czwartek, 27 grudnia 2018

ATME – „State of Necessity” czyli o inspiracjach i doświadczeniu konieczności






Mają rację ci, którzy mówią, że jest w tej muzyce coś z Toola. Ale ja nie słucham muzyki Tool. Nie chodzi o ich twórczość, lecz o moment, gdy pojawili się w moim życiu. Przypomina mi cierpienie i ból odchodzenia, o którym nie chcę pamiętać. Nie mam więc płyt Maynarda Keenana i jego kolegów na Półeczce. Kilkanaście lat temu stały tam pierwsze trzy, bo zauroczyły mnie swą świeżością. Później powroty okazały się zbyt trudne, więc albumy zniknęły. Minęło wiele lat. 

ATME zapukało do mnie samo, zapraszając do swego świata. Uchyliłem drzwi z rezerwą, lecz z ciekawością. Muzyka mnie zafascynowała. Słychać w niej wprawdzie dalekie echa wspomnianej kapeli z Miasta Aniołów, ale to jedynie punkt wyjścia.

czwartek, 20 grudnia 2018

CETI - Snakes of Eden na winylu







W zasadzie moją kolekcję płyt winylowych od zmierzchu popularności tego nośnika na początku lat dziewięćdziesiątych traktuję jak zbiór zamknięty. Od tego czasu na półce zaczęły przeważać srebrne krążki, kupowane głównie dla wygody. Na szczęście nie uległem wszechobecnemu wówczas trendowi pozbywania się czarnych płyt (jakież to rarytasy z dzisiejszego punku widzenia walały się wówczas po śmietnikach…) Po pierwsze jakoś tak mam, że nie lubię bezrefleksyjnie podążać za tłumem, a poza tym - to pewnie kwestia niemodnych sentymentów. Tak więc z trudem zdobyty gramofon i sporą kolekcję pozostawiłem. Nie ukrywam, że tamta decyzja dziś sprawia mi wiele satysfakcji i pozwala z wyrozumiałym uśmiechem spoglądać na przejętych neofitów, buszujących w sklepowych regałach. Wprawdzie winylowy rozdział zamknąłem, ale… jak wiadomo każda reguła ma wyjątki. Realizując więc dawne marzenia dołożyłem do zbioru kilka tytułów wybranych wykonawców, a także zremasterowane wersje niektórych pozycji, których zakup wynikał z kolekcjonerskiej konieczności. Oczywiście trudno to racjonalnie wytłumaczyć, ale wierzę, że są tacy, którym nie trzeba.

piątek, 7 grudnia 2018

HellHaven - Anywhere Out Of The World






Wystartowali dekadę temu. Niby banalnie – pięciu młodych chłopaków z myślenickiego liceum, których pasją była muzyka. Nie chodziło jednak o wspólne słuchanie płyt, mieli ambicje tworzenia własnych utworów. Minęło trochę czasu, ich muzyczne fascynacje zmieniały się, skład i nazwa grupy również ewoluowała. Pozostała pasja, chęć rozwoju i poszukiwania nowych środków wyrazu. Idąc tym tropem należałoby przypuszczać, że HellHaven to kolejna kapela nawiązująca do nurtu rocka progresywnego, jednak w ich przypadku nie jest to tak oczywiste. Przez lata pozostali wierni własnej, niebanalnej wizji muzyki, do której przekonują coraz większe grono sympatyków. Co ciekawe, sami przyznają, że może nieco myląca nazwa grupy nie odzwierciedla ich aktualnych zainteresowań. Mimo to z uporem rozwijają się i robią swoje wierząc, że marka HellHaven dla wielu już coś znaczy.

niedziela, 11 listopada 2018

niedziela, 4 listopada 2018

Fragmenty Labiryntu. O dwóch niezależnych projektach








Konkurencja na polskim rynku muzycznym jest spora, tak więc chcąc zaistnieć trzeba mieć do powiedzenia coś oryginalnego. Czasem paradoksalnie - brak zaplecza armii tekściarzy, muzyków sesyjnych i wielkiej machiny promocyjnej wychodzi zespołom na dobre. Zaczynają mówić własnym głosem, ba - nagrywają płyty, które tchną świeżością, daleką od lansowanych na siłę produktów, skrojonych wg jednakowej sztampy i siłą rzeczy brzmiących bardzo podobnie. Daleki jestem od uogólniania, są bowiem na szczęście stacje radiowe, które łamią monopol majorsów oraz nieduże wytwórnie niezależne, które mają coś interesującego do zaproponowania. Jednak niestety, nie zawsze to co dobre musi i tak wreszcie zaistnieć. Dowodzą tego przykłady wielu interesujących zespołów, które zakończyły działalność po wydaniu zaledwie jednej płyty. Tak więc miłośnicy dobrej muzyki są skazani na poszukiwania nie tylko w sieci, ale również na półkach sklepowych.

poniedziałek, 29 października 2018

Niewidzialni ludzie







Niewidzialni ludzie milczą, kiedy krzyczą
Hałas w swoich głowach zagłuszają ciszą
Niewidzialni ludzie wieczny smutek czują
Tylko oni wiedzą, za co pokutują

G. Chmielińska



Zostaw wszystkie sprawy. Wycisz się. Usiądź wygodnie. To będzie podróż. Niezwykła, tak jak ta płyta. Są jednak pewne warunki - nie możesz jej słuchać jak tła, ona na to nie zasługuje. Wskazany jest też dobry sprzęt, który pozwoli wychwycić wszystkie subtelności brzmienia. Mogą być słuchawki, które odetną od tego, co może rozpraszać. Jeśli masz jedynie chwilę - zostaw ją na późny wieczór. Nie bierz do samochodu, w podróży nie usłyszysz wszystkiego, nie zadumasz się. Ten album sam jest podróżą, jeśli więc jesteś gotowy to spróbuj. Możesz rozpocząć słuchanie od początku, albo... od końca. Może nawet tak będzie lepiej.

sobota, 13 października 2018

Grechuta? WIEM - to ten, co śpiewa piosenkę Kamila Bednarka…





Jak pozbierać myśli z tych nieposkładanych? W dzikim winie świat się plącze. Ile razem dróg przebytych? Teatr to dziwny, teatr jedyny; gdzie sens, gdzie treść czort jeden zna. W dzbanie jeziora drzemie chłód niebieski. Flet nawołuje z drzemiących osiczyn. Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam. Świecie nasz, daj nam ciszy czarny staw. O, gdybyś chciała zostać na dłużej godzino miłowania… Pani mi mówi niemożliwe? Topi się, kto bierze żonę. Gdzieś w nas błyszczą gwiazdy poezji. Lecz myśl ta czyja? Samo się nie myśli. Wszystko ulata, ulata jak wata. Ważnych jest kilka tych chwil, Hop szklankę piwa, byle ładnie grajcy grali. Co mnie się zdaje to się zdaje, a Pani nigdy nie zrozumie co to jest tango Anawa…

Przepraszam za ten pospieszny zlepek fragmentów tekstów z wierszy do których muzykę napisał Marek Grechuta, ale… kilka dni temu minęła dwunasta rocznica jego śmierci. Cicho i niepostrzeżenie, poza głównym nurtem doniesień medialnych. Co nam zostało z tych utworów? Stworzył ich wiele, blisko pięćset. Mamy Festiwal Twórczości Marka Grechuty,  mimo to jego twórczość powoli odpływa. Przykładem niech będzie ów przewrotny tytuł dzisiejszego tekstu, zaczerpnięty z wypowiedzi pewnego przedstawiciela młodego pokolenia...


Choć symbolem Krakowa dla mnie na zawsze pozostanie Piotr Skrzynecki i jego Piwnica, Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Leszek Długosz i Leszek Wójtowicz, Wiesław Dymny, Andrzej Sikorowski, Grzegorz Turnau i jeszcze kilka innych postaci, to jednak trudno bym nie zauważył zmiany pokoleniowej. Aż trudno uwierzyć, że przed laty Marek – ów śpiewający cherubinek pochodzący z Zamościa miał do siebie taki dystans jakby ta popularność go nie dotyczyła.

poniedziałek, 8 października 2018

Radim Hladík, Modrý Efekt i Herbaciarnia






Jak powszechnie wiadomo, w latach siedemdziesiątych krajowe sklepy muzyczne nie rozpieszczały polskich miłośników rocka. Ofertę próbowano uatrakcyjnić importem z sąsiednich krajów demokracji ludowej. Efekt nie zawsze był zadowalający. Ów import wprawdzie często (choć nie zawsze) wyróżniał się lepszą poligrafią i staranniejszym tłoczeniem, lecz z repertuarem było już różnie. Jedną z ciekawszych propozycji w tamtym czasie był krążek wydany w 1975 przez czechosłowacki Supraphon, z dość efektownym zdjęciem skupionego gitarzysty, jego Gibsona i niebieskim (a jakże) napisem u dołu The Blue Effect ‎– A Benefit Of Radim Hladík. Przeciętnemu melomanowi w Polsce ów napis niewiele mówił, jednak zawarta na płycie muzyka była niezła.

Dopiero po latach dowiedziałem się, że była to eksportowa wersja płyty bodaj najlepszego czechosłowackiego (był kiedyś taki kraj) gitarzysty i jego zespołu. Jak się później okazało nazwa grupy mała swoje drugie dno. Oficjalnie wywodziła się od jednego z efektów gitarowych używanych przez Radima Hladika, a nieoficjalnie od tzw. „niebieskich książeczek” posiadanych szczęśliwym trafem przez wszystkich członków zespołu, które pozwalały na dwa lata odroczyć obowiązkową służbę wojskową... Trudno się dziwić, wszak nie tylko muzycy zza naszej południowej granicy po sierpniu ’68 przekonali się jak wygląda socjalizm z ludzką twarzą, a zespół swą twórczością skutecznie udowadniał przynależność do wolnego świata kultury, którego nie ograniczała żelazna kurtyna. Modrý Efekt potrafił wypracować własny styl gdzieś na pograniczu jazz rocka i rocka progresywnego. Krytycy doszukiwali się w ich muzyce wpływów Yes, Caravan a nawet King Crimson, choć trudno mi się z tą opinią do końca zgodzić. Tak czy inaczej, ich twórczość łączyła różne style i elementy, a dzięki łatwo rozpoznawalnej gitarze Radima Hladika utwory miały swój charakterystyczny sznyt i brzmiały oryginalnie. Mimo to, w swojej ojczyźnie zespół wcale nie miał lekko. Nie dość, że władze zmusiły The Blue Effect do używania rodzimej nazwy Modrý Efekt (by zbytnio nie kojarzył się ze „zgniłym zachodem”), to w dodatku tak skutecznie cenzurowano teksty utworów, że w rezultacie na rynek trafiła płyta instrumentalna, co jednak na szczęście wyszło jej chyba na dobre. Okładka również nie podobała się władzom, gdyż eksportowa wersja z angielskim napisem była zbyt „zachodnia”. Mieszkańcy Czechosłowacji otrzymali ją w zupełnie innej kopercie (patrz poniżej).


Materiał na ów album zarejestrowano w Pradze, między 18. marca a 6. czerwca 1973 r. Płyta czekała na premierę dwa lata. Trudno dziś stwierdzić dlaczego. Oficjalnie powodem były tarcia na tle repertuarowym, wady prawne podpisanego kontraktu i niezrealizowane plany dotyczące wydania płyty na Zachodzie. Nie ma to dziś większego znaczenia, a muzyka po latach broni się bez większych problemów. To niemal klasyczny rock progresywny. Już pierwszy dziesięciominutowy, zagrany z ikrą utwór Shoes (w czeskiej edycji Boty) przynosi kapitalne popisy gitary, fletu i klawiszy. Jest to przeróbka kompozycji, która pierwotnie pojawiła się w znacznie dłuższej wersji i pod innym tytułem na płycie Nová Syntéza 2. Drugi kawałek Jigsaw Puzzle (Skládanka) to atrakcyjna mieszanka fusion, progresu i mocnego rocka, okraszona niesamowitym brzmieniem gitary. Trzeci utwór Tea-Room (Čajovna, po polsku Herbaciarnia) – to piękna ballada w stylu Petera Greena czy Carlosa Santany, z zapadającą w pamięć linią melodyczną – prawdziwy popis lirycznych umiejętności Radima. Nic dziwnego, że stała się niemal znakiem rozpoznawczym grupy, zdobywając sporą popularność. Potrafiła urzec swym prostym pięknem każdego, nawet niezbyt wymagającego miłośnika muzyki. Drugą stronę winyla otwierał pięciominutowy Lost-And-Found (Ztráty a Nálezy) – kolejny przykład świetnego progresywnego grania. Album kończył rozbudowany do dwunastu minut Hypertension (Hypertenze). Jedyną różnicą między wersją krajową a eksportową tego krążka jest zamieniona kolejność drugiej i trzeciej kompozycji na pierwszej stronie. Warto podkreślić udział gości w nagraniach: przy klawiszach zasiadł rewelacyjny Martin Kratochvíl, a na flecie i saksofonie altowym zagrał Jiří Stivín.




Muzycy pracujący z Radimem Hladikiem podkreślają, że potrafił odnaleźć się w każdej stylistyce. Klasyka, rock and roll, blues, beat, jazz i folk nie miały dla niego tajemnic. Nie bał się nowych wyzwań. We wszystko wkładał duszę i serce. Jako dziecko opanował grę na pianinie. Później dwa lata zgłębiał tajniki gitary podczas studiów w Praskim Konserwatorium. Wcześniej, mając piętnaście lat grał na gitarze w rockowej formacji Komety, a potem ze swym przyjacielem Vladimírem Mišíkiem dołączył do popularnej grupy Matadors (nazwa pochodziła od wschodnioniemieckiego modelu organów elektronowych). W 1968 roku obaj przyjaciele powołali do życia Blue Effect, początkowo stylistycznie nieco nawiązujący do bluesa. Popularność Hladika rosła, a od drugiej połowy lat sześćdziesiątych zyskał miano jednego z najlepszych czeskich gitarzystów. Jego gitara, mimo pewnych wpływów Hendrixa, Claptona i Alvina Lee stała się łatwo rozpoznawalna, a on sam chętnie eksperymentując z brzmieniem stał się w swej ojczyźnie jednym z pionierów elektrycznego blues-rocka. Zawsze otaczał się doskonałymi muzykami i chętnie eksperymentował także z artrockiem i jazzrockiem. Niemal cały czas pozostał wierny ulubionemu Gibsonowi Les Paul Custom 1959. W 2013 r. w wywiadzie dla Radia Praga przyznał, że największy wpływ miał na niego Jimi Hendrix, a zwłaszcza wolność emanująca z jego gry. Podkreślił, że dla niego muzyka to właśnie wolność. Nie cierpiał muzycznych frazesów, a nade wszystko przedkładał improwizację, która dla niego była właśnie wyznacznikiem wolności. Może dlatego muzykę Blue Efekt trudno jednoznacznie określić. Mieli swój styl i charakterystyczne brzmienie.


W 2009 roku czeski Supraphon postanowił podsumować dwudziestoletni dorobek zespołu dziewięciopłytowym boksem Blue Effect 1969-1989. Znalazły się w nim wszystkie płyty studyjne. Ostatni, bonusowy krążek zawiera utwory z singli, EP, nagrania radiowe i uzupełnienia. W zasadzie w całym pudełku nie ma słabej pozycji. Fani rocka progresywnego docenią głównie trzy albumy. Pierwsza to wspomniany wcześniej Modrý Efekt i Radim Hladík (1975), który może odrobinę przypomina YES, głownie w podejściu do struktury i budowy poszczególnych kompozycji. Druga z nich to Svitanie (1977), zasłużenie uważana za prawdziwe arcydzieło zespołu, nawiązujące do najlepszych wzorców, a jednak na wskroś oryginalne. Trzecia to Svet Hledacu (1979), płyta pełna zmian tempa i ciekawych harmonii instrumentów klawiszowych oraz kapitalnych gitarowych zagrywek Hladika. Dyskografię zamyka kolejny album, zatytułowany 33 (1981) – również niezły, choć niektórzy twierdzą, że ustępuje wcześniejszym. Mnie się podoba tak jak poprzednie. Trudno też nie wspomnieć wcześniejszych płyt. Pudełko otwiera bardzo emocjonalna płyta Meditace (1969), bazująca wprawdzie na blues-rocku, ale pokazująca, że muzyczne wizje grupy wykraczały znacznie dalej. Może nie do końca przekonuje mnie filozoficzna otoczka tekstów, lecz jak można spekulować był to efekt kompromisu z ówczesną cenzurą. Muzycznie – album skrzy się od ciekawych pomysłów, choć traci na tym nieco jego spójność. Drugi krążek Coniunctio (1970) to już zupełnie inna bajka. Jest to wspólne dzieło Blue Effect i grupy Jazz Q, która później również wspięła się w CSRS na szyty popularności. Oba zespoły były wprawdzie u początków swej drogi i muzycznie nieco się różniły, ale razem stworzyły dzieło daleko wykraczające poza ramy tradycyjnie pojętego rocka. Powstała muzyka łącząca elementy bluesa i jazzu (momentami spod znaku free). Dla mnie płyta stała się zaskakującym odkryciem i fantastyczną przygodą. Nie umiem jej opisać - to pomieszanie Milesa Davisa, Theloniousa Monka i psychodelii rodem z Pink Floyd, a wszystko podane z domieszką fusion. Gdyby nie kraj pochodzenia - pomyślałbym, że to jeden z ciekawszych tytułów spod znaku krautrocka...

Kolejna płyta z magicznego pudełka to znacznie mniej eksperymentalna Nová Syntéza (1971) Przyniosła przesunięcie muzycznego środka ciężkości w stronę jazzrocka i lżejszego jazzu, już bez psychodelii i eksperymentów freejazzowych. Radim Hladik i jego Modry Effect podjął współpracę z Czechosłowacką Radiową Orkiestrą Jazzową pod kierownictwem Kamila Háli. W efekcie powstała muzyka, będąca w istocie tytułową syntezą jazzu i rocka. Płyta zawiera przearanżowane kompozycje Blue Effect, a Radim Hladik sprawdza się w roli improwizującego gitarzysty. Nagrany po trzyletniej przerwie kolejny album Nová Syntéza 2 brzmi dużo bardziej rockowo. Warto zwrócić uwagę na otwierający go utwór tytułowy, trwający ponad dwadzieścia dwie minuty, gdzie śpiewa Lešek Semelka, grający jednocześnie na instrumentach klawiszowych.

Radim Hladik po raz ostatni wystąpił na scenie 14 września 2016 na wyspie Střelecký. Chciał grać mimo postępującej choroby. Trzy miesiące później już nie żył, nie doczekawszy przeszczepu płuc. Miał 69 lat. Był niewątpliwie jedną z najwybitniejszych postaci czeskiej muzyki, pozostając przy tym człowiekiem ciepłym i skromnym. Ministerstwo kultury podkreśliło, że jego odejście jest bolesną stratą odczuwaną przez całą czeską scenę kulturalną. Mam nadzieję, że Radim jak zwykle uśmiechnięty spełnia się teraz muzycznie po drugiej stronie, a jego muzyka przyciąga gości do niebieskiej herbaciarni…



słuchacz








wtorek, 11 września 2018

Per Aspera Ad Astra - Idée Super Fixe






W czasie wakacyjnych wojaży zahaczyłem o Poznań i odwiedziłem jednego z bliskich znajomych. Pamiątką kilkugodzinnego spotkania (i tak zbyt krótkiego) okazał się niespodziewany prezent, który przyjąłem z nieukrywaną wdzięcznością. Nietrudno domyśleć się, że była to płyta (a właściwie pięknie wydany album dwupłytowy), w dodatku niedostępny w szerokiej dystrybucji. Już w trakcie podroży do domu zacząłem jej słuchać, z coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem…

Ale po kolei. W mej opowieści muszę cofnąć się o cztery dekady, czyli do chwili, gdy w sklepach muzycznych pojawił się wyczekiwany przez fanów nowy album Czesława Niemena, zatytułowany Idée Fixe. Właściwie powinienem cofnąć się jeszcze bardziej – jeśli pamięć mnie nie myli – do połowy czerwca 1976, tj. do chwili, gdy pełen podniecenia zmierzałem na koncert owego artysty w nieistniejącym już bydgoskim amfiteatrze Zawiszy. Jakiś czas wcześniej nabyłem pięknie jak na ówczesne polskie warunki wydany najnowszy jego album Katharsis. Idąc w stronę w stronę stadionu zastanawiałem się, czy Niemen coś z tej właśnie płyty zaproponuje słuchaczom. Gdy jednak zobaczyłem stojącą na scenie perkusję i rozstawiony sprzęt dla kilku muzyków (spośród kilku klawiatur zapamiętałem piano Fendera), to domyśliłem się, że będzie to coś zupełnie innego.



Tak też było. Wiele szczegółów tego koncertu niestety umknęło już mej pamięci. Zapamiętałem dwugryfową gitarę U, na której grał chyba Maciej Radziejewski, utkwiło mi też w głowie nazwisko Jerzego Dziemskiego (brata nieżyjącego już wówczas Piotra, któremu Niemen poświęcił pamiętne Epitafium na płycie Katharsis). Perkusję obsługiwał najprawdopodobniej Stanisław Kasprzyk. Zapamiętałem też moment, gdy wzorem innych zespołów z tamtych czasów muzycy zeszli ze sceny, oddając kilka minut perkusiście, by zaprezentował rozbudowane solo na swym instrumencie.

Na wstępie Niemen powiedział kilka słów o programie. Nazwał go Zwątpienie i Wiara. Mówił, że jeszcze nad nim pracuje i że w całości będzie on oparty o poezję Norwida. Wspomniał też, że niebawem rozpoczną się nagrania. Muzyka była naprawdę dobra. Kilka fragmentów utkwiło mi w pamięci. Zapamiętałem moment, gdy Czesław wyszedł zza klawiszy, chwycił mikrofon i zaczął recytację, która później przerodziła się w śpiew:

Grecjo piękna!… twe dziwiąc ramiona z marmuru
I – serce… pytam: co się też stało z Homerem,
Który cię uczył śpiewać z gwiazdami do chóru?
Gdzie jego grób? lub chata? – mów! chociażby szmerem
Fal egejskich, bijących w heksametr o skałę –
Rytmem klasku ich rzeknij – zapisz, w piany białe!


Po koncercie nie miałem odwagi podejść po autograf, mimo że artysta kręcił się przy swym instrumentarium. Nie miałem zresztą przy sobie żadnej kartki, tylko pomięty i mało efektowny bilet na koncert. Po kilku miesiącach rozpocząłem peregrynacje po sklepach, pytając o Zwątpienie i Wiarę. Odpowiedzią były jedynie zdumione spojrzenia sprzedawców. Musiało upłynąć jeszcze sporo czasu nim przeczytałem w Świecie Młodych, że nagrania nadal trwają, a płyta będzie nosić tytuł Idée Fixe. Artykuł opatrzono kilkoma kolorowymi (co wcale nie było regułą) zdjęciami ze studia. Po jakimś czasie usłyszałem fragmenty tego programu na żywo raz jeszcze, tym razem podczas wakacji w Trójmieście. Niemen wystąpił w ramach festiwalu Jazz Jantar w sopockiej Operze Leśnej. Towarzyszył mu dość oryginalny skład, złożony z muzyków Laboratorium. Tak ognistej wersji Twarzą do Słońca z Krzysztofem Ścierańskim na basie nie usłyszałem już nigdy później. Był to sierpień, rok bodaj 1977, a muzycy przed występem wspominali, że przygotowują się do wyjazdu na festiwal Jazz Yatra do Indii. Tym razem podszedłem do Czesława po koncercie. Podpisał mi wszystkie przytargane z Bydgoszczy na tę okoliczność płyty i poświęcił kilka minut na rozmowę. Pamiętam, że ujęła mnie jego bezpośredniość i brak jakiejkolwiek gwiazdorskiej pozy. Pamiętam, że było to jeszcze przed pojawieniem się Idée Fixe w sklepach, gdyż wówczas jeszcze jej nie miałem, a przecież kupiłem ją jako jeden z pierwszych...



Ów dwupłytowy album urzeka mnie do dziś i twierdzę, że jest to jedna z ważniejszych i bardzo przemyślanych wypowiedzi artystycznych Niemena, szkoda że niedocenionych. Sam artysta stwierdził po latach, że był to jeden z najważniejszych etapów twórczych w jego dorobku kompozytorskim i nagraniowym (patrz książeczka do drugiego boxu Niemen od początku). Muzyka wiązała nastrojowe elektroniczne barwy i słowiańskie pejzaże z jazzrockiem. Co dla mnie istotne – była też powrotem do występów z towarzyszeniem zespołu, co niewątpliwie dodało jej kolorów i wpłynęło na bogatsze brzmienie. Wbrew pozorom, wcale nie była trudna. Dużo bardziej awangardowo brzmiała wcześniej grupa Niemen ze Skrzekiem, Apostolisem, Piotrowskim i Nadolskim w składzie.

Idée Fixe to pojęcie zaczerpnięte z języka francuskiego. Oznacza „myśl natrętną”, od której trudno się uwolnić. Odnosiła się do poezji Cypriana Norwida, którą Niemen ukochał w sposób szczególny i dzięki której próbował wyrazić swój stosunek do świata – pełen refleksji, rozczarowania i nierzadko żalu. Wybrane wiersze tworzyły ważne przesłanie, mówiące o rzeczach najważniejszych i wartościach nieprzemijających. Artysta słowami wieszcza mówił o ludzkiej naturze i śmiertelności (Sieroctwo), o materializmie i pogoni za pieniądzem (Larwa), nietrwałości i przemijaniu kultur (Marmur biały oraz Idącej kupić talerz pani M.). Poruszył wstydliwie dziś skrywany temat miłości do ziemi ojczystej (Moja piosnka i Moja Ojczyzna). Szczerze mówiąc, nie wiem czemu ta ostatnia kompozycja nie znalazła się na płycie, choć pamiętam, że Niemen wykonywał ją zarówno w Bydgoszczy jak i w Sopocie. Był też ważny utwór Credo, oparty o fragmenty Promethidiona, mówiący o wartości pracy i piękna.



Tu pozwolę sobie na dygresję - zupełnie nie pojmuję czemu ten album pozostaje dziś fonograficznym rarytasem. Nie pamiętam by był wznawiany przez Polskie Nagrania po swej premierze w 1978 roku, zaś w wersji CD znalazł się jedynie jako element drugiego boxu Niemen od początku, wydanego w 2003 roku, tuż przed śmiercią artysty - jeśli nie brać pod uwagę krótkiego epizodu, gdy trafił do wolnej sprzedaży w postaci dwóch oddzielnych płyt, po rozbiciu wspomnianego zestawu. Jednak bez autorskiego komentarza Niemena zawartego w książeczce do boxu i bez grafiki zdobiącej wnętrze analogowego wydania była to edycja mocno niekompletna. Od tego czasu cisza. Reedycje kolejnych płyt Niemena są sukcesywnie przerywane, ciągną się ślamazarnie, wielu tytułów nadal brakuje i istnieje poważne niebezpieczeństwo, że fani po prostu ich nie doczekają, a ośmielam się wątpić by przy obecnym zalewie komercji dla kolejnych pokoleń były równie ważne.


Czas wrócić do albumu, który otrzymałem od Piotra. Nosi tytuł Idée Super Fixe i firmowany jest przez duet Per Aspera Ad Astra. Nawiązanie do dzieła Niemena jest tu aż nadto oczywiste, zwłaszcza, że pojawił się podtytuł Norwid - Niemen. Łacińska sentencja (Przez trudy do gwiazd) skrywa duet, który tworzą: wokalista i muzyk Dawid Krzyk oraz grający na instrumentach klawiszowych Stanisław Ogorzałek. Warto podkreślić, że obaj związani ze Złotowem (województwo wielkopolskie) artyści są laureatami dwóch edycji Międzynarodowego Festiwalu Młodych Talentów „Niemen Non Stop” w Słupsku, z lat 2012 i 2013. Nic więc dziwnego, że sięgnąłem po ów album z dużym zainteresowaniem.

Już pierwsze dźwięki okazały się intrygujące. Duża w tym zasługa klawiszowca, któremu udało się dość wiernie odtworzyć muzyczny klimat oryginału. Z niepokojem oczekiwałem głosu wokalisty. I tu miłe zaskoczenie. Dawid Krzyk nie próbuje na siłę naśladować Niemena. Dysponuje własną, mocną i lekko przydymioną barwą głosu, w której dostrzec można pewne wpływy bluesa. Nadało to programowi dodatkową wartość i wzmocniło siłę przekazu. Trudną poezję Norwida zaśpiewał ze zrozumieniem i świetną dykcją (co nie zawsze jest tak oczywiste). W programie albumu znalazła się także pominięta w oryginale Moja ojczyzna oraz utwory Za płotem i Pieśń od ziemi naszej, które w zamierzeniach artysty miały trafić na jego kolejną płytę. Niestety, miejsce artysty pozostało puste, a wiele dokonań po dziś dzień skrywa mrok tajemnicy i niewiele wskazuje na to, by stan ten miał ulec zmianie.



Miałem okazję wielokrotnie słuchać twórczości Niemena w różnych interpretacjach. Przyznam, że nie wszystkie mnie przekonują. Doceniam własny wkład interpretatorów, bowiem w mojej ocenie siła przekazu nie leży w dokładnym naśladownictwie. Uważam, że nie ma sensu konkurować z oryginałem. Takie współzawodnictwo zawsze będzie skazane na niepowodzenie. Warto dodać coś od siebie, jednak zbyt duża swoboda również rzadko mnie przekonuje. O ile lubię i doceniam jazzowe interpretacje Artura Dudkiewicza lub Stanisława Soyki, o tyle np. Janusz Radek oraz wrocławski zespół Soundrise niespecjalnie do mnie trafia. To jednak jedynie moja subiektywna opinia. Tak czy inaczej – zawsze cieszę się z kolejnych prób, które oznaczają, że dzieło Niemena nadal żyje.

Myślę, że paradoksalnie – muzykom ze Złotowa udało się znaleźć „złoty” środek. Zachowali unikalny koloryt brzmienia, jednocześnie nie starając się na siłę dorównać pierwowzorowi. Chyba to stanowi o sile ich przekazu. Myślę też, że dobrym pomysłem okazało się zaproszenie do udziału w nagraniach żywej perkusji, która przydaje muzyce naturalności. Wracałem do tego albumu wielokrotnie później i kolejne przesłuchania potwierdzały moje pierwsze wrażenie. Szkoda, że płyta duetu Per Aspera Ad Astra nie trafiła do szerokiej dystrybucji, gdyż naprawdę zasługuje na popularyzację, nie tylko z uwagi na nieprzemijającą wartość poezji Norwida. To dobry i ambitny projekt, dowodzący, że muzyka Niemena nie jest jedynie reliktem odchodzącego pokolenia. Nic dziwnego, że podczas słupskiego festiwalu zespół zyskał rekomendację Katarzyny Gaertner, Tomasza Jaśkiewicza (gitarzysty najdłużej współpracującego z Niemenem) oraz dr. hab. Piotra Chlebowskiego – dyrektora Instytutu Badań nad Twórczością Cypriana Norwida KUL. Warto też podkreślić niebagatelną rolę w powstaniu albumu nieżyjącego już red. Romana Radoszewskiego, który z zapałem zachęcał wielu młodych wykonawców do twórczego sięgania po spuściznę Niemena. Duet Per Aspera Ad Astra kilkakrotnie zaprezentował ów program na różnych scenach. Nie było tych występów jednak zbyt wiele i o ile wiem, to muzycy nie trafili z nim do mego rodzinnego miasta, choć byli blisko. Szkoda.



Nawiasem mówiąc, nie ograniczają się jedynie do repertuaru Niemena. Słyszałem, że niedawno w rozszerzonym składzie pod nazwą Wrzosowiska zaprezentowali program oparty o twórczość Edwarda Stachury i Starego Dobrego Małżeństwa. Też z sukcesem. Pozostaje mi jedynie życzyć im powodzenia i przysłowiowego łutu szczęścia.


słuchacz 


PS.
Piotrze, raz jeszcze dziękuję. Prezent od Ciebie jest miłą pamiątką i pozostanie naprawdę cenną pozycją w mych zbiorach.

sobota, 14 lipca 2018

Harvest Festival - psychodeliczne święto plonów






Stosunkowo często w moich opowieściach wspominam o roli jaką w rozwoju muzyki odegrał schyłek lat sześćdziesiątych. Był to czas rewolucji kontrkulturowej, hippisów, festiwalu w Woodstock oraz wszechobecnej psychodelii, która zdominowała ówczesną muzykę młodego pokolenia po obu stronach Atlantyku. Jej korzeni należałoby szukać w popularnych wówczas eksperymentach z środkami psychoaktywnymi, poszerzającymi wrażliwość na zewnętrze i wewnętrzne bodźce oraz prowadzącymi do odmiennego postrzegania otaczającej rzeczywistości. Źródłosłowu tego określenia można szukać w starożytnej grece, gdzie w pewnym uproszczeniu psychē oznacza duszę, a dēloun czynienie widocznym, odkrywanie. Stąd całość można rozumieć jako „odkrywanie duszy”. 

Ojcem tego zamieszania był m.in. Timothy Leary, ze szczególnym upodobaniem badający działanie na świadomość kwasu LSD (wówczas jeszcze legalnego), leków halucynogennych i innych pokrewnych substancji. Nie chcąc zagłębiać się ten odległy dla mnie aspekt wolałbym raczej skupić się na inspiracjach muzycznych psychodelii. Jak większość stylów muzycznych czerpała z bluesa i rockandrolla, lecz dodatkowo sięgała także do modnej wówczas kultury dalekowschodniej, spoglądając jednocześnie w stronę stylistyki jazzowej, a także eksperymentów z elektroniką. Nie ukrywam, że chętnie słucham muzyki z tego okresu i bliska była mi ideologia „dzieci kwiatów”, propagująca miłość i brak przemocy. Czas jednak pokazał, że dość szybko zbankrutowała. O ile pamiętny festiwal w Woodstock był jej punktem kulminacyjnym, o tyle już kilka miesięcy później, podczas Altamont Speedway Free Festival w grudniu 1969 roku doszło do zamieszek i zabójstwa, za które winę ponosili członkowie gangu motocyklowego Hells Angels (im to bowiem nieopatrznie powierzono ochronę imprezy). 




Pozostała muzyka, nadal stanowiąca punkt wyjścia dla wielu inspiracji. Jednym z przykładów (akurat w tej chwili mi się nasunął) jest niewątpliwie twórczość grupy Kula Shaker (ich dwa pierwsze albumy – K (1996) oraz Peasants, Pigs, and Astronauts (1999) stoją na Półeczce). Jakkolwiek współczesne inspiracje mogą być interesujące, to nic nie zastąpi źródeł. To właśnie tam należy szukać początków hard rocka, rocka progresywnego, a nawet heavy metalu. Psychodelia pozwoliła otworzyć wiele furtek i porzucić tradycyjną strukturę piosenki na rzecz swobodniejszych i znacznie dłuższych form muzycznych, które czasem przekształcały się w niekończące się popisy instrumentalistów. Tu można wskazać zwłaszcza koncertowy dorobek amerykańskiej grupy The Grateful Dead, dla której piosenka stanowiła najczęściej jedynie punkt wyjścia do wielominutowych improwizacji, powstających na żywo i często znacznie bardziej wartościowych. Zresztą przykładów jest więcej. Dość wspomnieć koncerty Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, The Doors, Vanilla Fudge, Iron Butterfly, Jefferson Airplane, wczesny Pink Floyd i wielu innych. Do owego barwnego i odrealnionego świata nawiązywała także charakterystyczna abstrakcyjna i jaskrawa stylistyka okładek płyt i plakatów, często opartych o surrealistyczne wizje. 



Doskonałym przewodnikiem po owym świecie jest pięciopłytowe wydawnictwo z 1999 roku, które od wielu lat stanowi prawdziwą ozdobę mych zbiorów. Stanowi ono połączenie ciekawej, studwudziestostronicowej bogato ilustrowanej książki o gabarytach płyty winylowej, która w wewnętrznych okładkach mieści pięć krążków CD. Ten wspaniały album dokumentuje pierwszą dekadę działalności wydawnictwa płytowego Harvest, niezwykle zasłużonego dla muzyki psychodelicznej. Był to oddział koncernu EMI, stworzony w oparciu o  podobną ideę jak powstanie Deram w ramach wydawnictwa Decca, czy też Vertigo firmowanego przez Polydor. Służyły one do prezentacji brytyjskich scen progresywnych, dając artystom nieco większą swobodę artystyczną. Tu mógł znaleźć swoje miejsce zarówno akustyczny i kameralny rock zespołu Third Ear Band, żywiołowa akustyczna ballada Syda Barretta i Kevina Ayersa oraz pełna energii muzyka Deep Purple, Quatermass lub Bakerloo, która w głównym katalogu mogłaby wydawać się zbyt awangardowa. Warto przypomnieć, że właśnie pod etykietą Harvest Records (dziś należącą do Capitol Music Group) ukazały się tak legendarne albumy Pink Floyd jak The Dark Side of the Moon, Wish You Were Here czy The Wall.


Album Harvest Festival można polecić w ciemno każdemu, kto chce odkryć dla siebie tamte lata i poszukać źródeł dzisiejszej muzyki progresywnej. To nieoceniona kompilacja tylko jednej, ale jakże znaczącej firmy, opatrzonej charakterystycznym żółto-zielonym logiem. Obejmuje przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oraz twórczość artystów zarówno wielkich, jak i nieco zapomnianych. Obok Pink Floyd jest tu Edgar Broughton Band, Kevin Ayers, Roy Harper, Syd Barrett, Barclay James Harvest, Pete Brown, Bakerloo, ELO, The Pretty Things, Deep Purple, Babe Ruth, Gryphon, Greatest Show On Earth, Saints, Wire... Zebrana muzyka mówi sama za siebie. Symboliczną wymowę ma również okładka albumu. W otoczeniu antycznej scenerii sportretowano na niej najbardziej charakterystyczne postacie z albumu. Występ nagiej tancerki z pytonem podziwia cały skład Pink Floyd wraz z Sydem Barrettem. Jest też Roy Wood, Michael Chapman, Glen Sweeney, Kevin Ayers, Roy Harper, Richie Blackmore, Edgar i Steve Broughton, Shirley Collins oraz Arthur Grant. Jeden z recenzentów napisał: Gdybyś trafił na bezludną wyspę i mógł zatrzymać tylko jeden album - to jest właśnie TO. Kompilacja obejmuje dziewięćdziesiąt siedem utworów pochodzących z ówczesnego repertuaru wytwórni, co daje blisko sześć i pół godziny naprawdę fascynującej muzyki. Jej różnorodność sprawia, że ​​słucha się tego z dużą przyjemnością, zwłaszcza, że nagrania zostały pierwszorzędnie zrekonstruowane. Twórcy zestawu dołożyli wielu starań, aby przedstawić możliwie szerokie spektrum ówczesnej sceny alternatywnej. Odrzucono pozycje, które ewidentnie nie wytrzymały próby czasu. W wielu przypadkach (choć nie zawsze) udało im się uzyskać zgodę na prezentację artystów, którzy później trafili do innych wydawców. Wybór obejmuje muzykę wydaną do 1979 roku. Wytwórnia Harvest wprawdzie działa nadal, jednak w późniejszych latach nieco zmieniła swój profil.




Istnieje jeszcze jedna kompilacja opatrzona tym samym żółto-zielonym logiem, uzupełniająca album Harvest Festival, lecz obejmująca lata 1969-1974. Nosi tytuł A Breath of Fresh Air (2007) i stanowi współczesną wersję wydanego w 1970 r. na dwóch płytach analogowych zestawu Picnic (A Breath Of Fresh Air). To kolejny rozszerzony do pięćdziesięciu dwóch nagrań zestaw trzech płyt CD (
choć nie tak efektowny), próbujący zdefiniować brzmienie brytyjskiej undergroundowej sceny muzycznej. Przynosi blisko cztery godziny muzyki takich twórców jak Deep Purple, Kevin Ayers, Pink Floyd, Chris Spedding, Barclay James Harvest, Quatermass, Michael Chapman, The Pretty Things, Syd Barrett, The Move, ELO, Be-Bop Deluxe, Babe Ruth i wielu innych. Zawiera również dość obszerną i wyczerpującą książeczkę, nie przypominającą jednak w niczym wielkoformatowego albumu z Harvest Festival. Obie kompilacje oczywiście nie wyczerpują tematu. Do pełnego obrazu brakuje tu wielu zespołów, jednak myślę, że gdyby nawet udało pokonać się wszystkie bariery natury prawnej, to i tak stworzenie pełnego obrazu brytyjskiej sceny alternatywnej nie byłoby możliwe - choćby z uwagi na jej niespotykaną różnorodność.



Bardzo dobrym uzupełnieniem portretu psychodelii  jest rozszerzona ścieżka dźwiękowa z nagrodzonego Oscarem dokumentalnego filmu Michaela Wadleigha Woodstock 3 Days of Peace And Music. Dokument ów umieszczono w 1996 roku w Narodowym Rejestrze Filmowym Stanów Zjednoczonych Biblioteki Kongresu jako „istotny pod względem kulturowym, historycznym i estetycznym”. Pełen soundtrack z filmu wydany w 2009 roku przez Rhino (Warner) zawiera na sześciu płytach CD łącznie dziewięćdziesiąt pięć kompozycji i jako taki jest bodaj najpełniejszym dokumentem epoki „dzieci kwiatów” jaki udało się zarejestrować na żywo.




Dla porządku wspomnę jeszcze o dwóch stojących na Półeczce dużo skromniejszych kompilacjach - pojedynczej Psychedelia At Abbey Road 1965-1969 (1998) spod znaku EMI oraz podwójnej Psychedelia A 50 Year Trip (2016) wydanej przez Rhino UK (Warner UK). Pierwsza z nich zawiera jedynie dwadzieścia dwa utwory i wydaje się dość mizerna, choć przynosi ciekawe kompozycje The Hollies, Donovana, Tomorrow, The Fingers, Tales of Justine, Simona Dupree & the Big Sound, The Pretty Things i Syda Barretta. Większość z nich jest stosunkowo mało znana i w tym chyba leży siła tego wydawnictwa.


Drugą, niedawno wydaną Warner pragnął po swojemu podsumować półwiecze szeroko pojętej psychodelii. Niestety, to zadanie przekracza możliwości zbioru liczącego nawet trzydzieści dwie kompozycje. Wprawdzie na płytach pojawia się Love, The Move, Buffalo Springfield, The Yardbirds, a nawet Iron Butterfly czy Vanilla Fudge, jednak całość sprawia wrażenie dość zachowawcze. W efekcie powstał nieźle brzmiący składak na lato, nie przynoszący jakichś zaskakujących odkryć. Posłuchać jednak można. 


słuchacz







poniedziałek, 9 lipca 2018

Ostrożnie z tymi pudłami, czyli rozważania poszukiwacza skarbów






Niemal każdy fan Pink Floyd doskonale wie, że twórczość tej grupy to nie tylko piętnaście albumów studyjnych i trzy oficjalne wydawnictwa koncertowe. Przez lata zwłaszcza dorobek koncertowy zespołu (choć nie tylko) był bez skrupułów eksploatowany przez najrozmaitszych cwaniaków, którzy bynajmniej nie charytatywnie publikowali nagrania zdobyte z pominięciem jakichkolwiek praw autorskich. Nie bez powodu Pink Floyd zaliczany jest do grupy najbardziej poszkodowanych artystów przez wydawców bootlegów. Tu warto przypomnieć kontrowersyjną płytę Best of Tour '72: Live at the Rainbow Theatre z koncertem z 20 lutego 1972. Znalazła się na niej jedna z pierwszych publicznych prezentacji suity The Dark Side of the Moon. Trafiła na rynek trzynaście miesięcy przed oficjalną premierą albumu i w krótkim czasie sprzedała się w nakładzie ponad stu dwudziestu tysięcy kopii, prezentując całość w dość jeszcze surowej wersji. Nagranie okazało się technicznie na tyle dobre by zwieść wielu fanów przekonanych, że to oficjalne wydawnictwo firmowane przez zespół. 



Należałoby jeszcze uściślić kwestię nazewnictwa. W ogólnie przyjętym znaczeniu bootleg to wydawnictwo zawierające nagrania głównie koncertowe, dokonane najczęściej bez wiedzy zespołu i z pominięciem jego praw. Często jego jakość techniczna pozostawia sporo do życzenia, choć bywają wyjątki – bowiem zdarzają się bootlegi wykorzystujące pozyskany nielegalnie materiał z konsolety realizatora. Natomiast pirat jest także wydawnictwem nielegalnym lecz próbującym naśladować oryginał i często (choć nie zawsze) z dużo gorszym tłoczeniem i zubożoną poligrafią. Pomijając kwestie natury moralno-prawnej – w takim znaczeniu płyty pirackie to godne potępienia podróbki, natomiast z bootlegami sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Często zawierają unikalny materiał i jako takie mają wartość dokumentalną, a bywa i tak, że z czasem bywają autoryzowane przez wykonawców, zyskując nieco eufemistyczne określenie official bootleg. Niedawne ekskluzywne wydawnictwa Pink Floyd zawierają sporo takiego właśnie historycznego materiału, czasem poprawionego nieco w warunkach profesjonalnych. To oczywiście spora gratka dla fanów i kolekcjonerów, zwłaszcza tych, którym nie straszne są dość wygórowane ceny takich wielopłytowych pudeł. Dyskusyjna jest także czasem ich zawartość (a zwłaszcza dodatkowe gadżety). A więc nawiązując do tytułu jednej z kompozycji – ostrożnie… Eugeniuszu. Ale czego nie robi się z miłości…
Zbiór moich bootlegów Pink Floyd
W 2011 roku pojawiły się w sprzedaży trzy wielkie zestawy z serii Immersion, eksplorujące archiwa zespołu z okresu The Dark Side Of The Moon, Wish You Were Here oraz The Wall. Najciekawszym pod względem zawartości wydaje się pierwszy z wymienionych (pomijając szalik, podkładki pod kubek i kulki…) Nie będę jednak „zanurzać” się w jego zawartość, jak że ów blog poświęcony jest płytom rzeczywiście stojącym na mojej Półeczce. Mimo wszystko sam pomysł wydania tych trzech tytułów w mocno rozszerzonych wersjach umożliwił przekopanie archiwów i wydanie każdego z nich także w nieco uboższej wersji Experience, czyli z jednym dodatkowym krążkiem. Te właśnie zremasterowane wersje, uzupełniając wcześniejsze wydania trafiły na moją Półeczkę. Do ponownego zakupu przekonał mnie naprawdę ciekawy materiał bonusowy.






Przyznam, że od pewnego czasu moja fascynacja muzyką Pink Floyd skupia się głównie wokół wcześniejszego okresu ich działalności, toteż z nieukrywaną radością powitałem kolejny boks zatytułowany The Early Years 1967-1972, który jak przypuszczam w założeniu miał objąć okres sprzed trzech wcześniejszych wydawnictw Immersion. Niestety moja radość została skutecznie zmącona ceną. Wprawdzie wydane w 2016 roku olbrzymie pudło zawiera dziesięć płyt CD, dziewięć DVD, osiem BR oraz pięć winylowych singli, a prócz tego mnóstwo materiałów fotograficznych, replik ulotek i biletów, jednak jego cena jest niewiele niższa od podobnego pudła gromadzącego wszystkie dzieła Mozarta na… dwustu płytach. Cóż, wydawcy niewątpliwie chcieli zarobić. Tak czy inaczej zawartość zestawu jest dla fanów na tyle interesująca, że gwarantuje długie godziny słuchania i regularne powroty. Szczęśliwy posiadacz znajdzie tam sto trzydzieści nagrań, czyli ponad dwanaście godzin muzyki, w tym siedem wcześniej nie publikowanej. Jest jeszcze piętnaście godzin dla miłośników archiwaliów wideo z koncertów i festiwali, w tym trzy pełne filmy. Co do materiałów filmowych – dobrze, że większość zaopatrzono w polskie tłumaczenia. Ale nie wszystkie. W bonusowym siódmym pudełku znalazły się także oba filmy Barbeta Schroedera, do których Pink Floyd przygotował muzykę. Nie wiedzieć dlaczego pozbawiono je polskich tekstów, choć w wydanym dużo wcześniej digipacku były…



Miało być jednak o płytach posiadanych. Wydawnictwo niejako streszczono dwupłytowym samplerem, czy też jak kto woli zestawem highlights. Umieszczono na nim dwadzieścia siedem kompozycji, z czego dziewiętnaście opublikowano po raz pierwszy. Nosił tytuł The Early Years 1967-1972 Cre/ation. Znalazły się tam singlowe wersje Arnold Layne, See Emily Play, Paintbox i trochę zmieniona wersja Matilda Mother. Trafił też Flaming oraz instrumentalny utwór In The Beechwoods, który powstał podczas sesji do drugiej płyty, a także przycięta singlowa wersja Careful With That Axe, Eugene (choć tu bym polemizował…) Umieszczono również koncertową wersję Interstellar Overdrive (z klubu The Paradiso w Amsterdamie, z kwietnia 1969 - szkoda, że jedynie końcowy fragment) oraz Embryo, który wcześniej znalazł się bez zgody zespołu na składance Picnic - A Breath of Fresh Air (1970).






Na drugim krążku jest też nieco ciekawostek. Są surowe okruchy ze ścieżki dźwiękowej do filmu Zabriskie Point Michelangelo Antonioniego, kolejna wersja Embryo (BBC Radio Session, 16 July 1970). Tu kłania się stary bootleg Libest Spacement Monitor. Sporą ciekawostką jest koncertowe wykonanie suity Atom Heart Mother bez orkiestry i chóru, a także pierwociny Echoes, który umieszczono jako Nothing Part 14. Wszystkie te atrakcje przeznaczone są jednak głównie dla fanów doskonale znających zasadniczy dorobek zespołu, na pierwsze spotkanie raczej trudno je polecić. Choć dobór materiału na ów dwupłytowy sampler był jak zwykle kontrowersyjny, to skutecznie wzmógł apetyt na całość. Próbowałem ukoić moje pragnienia inwentaryzacją posiadanych wydawnictw bootlegowych (całkiem sporo się tego nazbierało), ale nie było łatwo. Wreszcie niemal po roku wydawca się zlitował, rozbił pudło i sześć sporych digipacków wchodzących w skład kompletu skierował do sprzedaży oddzielnie. Wprawdzie bonusowy siódmy, a także część pamiątek i winylowe single zatrzymano jedynie dla posiadaczy całego kompletu, ale i tak pokusa posiadania była zbyt silna.



Digipacki kolejno trafiały na Półeczkę, a skarbów jest na nich co niemiara. Tak więc po kolei. Pierwsze pudełko nosi tytuł Cambridge ST/Ation i obejmuje lata 1965-1967. Składa się z dwóch płyt CD, jednego DVD i jednego blu-ray’a. Zawartość tego ostatniego powiela DVD (pomysł cokolwiek dziwny, ale może to ukłon w stronę miłujących tradycję Angoli). To najwcześniejszy okres działalności zespołu, czyli czasy Syda Barretta. Tu prócz licznych drobiazgów i sesji dla BBC szczególnie atrakcyjny wydaje się wcześniej niewydany koncert ze Sztokholmu, z 1967 roku. Są też wczesne archiwalia filmowe zespołu. Drugie pudełko, zatytułowane 1968 Germin/Ation dokumentuje niełatwy okres po zwolnieniu Syda Barretta. Na płyty trafił materiał z singli, a także niedawno odkryte dwa nagrania z sesji w studiach Capitol Records w Los Angeles i dodatkowo utwory z dwóch sesji dla BBC.






Na 1969 Dramatis/Ation pojawiły się dwa niewykorzystane nagrania z filmu More Barbeta Schroedera (Hollywood i Seabirds) oraz dwa (Theme i More Blues) w wersjach alternatywnych. Jest tu też kolejna sesja dla BBC i cztery utwory z żelaznego wówczas repertuaru, zarejestrowane w słynnym klubie Paradiso w Amsterdamie. Na drugim krążku zestawu wreszcie światło dzienne ujrzało pełne dwuczęściowe dzieło The Man And The Journey (w dużo lepszej wersji niż znana z popularnego bootlega). Suitę tę niedawno w bardzo udany sposób przypomniał niemiecki zespół RPWL. Na krążek DVD trafiła m.in. próba do tego spektaklu, zarejestrowana w Royal Festival Hall z utworami Afternoon (Biding My Time), The Beginning (Green Is The Colour), Cymbaline, Beset By Creatures Of The Deep oraz The End Of The Beginning. Są też fragmenty występów z Paryża, Londynu i Essen (tu wersja Interstellar Overdrive z gościnnym udziałem Franka Zappy).




Czwarte pudełko 1970 Devi/Ation przynosi kolejną sesję dla BBC i aż trzy różne wykonania Atom Heart Mother, a także efekty pracy Pink Floyd dla Michelangelo Antonioniego przy filmie Zabriskie Point. Jak wiadomo współpraca szła jak po grudzie, a reżyser wykorzystał jedynie trzy piosenki. Cztery kolejne fragmenty pojawiły się na rozszerzonym dwupłytowym soundtracku w 1997 roku. Tu zebrano na jednej płycie szesnaście fragmentów. W części wideo znalazł się świetny godzinny koncert dla stacji telewizyjnej KQED San Francisco (w tym czterokanałowy mix audio) i francuskie występy z St. Tropez, a także rarytas - kilka fragmentów baletowego show Rolanda Petita z udziałem Floydów. W piątym pudełku 1971 Reverber/Ation umieszczono nagrania demo i sesje dla BBC z okresu pracy przy Echoes (jest też niewydany wcześniej mix kwadrofoniczny). Ostatnie pudełko zatytułowane 1972 Obfusc/Ation zawiera plon sesji z podparyskiego studia Herouville, czyli świetnie brzmiący album Obscuared by Clouds, zremasterowany w 2016 roku.




Wisienką na torcie jest drugi krążek ze ścieżką dźwiękową do filmu Adriana Mabena Live At Pompeii, w stereofonicznym remiksie z 2016 roku. Obie części suity Echoes połączono i dołożono jeszcze alternatywną wersję Careful With That Axe, Eugene. Część wideo zawiera występ w Pompejach z nowym miksem audio 5.1 oraz dwa utwory z Brighton Dome z czerwca 1972 roku, a także trzy kolejne fragmenty występów z baletem Rolanda Petita.




Posiadacze dużego pudła mogą cieszyć się jeszcze bonusowym zestawem 1967-1972 Continu/Ation. Umieszczono w nim prócz trzech sesji dla BBC z 1967 i 1968 roku dwa utwory Pink Floyd z filmu The Committee oraz muzykę skomponowaną jako tło dźwiękowe do lądowania Amerykanów na Księżycu w 1969 roku i kolejną wersję koncertową suity Echoes, zarejestrowaną w 1974 podczas koncertu na Wembley. W części audiowizualnej znalazły się wybrane fragmenty koncertów (m.in. kolejne wersje jednego z moich ulubionych utworów Set The Controls For The Heart Of The Sun oraz Atom Heart Mother) a także trzy pełne filmy zawierające muzykę Floydów: The Committee Petera Sykesa oraz More i La Vallee, będące ciekawą kontrkulturową prowokacją Barbeta Schroedera. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na pierwszy z nich, czarno-biały, nawiązujący do stylistyki film noir, z gościnnym udziałem Paula Jonesa i Artura Browna. Na szczęście w przeciwieństwie do More i La Vallee wydawca zadbał o polskie tłumaczenia dość surrealistycznych dialogów. Nabywając opisywane pudełka pojedynczo nie miałem możliwości zdobycia ostatniej bonusowej części zestawu, jednak dzięki jednemu z moich przyjaciół na Półeczce stanęła jego „kopia zapasowa”.



Pełen zestaw The Early Years 1967-1972 opowiada niezwykłą karierę Pink Floyd, od chwili gdy pod przewodnictwem Syda Barretta grupa była częścią londyńskiego undergroundu, poprzez zakręty, kosmiczne bluesy, nawiedzone eksperymenty, ewolucję i niespodziewane zwroty, aż do momentu, gdy ich muzykę zaczęto zaliczać do szeroko pojętego rockowego mainstreamu. Tu warto przypomnieć, że do roku 1964 znani byli jako The Tea Set (i bynajmniej nie chodziło tu o picie zwyczajowej herbatki). Potężne pudło obejmuje zaledwie sześć lat, a narrację zatrzymano tuż przed nagraniem The Dark Side of the Moon w 1973 roku. Dalszy wątek podejmują bogate zestawy z serii Immersion. Zestaw jest prawdziwym Świętym Graalem dla fanów eksploracji eksperymentalnych ścieżek kariery Pink Floyd. Pozwala prześledzić także ewolucję wizualnej strony ich spektaklów do momentu gdy na scenie zaczęły pojawiać się nadmuchiwane świnie, latające samoloty i ogromna tekturowa ściana. Pozwala podejrzeć  muzyków pracujących wspólnie (przed erą rodzących się konfliktów) w kierunku nieznanego wówczas jeszcze celu. Jest też okazją do spenetrowania początków psychodelicznego rocka i jego wkładu do rewolucji kulturowej tamtych czasów. Niewątpliwie cały zestaw, zarówno w wersji pełnej jak i okrojonej to pozycja głównie dla fanów zespołu, stąd też z nieukrywaną dumą spoglądam na poczesne miejsce, jakie zajmuje na Półeczce. Jestem przekonany, że z przyjemnością będę do niego wielokrotnie wracał.

słuchacz