naprawdę świetnie. Płyta zyskała również nową oprawę graficzną przygotowaną przez Rogera Deana. Tu należałoby jeszcze wspomnieć, że był to w zasadzie drugi powrót, bowiem w 1999 roku artysta wydał inną rozszerzoną wersję, nagraną z gościnnym udziałem Ozzy Osbourne’a, Bonnie Tyler, Trevora Rabina i innych. Mam obie i przyznam, że znacznie bardziej podoba mi się ta nowsza, z 2014 roku.




Pomysł został sfinansowany dzięki funduszowi PledgeMusic. Po żmudnej pracy nowa wersja ukazała się w czerwcu 2016 roku. Została ponownie nagrana i wzbogacona o niewykorzystane wcześniej fragmenty. Nowe opracowanie według kompozytora jest znacznie bliższe pierwotnej koncepcji. Siedem utworów rozrosło się do dwudziestu, choć w istocie niektóre zostały podzielone na mniejsze fragmenty. Wcześniej na wysłuchanie całości trzeba było trzech kwadransów, obecnie projekt trwa aż osiemdziesiąt osiem minut i zajmuje dwie płyty. Projekt zyskał na wyrazistości i brzmi znacznie bardziej przestrzennie. English Rock Ensemble jest nadal obecny, mamy również The English Chamber Choir oraz The Nottingham Festival Male Voice Choir, jest też New World Orchestra. Narrację przejął Ian Lavender, zastępując zmarłego Terry'ego Taplina. Wokalista Ashley Holt (Warhorse) zyskał wsparcie Hayley Sanderson. Nowa wersja zawiera znacznie więcej wątków i według kompozytora dopiero teraz świeci pełnym blaskiem. To jednak nie moja opinia. W stosownym czasie obiecuję uzupełnić tekst o własne odczucia. Jestem przekonany, że powrót do tego projektu i ponowne zanurzenie się w bajkowym świecie rycerzy, dziewic i czarnoksiężników będzie niezwykłą wyprawą, a dodatkowo przy słuchaniu muzyki można przecież sięgnąć po zbiór legend o dzielnym królu Arturze i jego towarzyszach.



Przyznam, że mimo różnie ocenianych sentymentalnych powrotów twórców do ich dawnych dzieł z nieukrywaną nostalgią patrzę na muzyczną twórczość z lat siedemdziesiątych. Przypomnę – premiera Mitów i legend Ricka Wakemana miała miejsce w 1975 roku. W tym samym roku pojawiły się jeszcze: Bandolier Budgie, Blood on the Tracks oraz Desire Dylana, Come Taste the Band oraz Live In Europe Deep Purple, Hair of the Dog Nazareth, Heaven and Hell Vangelisa, Return to Fantasy Uriah Heep, Sabotage Black Sabbath, Mother Focus Focus, Minstrel in the Gallery Jethro Tull, Wish You Were Here Pink Floyd, The Snow Goose Camel, Physical Graffiti Led Zeppelin, Rainbow Ritchie Blackmore’s Rainbow czy choćby A Night at the Opera Queen. To był rok… I jak tu nie tęsknić do tamtych czasów, tym bardziej, że wymieniając owe tytuły zaledwie trąciłem wierzchołek góry lodowej?
słuchacz









piątek, 18 maja 2018

Hawkwind. Kosmiczni wędrowcy po odmiennych stanach świadomości






Spora część muzyki o której piszę na swym blogu sięga korzeniami do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Nie ukrywam – był to znaczący okres dla mojej kształtującej się wówczas świadomości muzycznej i ma on bezpośrednie odniesienie do zawartości mej półeczki, stanowiącej inspirację tegoż bloga. Ówczesna muzyka była tak ważna dla młodego pokolenia jak dziś smartfony i media społecznościowe. Nawet jeśli z upływem czasu straciła hipisowski smaczek, to i tak wiele produkcji przetrwało, stanowiąc inspirację dla dzisiejszych twórców. Przypadek zrządził, że niedawno sięgnąłem po kilka wczesnych płyt Hawkwind – brytyjskiej grupy rockowej, której początki sięgają 1969 roku. Krytycy twierdzą, że była prekursorem space rocka i heavy metalu. Spoglądając choćby na listę zmian personalnych można uwierzyć we wszystko. Co ciekawe - Dave Brock, jej założyciel od blisko pół wieku nadal ją firmuje, realizując własną wizję muzyki.

Grupa zaistniała w 1969 roku, a w jej składzie prócz lidera (v, g) znalazł się Huw Lloyd-Langton (g), Terry Ollis (dr), Thomas Crimble (b), Nik Turner (sax) i Dik Mik (synth). Szybko zyskali sławę jako zespół undergroundowy. Do legendy przeszedł ich występ na Glastonbury Rock Festival 1970, gdzie zagrali bezpłatny alternatywny koncert, odciągając tłum widzów od głównej imprezy. Zagrali również w tym samym roku na Isle of Wight Festival. Podobno w trakcie występu wśród widzów dostrzegli Jimiego Hendrixa. Poprosili go by dołączył do zespołu, a on odkrzyknął: „Nie, nie chcę tego zepsuć!”. Ich pierwsza płyta zatytułowana po prostu Hawkwind (1970) do dziś znajduje nabywców. Na singlu promującym drugą umieścili Silver Machine, swój największy hit. Wyśpiewał go Lemmy (późniejszy lider Motörhead). 


Co ciekawe Dave Brock, grający na gitarze wokalista i autor tekstów nigdy nie zamierzał zostać muzykiem. Miał talent, chciał być artystą i myślał o malarstwie. Imał się różnych zajęć: pracował w fabryce, później w studiu graficznym. Pod koniec lat sześćdziesiątych ze swym przyjacielem gitarzystą Mickiem Slatterym udał się do Francji, aby zarabiać na życie jako muzyk uliczny. Tam obaj poznali saksofonistę Nika Turnera, tam też narodził się pomysł utworzenia grupy. Po powrocie postanowili wstrząsnąć słuchaczami. Reakcje na ich twórczość bywały różne. Świadkowie twierdzili, że ludzie mdleli, wariowali bądź uciekali... Trudno dziś stwierdzić ile w tym prawdy, jednak z pewnością zaczęli współtworzyć podstawy nowej estetyki i wrażliwości. Od samego początku skład zespołu był bardzo płynny, przewinęło się przezeń blisko pięćdziesięciu muzyków, tworząc coś w rodzaju wielkiej rodziny. Każdy dawał coś od siebie. Muzycy pojawiali się, odchodzili bez słowa, czasem wracali po jakimś czasie. Pierwszy gitarzysta Huw Lloyd Langton odszedł w 1970 roku i wrócił po jedenastu latach. W szeregach grupy znalazł się też Dave Anderson, jeden z basistów krautrockowej formacji Amon Duul II. Na początku lat osiemdziesiątych bębnił w Hawkwind Ginger Baker (wcześniej Cream), pojawił się również Tim Blake - klawiszowiec grupy Gong. Wokalista Robert Calvert dotknięty chorobą afektywną dwubiegunową odszedł, ścigając kolegów z zespołu po paryskiej ulicy z mieczem samurajów... Mimo to wracał, bywając stałym gościem na scenie aż do swojej śmierci w 1988. Z grupą współpracował także Michael John Moorcock - pisarz science-fiction i fantasy. Być może ta różnorodność sprawiała, że muzyka Hawkwind do dziś brzmi intrygująco. 

Trzy płyty zespołu z początku dyskografii sprawiły, że uznano ich za prekursorów space rocka. Były to: In Search Of Space (1971), Doremi Faso Latido (1972) i niesamowity (chyba najbardziej niedoceniony) podwójny album koncertowy Space Ritual (1973). Dziesięć lat temu muzycy świętując swój jubileusz zagrali niewielki koncert w Porchester Hall nieopodal Notting Hill Gate. Jak twierdzą – tam wszystko się zaczęło, tam zagrali swój pierwszy zwariowany koncert, który okazał się niezwykłym doświadczeniem, zarówno dla publiczności jak i dla nich samych. Wspomniany obiekt to zabytkowa łaźnia turecka. Dzięki psychodelicznej oprawie świetlnej udało się zatrzymać czas, wróciły wspomnienia. Początki nie były łatwe. Wychodzili na scenę i każdy grał swoje. Tworzyli długie, pełne improwizacji utwory, często oparte na jednym powtarzającym się akordzie, a jednak potrafili przyciągnąć uwagę słuchaczy. Inspirowali się folkiem, muzyką konkretną, kosmosem i elektronicznymi eksperymentami. To była muzyka pełna powtarzających się riffów, zapętlonych dźwięków, tańca, kolorów i świateł. Nie jest tajemnicą, że tę twórczość w początkowym okresie napędzały tzw. środki poszerzające świadomość, a co brzmi jak żart – w 1975 roku Lemmy stracił posadę basisty zespołu właśnie za problemy z narkotykami. Podczas amerykańskiej trasy został zatrzymany za rzekomo posiadaną kokainę. Muzycy zmuszeni zostali do odwołania kilku koncertów, co w efekcie zakończyło jego karierę w Hawkwind.
Pierwszy album zespołu został wyprodukowany przez dawnego gitarzystę Pretty Things, Dicka Taylora. Wielu porównywało go do brzmienia debiutu Pink Floyd, choć to twierdzenie chyba nieco na wyrost. Mimo to był punktem wyjścia do długiej i dość osobliwej podróży. To niemal godzina psychodelicznych dźwięków. Wprawdzie pierwszy utwór Hurry on Sundown (przypomniany później przez Kula Shaker) zapowiadał bluesowo folkowy mariaż, jednak dalej muzyka już nie była tak oczywista. Tajemniczy The Reason Is? okazał się jedynie niewinnym wprowadzeniem do szalonych improwizacji saksofonowych Nika Turnera i gitarowych Huw Lloyd-Langtona. Swoją drogą ciekawe jak to brzmiało na koncertach? Jest jeszcze dość duszna Paranoia Part I & II, kojarząca się nieco klimatem z Amon Duul. Zapowiedzią konsekwentnie rozwijanego kierunku jest przedostatni z zasadniczej części Seeing It As You Really Are, nieco nawiązujący do wczesnych Pink Floyd. Kończący album Mirror Of Illusion wiąże album niby klamra.
Płyta przygotowała grunt do następnej. W 1971 roku został wydany przełomowy album In Search of Space, który ugruntował progresywno-eksperymentalny wizerunek zespołu. Promował go singiel Silver Machine, który ku zaskoczeniu wszystkich ulokował się na trzecim miejscu brytyjskiej listy przebojów. Sukces piosenki przełożył się na dobrą sprzedaż krążka i możliwość zorganizowania dużej trasy koncertowej. Za mikrofonem stanął Lemmy, gdyż jedynie on był w stanie poprawnie ją zaśpiewać. Wcześniej pojawił się jeszcze trzeci studyjny album Doremi Fasol Latido (1972). Zyskał uznanie fanów i krytyki, choć zwiastował zaostrzenie stylu i przesunięcie akcentów w stronę cięższej, nieco mniej finezyjnej muzyki. Płytę wysoko ocenili recenzenci, docenili ją także fani. Do dziś jest uważana za klasyczny i najlepszy album w całym dorobku Hawkwind. W grudniu 1972 grupa wyruszyła w trasę koncertową pod nazwą Space Ritual. Każdy występ pomyślany był jako prawdziwa space-rockowa opera. Towarzyszyła jej typowo psychodeliczna oprawa. Koncerty stawały się widowiskami. Podobnie jak na występach Pink Floyd, niebagatelną rolę odgrywało oświetlenie, wizualizacje i barwne przeźrocza. Zespołowi towarzyszył mim i tancerki. Fani byli zachwyceni. 


Trasę udokumentowała płyta, również zatytułowana Space Ritual (1973). Czwartym studyjnym krążkiem zespołu była płyta Hall Of The Mountain Grill (1974), która w swym tytule nawiązywała do suity Edvarda Griega W grocie króla gór oraz kawiarni przy Portobello Road o nazwie The Mountain Grill. Pomimo znaczących zmian w składzie zespołowi nadal udało się zachować wizerunek ikony space rocka oraz utrzymać kierunek poszukiwań i wysoki poziom, choć krytyka wykazała już znacznie mniej entuzjazmu. 
Ostatnim albumem z tego okresu była płyta zatytułowana Warrior On The Edge Of Time (1975). Brzmieniowo zespół wyraźnie okrzepł. Płyta jest przemyślana, a muzycy zdają sobie sprawę ze swych atutów i potrafią je wykorzystać. Już w chwili wydania był to jeden z najlepiej wyprodukowanych albumów Hawkwind, o spójnym i dopracowanym brzmieniu. W 2013 roku płyta została wznowiona w kilku różnych edycjach. Jedną z nich jest wersja składająca się z dwóch CD i jednego DVD. Pierwszy CD zawiera oryginalny stereofoniczny mix z 1975 roku oraz osiem nagrań bonusowych. Drugi to współczesny mix, pieczołowicie opracowany przez niestrudzonego Stevena Wilsona, uzupełniony również o pięć nagrań dodatkowych. Płyta DVD mieści zaś materiał zgrany z taśm master, mix 5.1 oraz mix 96kHz/24-bit. Posiadacze dobrego sprzętu będą w stanie odkryć wszystkie niuanse tego albumu.
W 1976 roku Hawkwind podpisał kontrakt z wytwórnią Charisma. Zespół porzucił dotychczasowe brzmienie, przenosząc środek ciężkości z eksperymentów i poszukiwań na rzecz kompozycji bardziej uporządkowanych. W ciągu następnych dziesięcioleci nagrali jeszcze kilkanaście studyjnych albumów i wiele koncertowych, jednak w mojej ocenie nie dorównywały one tym z początku kariery. Mam na swej półeczce jeszcze płytę Electric Teepee (1992), na której zespół starał się nawiązać do tradycji, sięgając również po materiał ze swego debiutu, ale jednocześnie postanowił zaczerpnąć nieco ze świata ambient i techno. W konsekwencji powstała płyta trochę niespójna, choć momentami naprawdę ciekawa.
Tak czy inaczej Dave Brock zasługuje na słowa uznania, bowiem grupa nadal eksperymentuje nie popadając w rutynę i nie odcinając kuponów od dawnej popularności. W dalszym ciągu muzycy podróżują po kosmicznych bezdrożach, obficie czerpiąc ze świata fantastyki. Widocznie to lubią. 

słuchacz









niedziela, 13 maja 2018

Robert Plant - Nine Lives i jeszcze trochę...






Jakiś czas temu na mojej półeczce znalazł się obszerny zestaw płyt Roberta Planta, noszący tytuł Nine Lives. Wydany w październiku 2006 roku zawiera solowe dokonania z lat 1982-2005 dawnego wokalisty Led Zeppelin, uzupełnione o bonusy, krążek DVD i sporą, bogato ilustrowaną książkę. Okazał się na tyle atrakcyjny i kompletny, że kilka jego wcześniej wydanych tytułów z mojej półeczki trafiło w inne dobre ręce.

Nine Lives zawiera zremasterowane wersje dziewięciu studyjnych płyt Roberta Planta, począwszy od Pictures at Eleven (1982) do Mighty Rearranger (2005). Na DVD umieszczono film poświęcony jego karierze, zrealizowany z udziałem m.in. Ahmeta Erteguna, Bobby'ego Gillespiego, Tori Amos, Johna McEnroe, Roya Harpea, Phila Collinsa, Nigela Kennedy’ego a także kilku innych gości oraz dodatkowo dwadzieścia wideoklipów. Całość uzupełnia spora broszura z mnóstwem atrakcyjnych zdjęć. Przy okazji podsumowań warto wspomnieć o wydanej w 2003 roku dwupłytowej edycji retrospektywnego zbioru Sixty Six to Timbuktu. Zwłaszcza drugi krążek tego wydawnictwa był szczególnie atrakcyjny, gdyż zawierał dziewiętnaście mało znanych wcześniej nagrań Planta. 


Rok po wydaniu wspomnianego boksu odbył się pamiętny występ Led Zeppelin na O2 Arena w Londynie. Obiekt mógł pomieścić zaledwie dwadzieścia tysięcy chętnych, a liczba zainteresowanych przekroczyła dwadzieścia pięć milionów… Miejsce przy perkusji zajął Jason, syn Johna Bonhama. Koncert był udany, wróciły emocje sprzed lat. Na jego zapis płytowy fani czekali pięć lat, ale było warto. Muzycy mieli ochotę na trasę koncertową oraz wspólną sesję w studiu, ale napotkali na zdecydowany sprzeciw Planta. Miał zobowiązania wynikające ze wcześniejszej współpracy z Alison Krauss i nie wykazywał zbyt wielkiej ochoty na ponowne wchodzenie do tej samej rzeki… Myślę, że to była dobra decyzja. W przeciwieństwie do swych kolegów stale ma coś do powiedzenia. W kolejnych latach wydał cztery niezłe płyty studyjne i dwa koncerty wideo. Przez wielu krytyków uważany jest czołowego wokalistę rockowego wszech czasów. W 2006 roku magazyn Hard Rock / Heavy Metal Hit Parader umieścił go na pierwszym miejscu w rankingu najlepszych gardeł metalowych. Jakkolwiek go nie oceniać, to niewątpliwie stworzył wzór wokalistyki rockowej, oparty o bluesa, pełen drapieżnej mocy i nieskrywanych emocji, do którego później wielu próbowało nawiązać. Dość tu wspomnieć jedną z ostatnich prób - młody amerykański zespół Greta Van Fleet. Oczywiście z biegiem czasu brzmienie jego głosu uległo zmianie, jednak dobrze się stało, że nie próbował z tym walczyć. Dopasował repertuar do swoich możliwości, a mimo to nadal fascynuje. Świadczą o tym recenzje jego ostatnich płyt, które bynajmniej nie wynikają z dawnych sentymentów. 


Wróćmy jednak do boksu. Zestaw otwierają dwa krążki: Pictures at Eleven (1982) oraz The Principle of Moments (1983). Oba zostały mocno osadzone w stylistyce lat osiemdziesiątych. Pierwszy z nich był dość nierówny, lecz fanom to nie przeszkadzało. Na zdecydowane wyróżnienie zasługiwały dwa utwory - ballada Moonlight In Samosa oraz elektryzujący Slow Dancer, przywodzący na myśl zeppelinowski Kashmir. Wyróżniał go nie tylko głos Planta, ale również potężne bębny, za którymi zasiadł Cozy Powell. W pozostałych utworach na perkusji zagrał Phil Collins, który znalazł czas pomiędzy zajęciami na własny rachunek oraz w Genesis. Był to skład typowo studyjny, bowiem w tym czasie Robert Plant nie myślał o trasie koncertowej, a tym bardziej o powrocie do utworów wykonywanych z Led Zepp. Praca przy nagraniach udowodniła, że może być także dobrym producentem. Drugi album okazał się nieco bardziej dopracowany i różnorodny. Dotarł do pierwszego miejsca na liście Billboard. Za bębnami w sześciu utworach ponownie usiadł Phil Collins, w pozostałych dwóch zastąpił go Barriemore Barlow, grający wcześniej w Jethro Tull. Na gitarze podobnie jak poprzednio zagrał Robbie Blunt. Wydanie drugiej płyty podsumowała już seria koncertów. 


Trzeci krążek z zestawu to wcześniej trudno dostępna EPka The Honeydrippers: Volume One (1984). Powstała z inicjatywy i przy wsparciu producenckim „Nugetre and the Fabulous Brill Brothers”. Pod tym pseudonimem prócz Planta i Phila Carsona ukrywał się Ahmet Ertegün założyciel wytwórni Atlantic Records, jeden z twórców potęgi ABBY i Led Zeppelin. Nieco tajemniczą grupę The Honeydrippers tworzyli m.in. Robert Plant, Jimmy Page, Jeff Beck, Robbie Blunt, Paul Shaffer i Nile Rodgers. Grupa zawiązała się już w 1981 roku, mając być projektem czerpiącym z rhythm and bluesa. Zasłynęła z wykonania piosenki Phila Phillipsa Sea of Love oraz hitu Rockin' At Midnight Roya Browna. Były plany nagrania dużej płyty, jednak przepadły podobnie jak będący w domysłach Volume Two. W 1985 roku Plant nagrał album Shaken ‘N’Stirred. Po wycieczce w rejony R&B był to powrot do rocka, z udziałem modnej wówczas elektroniki. Na krążku znalazł się m.in. godny uwagi utwór Little by Little, jednak fani niezbyt go docenili, uznając płytę za zbyt eksperymentalną. Kolejna pozycja w dorobku Planta to Now And Zen (1988). Była to znacznie bardziej udanym powrotem do tradycyjnego brzmienia, choć nadal słychać drażniące plastikowe brzmienie. Na osłodę - w utworach Tall Cool One oraz Heaven Knows pojawia się gitara Jimmy Page’a. Uwagę zwraca też przebojowa ballada Ship of Fools. Album wzbogacony szczyptą egzotycznych brzmień broni się jednak bardziej niż poprzedni. Słychać też wyraźne nawiązania (wręcz cytaty) z Led Zeppelin. Podobny kierunek Plant obrał na kolejnej płycie Manic Nirvana (1990). Tu wprawdzie brzmienie jest lżejsze, jednak nadal pozostaje w stylistyce hard rocka i co mnie osobiście cieszy - artysta mocno ograniczył brzmienie elektronicznych zabawek. Szczerze mówiąc, trochę rozczarowywało mnie dość zachowawcze brzmienie jego płyt z lat osiemdziesiątych. Wcześniej z Led Zepp zdecydowanie opowiadał się po stronie rockowej awangardy. Dobrze się stało, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych powoli zaczął wracać do bardziej surowego brzmienia.


Płyta Fate of Nations (1993) jest dla mnie szczególną pozycją, jednak przyznam, że niepoślednią rolę grają tu względy pozamuzyczne. Wracam do niej z sentymentem i jest to dla mnie najbardziej udany album Planta od czasu Pictures at Eleven. Nie brak na nim przebojowych akcentów, stąd też niektóry zarzucali artyście flirt ze stylistyką pop, choć ja nie oceniam go tak surowo. Widzę tu raczej próbę nawiązania do muzyki folk (If I Were a Carpenter Tima Hardina), która przed laty często Planta inspirowała oraz dostrzegam coraz wyraźniej pojawiające się akcenty orientalne. Płytę wypełniły niezłe kompozycje i potwierdziły nadal bardzo dobrą formę wokalną artysty. Na kolejny album solowy należało wprawdzie poczekać aż dziewięć lat, jednak w tym czasie pojawiły się płyty No Quarter (1994) oraz Walking Into Clarksdale (1998), na których stylistyka orientalna była jeszcze bardziej widoczna. Zwłaszcza pierwsza z nich doskonale wytrzymała próbę czasu. Plant nagrał je z Jimmym Page'em, dawnym kolegą z Led Zeppelin. Oba krążki mocno podgrzały nastroje fanów oczekujących reaktywacji zespołu, lecz były to próżne nadzieje. 


Rok 2002 przyniósł płytę Dreamland, nagraną z udziałem zespołu Strange Sensation. Warto podkreślić, że był to zespół, a nie grupa wspierających muzyków. To był powrót, jakiego wielu oczekiwało. Na płycie obecny jest duch Led Zeppelin. Muzyka korzeniami sięga do folku i bluesa, ale jest na wskroś nowoczesna i nieco tajemnicza. Był to krok we właściwym kierunku. Płytę wypełniają w dużej części covery (bodaj to pierwszy raz?), a ich wykonania budzą dreszcz emocji. Czego tu nie ma? Jest intrygujący One More Cup Of Coffee Boba Dylana, jest genialna interpretacja Hey Joe (zupełnie inna niż Hendrixa), a Song To The Siren Tima Buckley’a aż prosi się o konfrontację z wersją This Mortal Coil. Są też własne kompozycje, jak choćby Red Dress czy Last Time I Saw Her z mocno zeppelinowym brzmieniem. Kontynuacją tego kierunku był zamykający boks album Mighty Rearranger (2005). I tu trzeba uczciwie powiedzieć, że jest to zdecydowanie jedna z najlepszych solowych płyt Planta, czerpiąca z korzeni rockabilly, bluesa, hard rocka i psychodelii, łącząca przy tym muzykę Wschodu i Zachodu. Album skrzy się wieloma barwami, jednak wszystko brzmi spójnie i świeżo.


Cóż tu jeszcze dodać? Wartość zestawu z pewnością podnoszą bonusy dodane do każdej z płyt. Czy wszystkie przetrwały próbę czasu? Chyba niekoniecznie, bowiem nawet Robertowi Plantowi trudno jest mierzyć się z legendą Led Zeppelin. Mimo to warto ów zestaw posiadać. To kawał historii rocka i portret jednego z najważniejszych wokalistów. Do pełnego obrazu należałoby jeszcze wspomnieć świetną płytę Raising Sand (2007), nagraną wspólnie z bluegrassową gwiazdą Alison Krauss oraz ostatnie trzy solowe albumy artysty: Band of Joy (2010), Lullaby and... The Ceaseless Roar (2014) oraz Carry Fire (2017). O tej ostatniej pisałem stosunkowo niedawno, a muszę przyznać, że pozostałe dwie w niczym jej nie ustępują.


Jak widać zdołałem zaledwie dotknąć tematu. Zresztą autorzy dwóch wydanych ostatnio biografii również nie byli w stanie go wyczerpać. Niech więc nadal nas inspiruje i zaskakuje.
słuchacz





poniedziałek, 7 maja 2018

Grand Funk Railroad - Trunk Of Funk vol. 1 & 2





Nazwa zespołu jest grą słów i nawiązuje do linii kolejowej Grand Trunk Western Railroad, przebiegającej przez Flint w stanie Michigan (USA) – rodzinne miasto muzyków. Szczyt popularności grupy przypadł na lata siedemdziesiąte. Mimo początkowo niechętnej krytyki zdobyli sporą popularność i bez trudu wypełniali stadiony publicznością wywodzącą się głównie z klasy robotniczej. David Fricke z magazynu Rolling Stone stwierdził wręcz, że nie da się mówić o rocku lat siedemdziesiątych nie wspominając o Grand Funk Railroad. Co ciekawe, wcześniej w tym samym czasopiśmie zespół miał wątpliwą przyjemność zwyciężyć w plebiscycie na najgorszy zespół rockowy świata. Jak tu wierzyć krytyce? Muzycy zapracowali na swą popularność częstymi koncertami, grając stosunkowo prostego i głośnego hard rocka, mocno opartego na R'n'B i bluesowych korzeniach. Stanowili udany przykład formuły power trio. Szczyt ich popularności przypadł na lata 1969-1976, później jeszcze krótko dwukrotnie powracali na scenę. Od roku 2000 koncertują w miarę regularnie, nawiązując do swych najlepszych lat.
Grand Funk bliżej poznałem dopiero kilkanaście lat temu. Dzięki jednemu z przyjaciół zwróciłem uwagę na cyklicznie wydawane reedycje ich kolejnych albumów. Muzyka wydawała mi się dziwnie znajoma i doskonale wpisywała się w moje nostalgiczne powroty do czasów, gdy wszystko wydawało się prostsze. Niewykluczone, że zetknąłem się z tą twórczością wcześniej, jednak dopiero teraz zacząłem z premedytacją szukać ich kolejnych albumów, a moja sympatia i uznanie dla dorobku zespołu sukcesywnie rosło. Na swój sposób byli pionierami. Sam Mark Farner, gitarzysta, wokalista i autor zdecydowanej większości ich repertuaru twierdzi, że trafili ze swą muzyką dokładnie pomiędzy pokolenie Hendrixa, Cream i Rolling Stones a Led Zeppelin, Aerosmith i Lynyrd Skynyrd. Siła ich twórczości tkwiła w prostocie. Brak w niej wydumanych solówek i filozoficznych tekstów. Mam wrażenie, że ta muzyka broni się po latach i niezbicie dowodzi, że zespół śmiało mógł dołączyć do panteonu ówczesnych gwiazd, stając obok Led Zeppelin i Black Sabbath i zadowolić wielu fanów dobrego rocka.




Tak naprawdę w świadomości słuchaczy zaistnieli po występie 4 lipca 1969 roku na Atlanta International Pop Festival, gdzie jako mało znany zespół zagrali za darmo obok takich gwiazd jak Blood, Sweet & Tears, Joe Cocker, Janis Joplin oraz Creedence Clearwater Revival. W jednej chwili stali się sensacją. Nie dość, że zaproszono ich na kolejną edycję imprezy, to dwa tygodnie później podpisali kontrakt z Capitol Records (dziś wchodzącą w skład grupy Universal Music). Szybko wypracowali własny, łatwo rozpoznawalny styl i jeszcze w sierpniu tego samego roku wydali pierwszy album, zatytułowany On Time. Mimo, że opinie krytyki były dość powściągliwe, to płyta szybko zyskała miano złotej. W tym samym roku nagrali kolejny album Grand Funk, a w połowie 1970 roku wyszła trzecia płyta Closer to Home, która w USA dotarła do czwartego miejsca na liście najlepiej sprzedających się albumów. Warto zauważyć, że wówczas produkcja czarnego krążka zajmowała niewiele czasu, a efekty często zdumiewają do dziś. Grupę wówczas tworzyli Mark Farner (g, voc), Don Brewer (dr, voc) i Mel Schacher (b). Po debiucie ruszyli na południe, w trasę, która obejmowała Texas, Georgię i Alabamę oraz wschodnie wybrzeże.

Dobrze się stało, że wytwórnia Universal Records postanowiła przypomnieć dorobek zespołu w dwóch przyzwoicie wydanych boxach, obejmujących najlepsze lata, czyli okres 1969-1976. W każdym z nich znalazło się sześć katalogowych albumów z bonusowymi utworami, w oryginalnych rozkładanych okładkach przypominających wydania analogowe oraz kilkunastostronicowa broszura. W pierwszym ze wspomnianych pudełek znajdziemy krążki On Time (1969), Grand Funk (1969), Closer To Home (1970), Live Album (1970), Survival (1971) i E Pluribus Funk (1972), czyli pięć kolejnych albumów studyjnych i jeden koncertowy.
Muzyka Grand Funk Railroad oparta jest na bluesowych przesterowanych riffach i stosunkowo prostych tekstach. Nie brzmi tak mocno jak Black Sabbath i nie przypomina też The Allman Brothers Band. Jest nieco łagodniejsza, bardziej melodyjna i bogatsza w harmonie wokalne. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad ich stylem, tego trzeba zwyczajnie posłuchać. Zespół stworzył indywidualne brzmienie. Mimo braku promocji radiowej oraz bardzo umiarkowanej reakcji dziennikarzy osiągnął sukces. Spośród ośmiu płyt wydanych do 1972 roku pięć zyskało miano platynowych, a pozostałe trzy osiągnęły status złotych. W początkach kariery mimo ogromnej popularności występów na żywo wydali tylko jeden album koncertowy. Płyta ukazała się w listopadzie 1970 roku. Materiał zarejestrowano podczas trasy promującej Closer To Home. Perkusista Don Brewer zaręcza, że zapis nie był w żaden sposób poprawiany w studiu. Tak wówczas grali na żywo, zresztą jak twierdzi próby i koncerty zabierały im tyle czasu, że poprawek i tak nie byłoby kiedy dokonać. Album przez wielu uważany jest za jedną z najlepszych podwójnych płyt koncertowych z tego okresu. Co ciekawe - nigdy nie zyskał uznania, na jakie niewątpliwie zasługuje. Myślę, że przyczyną mogła być wręcz jawnie okazywana niechęć prasy branżowej. Menadżer zespołu Terry Knight wcześniej wymyślił, że grupę powinien otaczać nimb tajemnicy. Wszelkich wywiadów udzielał samodzielnie, nie dopuszczając do zespołu żadnych dziennikarzy. Grupa osiągnęła ogromny sukces komercyjny, jednak ograniczenia stawiane mediom sprawiły że dla prasy muzycznej nie była wiarygodna.

O skali sukcesu może świadczyć choćby fakt, że w 1971 roku w londyńskim Hyde Park zagrali dla ponad stutysięcznego tłumu, a sześć dni później złamali sześcioletni rekord należący do The Beatles, sprzedając komplet miejsc na Shea Stadium w Nowym Jorku w ciągu zaledwie 72 godzin, podczas gdy Wielkiej Czwórce zajęło to kilka tygodni. Sami wprawdzie mówili o tym z dystansem, mając świadomość, że w ciągu owych sześciu lat system dystrybucji wejściówek uległ znaczącej poprawie. Warto też wspomnieć jeszcze o jednym fakcie. Początek lat siedemdziesiątych był czasem eskalacji wojny w Wietnamie. Zespół nie krył swego negatywnego stanowiska wobec konfliktu, dając temu wyraz choćby w piosence I'm Your Captain, która znalazła się na płycie Closer To Home. Utwór, mimo iż trwał blisko dziesięć minut trafił do Top 40 w USA, zajmując dwudzieste drugie miejsce. Co ciekawe, mimo niechętnego stosunku władz amerykańskich udało im się skorzystać z pomocy senatora Huberta Humphreya, który był wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych w czasie prezydentury Lyndona Johnsona. Jego wstawiennictwo pozwoliło na zorganizowanie dwóch koncertów w lipcu 1971 roku w Niemczech, w bazie Schweinfurt oraz w Stuttgarcie dla blisko dziesięciu tysięcy żołnierzy oczekujących na wylot do Wietnamu. Scena mieściła się na ciężarówkach, a oświetlenie zamontowano na trzech czołgach... Wyglądało to dość groźnie, jednak jak twierdzą muzycy władze nie ingerowały w program koncertów. W 1973 ukazał się singiel poprzedzający płytę We're An American Band. Piosenka stała się przebojem i dotarła do pierwszego miejsca w notowaniu Billboard Hot 100. W ciągu niespełna trzech lat zespołowi udało się sprzedać ponad dwadzieścia milionów płyt.
Pierwszy okres ich popularności dobiegł końca w momencie, gdy za nieczyste rozgrywki finansowe postanowili zwolnić swego managera Terry Knight’a. Kolejny etap kariery dokumentuje druga część zestawu, zawierająca również sześć płyt. Znalazły się w nim albumy Phoenix (1972), We're An American Band (1973), Shinin' On (1974), All The Girls In The World Beware!!! (1974), koncertowy Caught In The Act (1975) oraz Born To Die (1976). O ile Phoenix nie wykazywał najwyższych lotów, to drugi i trzeci album z tego kompletu według wielu fanów należy do szczytowych osiągnięć Grand Funk. W tym czasie profil grupy uległ znaczącej zmianie. Brzmienie nieco złagodniało, doszły klawisze obsługiwane przez Craiga Frosta i coraz większą uwagę zaczęto przykładać do aranżacji utworów, a w tekstach niezmiennie pisanych przez Marka Farnera coraz wyraźniej dochodził do głosu jego religijny światopogląd. Połowa lat siedemdziesiątych to dalsze sukcesy, jednak w grupie narastały osobiste problemy oraz wypalenie i spory dotyczące dalszego kierunku rozwoju. Muzycy odbyli jeszcze kolejną trasę, której pamiątką był podwójny album koncertowy Caught in the Act. Kontrakt z Capitolem podsumowali płytą Born to Die. Był to jednak łabędzi śpiew. Podpisali wprawdzie kolejną umowę z MCA Records i nagrali album Good Singin ' Good Playin, jednak jeszcze w 1976 roku zdecydowali o rozwiązaniu zespołu. Nie pomogło nawet życzliwe zainteresowanie Franka Zappy, który był współproducentem wspomnianego albumu dla MCA.
Wrócili na scenę w 1981 roku z Dennisem Bellingerem na basie i zrealizowali dwie niewiele znaczące płytki, po czym ponownie rozpadli się. Mark Farner rozpoczął karierę jako artysta sceny chrześcijańskiej. W 1988 nagrał utwór Isn't It Amazing?, który stał się hitem sceny gospel. W marcu 1997 roku zespół ponownie reaktywował się i w Auburn Hills (Michigan) zagrał trzy koncerty charytatywne dla Bośni i Hercegowiny. Gościnnie wystąpił na nim Peter Frampton, Alto Reed, Paul Shaffer oraz Orkiestra Symfoniczna Detroit. Płyta Bosnia z zapisem tego wydarzenia cieszyła się sporym powodzeniem, jednak zespół twierdził, że została wydana bez jego zgody. Muzycy dalej próbują. 25 stycznia 2014 wystartowali z trasą 45 YEARS OF GRAND FUNK. Z dzisiejszej perspektywy to już niemal pół wieku. Cokolwiek jednak dalej się stanie, to zespół i tak zasłużył na trwałe miejsce w historii rocka. Kto nie wierzy niech posłucha. Jak dla mnie – wstyd nie znać. 


słuchacz