piątek, 26 grudnia 2014

świąteczne refleksje...





Mroźny, kolędowy czas sprzyja refleksji i zatrzymaniu się na moment. Chociaż właściwie… ani mroźny, ani kolędowy – a i refleksji coraz mniej w naszym życiu. I próżno tłumaczyć się ciągłym pośpiechem i brakiem czasu. Chociaż, czy w istocie pragniemy tej refleksji? Czy chcemy pytań o sens i cele, o wartości i priorytety? Łatwiej skorzystać z gotowych definicji i odpowiedzi, które tak chętne podsuwają dzisiejsze media. To dużo prostsze i nie wymaga wysiłku.
Łatwo odrzucamy autorytety i na nowo definiujemy własne. I co dalej? Dalej doskwiera nam brak miłości. Zapomnieliśmy czym jest prawdziwa, bezinteresowna przyjaźń. Coraz więcej w życiu egoizmu, myślenia wyłącznie o sobie. Zalewa nas niespotykana fala przemocy. Przykładów z kraju i świata dostarczają media, wystarczy przejrzeć doniesienia z kilku ostatnich tygodni. Mam wrażenie, że gdzieś w tej odzyskanej wolności nieco pogubiliśmy się. Odrzuciliśmy stare wartości. Świat proponuje nowe style życia, jednak chyba nie wszyscy potrafią się w nich odnaleźć.
W tym roku okres świąteczny jest nieco dłuższy – może więc warto pokusić się o chwilę refleksji. Coraz częściej słychać głosy ludzi mówiących, że nie lubią świąt. To zastanawiające, wszak właśnie Boże Narodzenie to okres szczególnej bliskości i ciepła rodzinnego. Więc może gdzieś w nieustannej pogoni ta bliskość zawieruszyła się? Łatwiej wyjechać, uciec z domu w ten szczególny czas, tak by nie stawiać sobie niewygodnych pytań? Co decyduje o tym kim jesteśmy, czy mamy i chcemy mieć na to wpływ?

Można sięgnąć do tak przecież nieodległej tradycji. Można zadumać się nad głębokim tekstem Szymona Muchy, do którego muzykę napisał Zbigniew Preisner.

A nadzieja znów wstąpi w nas.
Nieobecnych pojawią sie cienie.
Uwierzymy kolejny raz,
W jeszcze jedno Boże Narodzenie.
I choć przygasł świąteczny gwar,
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu,
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj,
Wbrew tak zwanej ironii losu.

Daj nam wiarę, że to ma sens.

Że nie trzeba żałować przyjaciół. 
Że gdziekolwiek są – dobrze im jest,
Bo są z nami choć w innej postaci.
I przekonaj, że tak ma być,
Że po głosach tych wciąż drży powietrze. 
Że odeszli po to by żyć, 
I tym razem będą żyć wiecznie.

Przyjdź na świat, by wyrównać rachunki strat,

Żeby zająć wśród nas puste miejsce przy stole.
Jeszcze raz pozwól cieszyć się dzieckiem w nas, 
I zapomnieć, że są puste miejsca przy stole.



Przyznam, że dość mam angielskich i amerykańskich przebojów w stylu Last Christmas, które płyną ze wszystkich stron już od listopada, nakręcając świąteczny biznes. Trochę mi żal, że tak szybko i łatwo zapominamy o bogactwie polskich kolęd i pastorałek – wszak mamy ich bodaj najwięcej spośród wszystkich europejskich krajów.
Świat pognał do przodu, w niewiarygodny wręcz sposób rozwinęła się technika, a jednak pragnienie miłości pozostało w nas takie samo. W Wigilijną Noc Kościół podejmie kolejną próbę by przypomnieć ludziom, że to miłość największym jest darem. Prawda ta wydaje się wprawdzie coraz mniej popularna, jednak na szczęście nie zależy od wyników statystyki. Tak więc życzę wszystkim by tę miłość rozumianą jak najszerzej w sobie odnaleźli. Życzę też, byśmy wszyscy docenili rolę przyjaźni – wszak już starożytni wyżej ją stawiali, dostrzegając jej bezinteresowność. Nam współczesnym coraz trudniej zrozumieć, że naprawdę może być bezinteresowna. Kończymy różne rozdziały swego życia, może jednak warto podtrzymywać zawarte znajomości. Wszak zawsze jakoś nas ubogacają, nawet jeśli bywają niełatwe.


Z najlepszymi życzeniami - dla wszystkich, którzy tu zaglądają.


słuchacz




poniedziałek, 15 grudnia 2014

KROKE oznacza Kraków





KROKE w języku jidisz oznacza Kraków. KROKE to też nazwa polskiego zespołu, który swą światową karierę zaczął budować na krakowskim Kazimierzu. Grupę tworzą trzej wybitni instrumentaliści: Jerzy Bawoł, Tomasz Kukurba i Tomasz Lato. Wszyscy są absolwentami krakowskiej Akademii Muzycznej, a w swej twórczości inspirują się także jazzem, muzyką współczesną, etniczną i klezmerską – w najlepszym rozumieniu tego słowa. Zaczynali w 1992, dając koncerty w Restauracji Żydowskiej ARIEL położonej na Kazimierzu, który był przed laty w Krakowie historyczną dzielnicą żydowską. Stanowił on niegdyś miejsce współistnienia i twórczego przenikania się kultury polskiej i żydowskiej. Dziś jest jedną z wielu intrygujących atrakcji turystycznych miasta. Muzyka zespołu, mimo iż tkwi głęboko korzeniami w dawnej kulturze żydowskiej, nie daje się łatwo zamknąć w wąskiej stylistyce.

Kroke - z okładki płyty Feelharmony

Ciekawe jak potoczyłaby się historia zespołu, gdyby nie pewien drobny epizod. Kiedyś, jeszcze w 1992 roku gościem restauracji była Kate Capshaw, amerykańska aktorka, prywatnie żona Stevena Spielberga, który w tym czasie właśnie w Krakowie kręcił nagrodzony później siedmioma Oskarami film Lista Schindlera. Zauroczona muzyką zespołu kilka dni później przyprowadziła męża.
Brzmi to trochę jak historia z bajki o Kopciuszku. Steven Spielberg, także ulegając magii zespołu zaprosił muzyków do Jerozolimy na koncert, który był częścią uroczystości Survivors Reunion, zorganizowanej dla osób ocalałych z listy Oskara Schindlera. Muzycy zgodnie podkreślają, że był to moment magiczny, który scementował zespół. To jednak nie koniec. Spielberg zainteresował zespołem Petera Gabriela, ten zaś w 1997 roku zaprosił ich na Festiwal WOMAD do Wielkiej Brytanii. Muzycznym efektem spotkania były wspólne nagrania, wykorzystane później przez Gabriela na ścieżce dźwiękowej do filmu Rabbit – Proof Fence (Polowanie na króliki, reż. Phillip Noyce, 2002) i wydane na płycie Long Walk Home.
Błędem jest kojarzenie muzyki KROKE jedynie z inspiracjami klezmerskimi. Artyści sięgają coraz chętniej i częściej do szeroko pojmowanej muzyki świata. W ich twórczości pojawiają się akcenty sefardyjskie i arabskie. Przykładem takiego stylu jest album Sounds Of The Vanishing World.


Kilka płyt KROKE z mojej półeczki

Kolejne lata to współpraca z Nigelem Kennedym (płyta East Meets East) oraz seria wspólnych, doskonale przyjmowanych europejskich koncertów.
W 2006 roku kompozycja zespołu, zatytułowana The Secrets of The Life Tree, została wykorzystana przez Davida Lyncha w surrealistycznym filmie Inland Empire. Muzycy współpracowali także z perkusistą jazzowym Tomaszem Grochotem i Krzysztofem Herdzinem. Z Edytą Geppert nagrali album Śpiewam życie, z Mają Sikorowską płytę Avra oraz wspólnie z triem Tindra krążek Live in Forde, będący zapisem wspólnego koncertu. Nagrywają zarówno samodzielnie, jak i z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Ostatnio koncertują wspólnie z Anną Marią Jopek. Jak dotąd łącznie zrealizowali szesnaście płyt, a mimo to popularni są chyba bardziej zagranicą niż we własnym kraju.


Z Edytą Geppert i Nigelem Kennedym

Pisanie o muzyce KROKE jest trudne. Każda z płyt mieni się innymi barwami. Trudno ją jednoznacznie scharakteryzować. Zespół odszedł już dość daleko od swych klezmerskich korzeni, choć można usłyszeć w niej i takie nawiązania. Od początku istnienia przyświecała mu idea twórczych poszukiwań. Muzycy zmuszają do refleksji, zadumy, a czasem wręcz porywają swą żywiołowością. Potrafią oczarować. Sprawdzają się jako pierwszoplanowe gwiazdy, umieją przyjąć na siebie także rolę akompaniatorów. Muzyka KROKE wymyka się prostym ocenom. A oni sami? Chcą swą twórczość nazywać po prostu muzyką KROKE.
Warto posłuchać.

słuchacz





niedziela, 16 listopada 2014

Brodząc w niekończącej się rzece







The Endless River - Pink Floyd


Stało się. W poniedziałek 10 listopada pojawiła się w sklepach zapowiadana od kilku tygodni, choć w zasadzie dość nieoczekiwana płyta The Endless River, podpisana imionami dwóch zapomnianych bluesmanów, które w tym zestawieniu od lat elektryzowały pokolenie wychowane na muzyce lat 70. Zgodnie z oświadczeniem Davida Gilmoura jest to wydawnictwo, które kończy historię grupy Pink Floyd. Szczerze mówiąc chciałem podzielić się mymi wrażeniami na gorąco, jednak po pierwszym i kolejnym jej przesłuchaniu stwierdziłem, że potrzeba mi do niej pewnego dystansu. Dokonania Pink Floyd śledzę z dużą uwagą od połowy lat 70. Nie ukrywam, że twórczość tego zespołu przez lata była wyznacznikiem mojej muzycznej wrażliwości. Dziś te płyty – tak zespołowe, jak i solowe poszczególnych członków grupy stanowią najbardziej imponującą część mych zbiorów. Sądzę więc, że daje mi to pewne prawo do wyrażenia swej opinii.



Pink Floyd i najbliższe okolice w mych zbiorach

Przeczytałem recenzję, zawartą w listopadowym numerze Teraz Rocka, napisaną przez Wiesława Weissa. Chylę głowę przed wiedzą i doświadczeniem naczelnego redaktora tegoż miesięcznika, jednak znając jego zauroczenie tym zespołem, a także książki jakie mu poświęcił ośmielam się twierdzić, że recenzja nie jest w pełni obiektywna, sama zaś płyta, mimo iż zyskuje z każdym przesłuchaniem – nie zasługuje na pięć gwiazdek.
Daleki jestem od pochopnych ocen. Znam historię powstania tego albumu. Wiem, że materiał z którego powstała pochodził sprzed ponad dwudziestu lat, z sesji, owocem której była płyta Division Bell – w mojej ocenie jedna z lepszych w całej dyskografii zespołu. Sesja ta również stała się dowodem na wielką rolę, jaką od zawsze w kształtowaniu oblicza grupy pełnił zmarły przed kilku laty Rick Wright, grający na instrumentach klawiszowych. To jego styl oraz brzmienie gitary Davida Gilmoura sprawiało, że muzyka zespołu stawała się niemal natychmiast rozpoznawalna. Nic więc dziwnego, że płytę poświęcono jego pamięci.
Album jest niemal w całości instrumentalny, poza ostatnim, dość często publikowanym w radiu utworem Louder Than Words. Brak typowych piosenek (jakkolwiek brzmi to określenie w kontekście twórczości Pink Floyd) można uznać za pewien niedostatek, który jednak pozwala w pełni rozkoszować się samą muzyką. The Endless River to trafny tytuł dla tego wydawnictwa. Muzyka sączy się niby tytułowa Niekończąca się rzeka. Od pierwszych chwil urzeka typowo flydowskim klimatem. Już drugi utwór It’s What We Do kojarzy się z niezapomnianym klimatem Shine on You Crazy Diamond. Tych smaczków jest więcej. Piękna jest Anisina, choć przyznam, że pewnie wolałbym usłyszeć tam saksofon Dicka Perryego. Jest urzekający, choć zaledwie półtoraminutowy Autumn ’68, z solem Wrighta na organach, zarejestrowanym blisko pół wieku temu w Royal Albert Hall oraz podniosły, wręcz patetyczny Talkin’ Hawkin’ z pięknym solem Gilmoura.


The Endless River - zawartość



Skąd więc moje zastrzeżenia? Nie oczekiwałem niczego innego. Pink Floyd nie musi już nikomu niczego udowadniać. Nie musi też wyznaczać nowych dróg. Wręcz uważam, że jakiekolwiek eksperymenty byłyby tu nie na miejscu. Nie brak też tego wszystkiego, co od lat składało się na wielkość zespołu. Mimo to całość nie jest tak spójna jak dokonania z lat 70. Pozostaje jakiś niedosyt. Płyta sprawia wrażenie nieco sztucznie posklejanej, wprawdzie z drobiazgów wysokiej próby, jednak będących odpadami czegoś wspaniałego, co już niestety odeszło. Może lepiej byłoby wydać ten materiał jako bonus do jubileuszowej edycji Division Bell. Wówczas pewnie nie pojawiłyby się krytyczne uwagi osób mówiących, że to chęć wyciągnięcia z kieszeni fanów dodatkowych pieniędzy. Nie wiem. Ponoć jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że o …

W przyszłym roku ma się ukazać czwarta studyjna solowa płyta Davida Gilmoura. Na ile będzie odległa od omawianego wydawnictwa? Czas pokaże. Tymczasem powracam do Niekończącej się rzeki, z nadzieją na nieodkryte jeszcze w niej piękno. Choć w swej ocenie będę znacznie surowszy niż Wiesław Weiss i miast pięciu gwiazdek, w kontekście wszystkich dokonań zespołu – dam albumowi mocne trzy i pół. Przecież pożegnanie legendy też zobowiązuje.


słuchacz




sobota, 1 listopada 2014

Strug. Leśmian. Soyka. I Wszystkich Świętych.



Nie lubię pisać na zadane tematy. Nie lubię słuchać muzyki, która jest akurat modna. Nie lubię określenia „moda” w odniesieniu do muzyki. Kieruję się własnymi odczuciami, nie zamykam się w jednej epoce czy stylu. Poszukuję – i albo coś mnie wewnętrznie porusza, albo stwierdzam, że szkoda czasu. Stąd też pojawiające się wpisy dotyczą muzyki bardzo różnej, często pozornie od siebie odległej. Pozornie – bo w istocie nie pozostawiającej słuchacza obojętnym.
Kalendarz nieco wymusił tematykę, choć nie lubię płynąć z prądem (a do ciężkiego znudzenia doprowadza mnie tajemna zmowa dziennikarzy – jeśli pojawia się chwytliwy temat czy plotka, to wałkowana jest przez wszystkie możliwe media). Tak więc będzie trochę na przekór.

Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy?
Ciału memu nic już złego się nie zdarzy.
Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę – 
Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze.
Leżę właśnie – zapatrzony w wieńców liście.
Uroczyście – wiekuiście – osobiście.
Śmierć, co ścichła, znów zaczyna w głowie szumieć,
Lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć… 
                                                                           
                                          Bolesław Leśmian


Wiersz stosowny na cmentarną zadumę o przemijaniu, bez względu na to czego oczekujemy za progiem życia. Tematyka, skłaniająca do poważnej refleksji, choć raczej wyrzucana ze świadomości przez młode pokolenie. Ale miało być nie o tym.
W sobotnie przedpołudnie w moim odtwarzaczu znalazła się płyta Strug. Leśmian. Soyka. Ukazała się w tym roku. Niespecjalnie promowana, przemknęła bez większego echa. Trochę szkoda, choć to propozycja nie dla wszystkich. Album jest wyciszony, bez błyskotliwej postprodukcji, elektroniki i komputerów. Trwa nieco ponad dwadzieścia osiem minut. Zarejestrowany w zaledwie pięć godzin. Głos, czasem dwa i fortepian. I Leśmian. Trzynaście wierszy, w tym ten przywołany na wstępie. I... chyba więcej nie trzeba.





Stanisław Soyka, sytuujący się ze swą twórczością na granicy jazzu, popu i bluesa, sięgał już wielokrotnie po poezję. Mierzył się z wierszami Miłosza, Szekspira, Karola Wojtyły, śpiewał też utwory Osieckiej i Niemena. Jednak przede wszystkim sam jest autorem i kompozytorem. Można jego twórczość kochać, bądź odrzucić, jednak nie sposób pozostać obojętnym. I piszę to z całą odpowiedzialnością, zaliczając się do grona miłośników jego twórczości. Z pewnością wrócę jeszcze do jego płyt, dziś jednak będzie o albumie z poezją Leśmiana.




Płyta jest dziełem dwóch artystów. Soyka świadomie usuwa się w cień, oddając pole Andrzejowi Strugowi – wokaliście zafascynowanemu muzyką ludową, głównie polską, lecz także pochodzącą z bliskiego i środkowego wschodu. Zdawać by się mogło, że tak różni artyści nie znajdą wspólnego języka. Jednak płyta jest zaskakująco spójna. Głównym jej bohaterem jest poezja Leśmiana, pełnego kompleksów i wątpliwości, nieśmiałego i niezwykle wrażliwego poety, który tworzył w dwudziestoleciu międzywojennym. Kuzyn Jana Brzechwy, jednak całkowicie odmienny, nie znalazł zrozumienia wśród sobie współczesnych. Chętnie uciekał we własny świat poetycki, tworząc neologizmy i kształtując je według swej wizji. Dziś uważany za jednego z najbardziej nowatorskich polskich poetów XX wieku.
Poezja Leśmiana na płycie jest wartością najważniejszą. Artyści świadomie przedstawiają ją w możliwie prosty sposób, nie pozbawiony jednak subtelnego uroku. Dzięki temu niełatwe wiersze stają się jakby bardziej przystępne. Dla mnie propozycja warta rekomendacji, choć jak wspomniałem – nie dla wszystkich. Wymaga skupienia i odpowiedniego nastroju. Dopiero wówczas można odkryć jej piękno, wynikające z prostoty. Działa jednak wręcz hipnotycznie, niemal wymuszając powtórne przesłuchanie, czasem jeszcze kolejne. I pozostaje, nawet gdy wybrzmią ostatnie dźwięki.
Naprawdę warto spróbować.


słuchacz

PS

A do twórczości Stanisława Soyki jeszcze wrócę, obiecuję.








piątek, 17 października 2014

Requiem na jesienne przedpołudnie




Niedziela, jesienne przedpołudnie. Pozornie drobny epizod, którego doświadczyłem podczas spaceru, skłonił mnie do rozmyślań nad nietrwałością kontaktów międzyludzkich. Po powrocie do domu sięgnąłem na jedno z najwyższych pięter półeczki i wydobyłem stamtąd Requiem Mozarta. Nieprzypadkowo. Kontakt z dziełem tego formatu może być lekarstwem na wszelkie smutki. Nie znam innego utworu z tak tajemniczą i pełną legend historią.




Ta przejmująca msza żałobna powstała na sekretne zamówienie. Zleceniodawca chciał pozostać anonimowy, wypłacił też z góry honorarium, nie określając terminu ukończenia pracy.
Mozart, upatrując w zagadkowym zleceniodawcy wysłannika samej śmierci był przekonany, że komponuje utwór na własny pogrzeb – zwłaszcza, że jego zdrowie gwałtownie się pogorszyło. Mimo wysiłków nie dokończył dzieła, choć pracował nad nim niemal do końca życia. Zmarł, pozostawiając po sobie spory dorobek muzyczny, w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat. Żona Mozarta Konstancja, poprosiła zaprzyjaźnionych  z nim twórców Josepha Eyblera i Franza Süssmayra o dokończenie kompozycji. Przez lata spierano się co było dziełem geniusza, a co zostało dopisane po jego śmierci. Dyskusje te jednak nie mają większego znaczenia dla słuchaczy. Powstała prawdziwa perła kultury – dzieło ponadczasowe, jednorodne i spójne. O jego wartości mówi słynny cytat: Nie napisał tego Mozart – niech będzie. Ale ten kto to napisał jest Mozartem. Kto jest autorem tego zdania również nie wiadomo. Dotyczy ono głównie ostatniej części – Agnus Dei, która powstała po śmierci mistrza, jednak według jego wizji, gdyż Süssmayr siedział przy łożu umierającego Mozarta i do końca notował jego wskazówki.
Prawda o Requiem d-moll okazała się banalna. Zamówił je hrabia Franz Walsegg zu Stuppach, chcąc w ten sposób uczcić pamięć swej zmarłej żony. Miał jednak zwyczaj prezentować swym przyjaciołom zamówione kompozycje jako własne.

Na mojej półeczce stoją cztery różne wykonania tego dzieła. Nie podejmuję się oceny które jest najlepsze, wszak to nie zawody. Gdybym znał odpowiedź – pewnie pozostawił bym tylko jedno. Jednak w owe refleksyjne niedzielne przedpołudnie wybrałem wersję w wykonaniu Staatskappele Dresden pod dyrekcją Petera Schreiera. Trzy pozostałe wykonania firmują sir Colin Davis, Herbert von Karajan i János Ferencsik. Nie ma lepszego lekarstwa na nostalgię niż obcowanie z geniuszem. Podobno pomaga także na rozczarowania i bóle egzystencjalne…



PS.

Proszę nie utożsamiać Mozarta z postacią przedstawioną w głośnym w latach 80. filmem Miloša Formana – Amadeusz. To zbyt duże uproszczenie, zresztą scenariusz filmu, oparty o sztukę teatralną, zapewne musiał spełniać wymogi kina hollywoodzkiego.



słuchacz



wtorek, 14 października 2014

Ryba po toruńsku




Wracam. 

Ktoś ze znajomych zapytał mnie niedawno czy będę kontynuował mój blog. Po zawirowaniach związanych z przenosinami półeczki w bezpieczne miejsce, tudzież innymi poważnymi zobowiązaniami postanowiłem po kilkumiesięcznej przerwie reaktywować mój blog. Myślałem o tym już wcześniej – tak więc powracam i będę tu bywał w miarę regularnie. 

Dziś będzie o rybach. A właściwie o jednej – wielkiej i niezwykłej, nie tylko z racji potężnej postury. Derek William Dick czyli Fish – bo o nim mowa - niegdyś szkocki drwal, później charyzmatyczny wokalista grupy Marillion i współtwórca jej największych sukcesów (z całym szacunkiem dla Stevena Hogarth'a, jego następcy), dziś mówi o sobie skromnie, że jest ogrodnikiem, któremu leżą na sercu nie tylko kwiaty we własnym ogrodzie, lecz także los całej planety, którą przecież mamy pozostawić naszym dzieciom. Ta tematyka także pojawia się w jego twórczości.
Fish od 1988 roku występuje na własny rachunek. W Polsce gościł wielokrotnie. W ubiegłą niedzielę wystąpił w toruńskim studenckim klubie Od Nowa. Miałem szczęście być na tym koncercie i z satysfakcją stwierdzam, że naprawdę było warto. Po kłopotach z głosem, dwóch operacjach gardła, po kilku życiowych zakrętach, którym dał wyraz na swej przedostatniej niezbyt porywającej płycie 13th Star, nagranej siedem lat temu, powrócił w ubiegłym roku w doskonałej formie, promując swój najnowszy album A Feast Of Consequences, dostępny jedynie podczas koncertów i za pośrednictwem sklepu internetowego działającego w imieniu artysty. 

Przebieg koncertu nie odbiegał od moich wcześniejszych wyobrażeń. Oglądałem niedawno kilka jego ostatnich występów zarejestrowanych na DVD. Choć z głosem bywało różnie, jednak nie można odmówić mu olbrzymiej charyzmy, co z reguły przekładało się na doskonałą atmosferę koncertu. Tak też było w niedzielny wieczór w Toruniu. Przyznam, że nie jestem bezkrytycznym miłośnikiem całego dorobku Ryby, jednak twierdzę, że album A Feast Of Consequences można śmiało postawić obok najlepszych jego dokonań. Muzyka jest tu dużo bardziej wysmakowana i ciekawsza niż na poprzednim krążku. Mocną stroną są teksty utworów – lecz to pole do interpretacji dla znających język angielski.


Fish w toruńskim klubie Od Nowa

Trzon programu stanowiły utwory z tej właśnie płyty. To rzeczywiście doskonale zrealizowane i poruszające dzieło. Najmocniejszą stroną albumu jest cykl pięciu utworów pod wspólnym tytułem High Wood, poświęconych bitwie nad Sommą. Ta największa, trwająca ponad cztery i pół miesiąca batalia I Wojny Światowej zainspirowała Fisha do stworzenia wspomnianej suity. Artysta podczas koncertu wspomniał, że w zmaganiach brali udział obaj jego dziadkowie (na szczęście przeżyli) stąd też pewnie tak osobisty stosunek do poruszonego tematu. W pierwszym dniu zmagań zginęło 60 tysięcy brytyjskich żołnierzy, zaś walki o tytułowy Wysoki Las pochłonęły blisko 8 tysięcy niezidentyfikowanych ofiar. W walkach pierwszy raz wykorzystano czołgi. Wyświetlane w tle filmy dokumentalne, przeplatane przejmującymi grafikami sprawiały, że prezentowana muzyka, nieco bardziej surowa niż na płycie, robiła przejmujące wrażenie.
Na drugą część koncertu oraz bisy złożyły się znane i ciepło przyjęte przez publiczność utwory z okresu współpracy z zespołem Marillion oraz wczesnych płyt solowych.

Fish nie pozuje na gwiazdę rocka. Ostatnio chętniej występuje w małych klubach, gdyż ceni sobie bliskość fanów i kontakt z publicznością. Jest spontaniczny – czemu dał wyraz biorąc na scenę kilkuletnią dziewczynkę z ramion jednego z fanów. Nie lubi jednak natrętnych zdjęć, tudzież pokątnego filmowania koncertów. I nie jest to żadna ekstrawagancja, ma ku temu prawo. A jeśli muzyka porusza, to przecież można zdobyć jego ostatnią płytę. Zapewniam, że warto. 


słuchacz


PS

Tradycyjnie - omawiana płyta z półeczki:








sobota, 17 maja 2014

Żuki przy pracy



Oto postscriptum do rozmowy z Adamem Staniszewskim, którą opublikowałem wcześniej. Fotoreportaż przedstawia Żuki podczas zamkniętego koncertu w Operze Nova w dniu 17 stycznia 2014 roku.



W komplecie

Piotr Andrzejewski

Adam Staniszewski


Zaplecze rytmiczne

Jerzy Bolka

Marek Posieczek

Na zielono

... i niebiesko

Rodzi się dźwięk

Gdy praca jest zabawą



słuchacz




środa, 7 maja 2014

Jestem szczęśliwym człowiekiem - rozmowa z Adamem Staniszewskim z bydgoskich Żuków





Dziś będzie o bydgoskich Żukach. Zespół od lat tworzą: Piotr Andrzejewski (śpiew i gitara), Adam Staniszewski (śpiew i gitara), Marek Posieczek (gitara basowa) i Jerzy Bolka (perkusja). Oto zapis rozmowy, jaką przeprowadziłem 6 maja tego roku z Adamem Staniszewskim.



Żuki na scenie 

- Gracie od 30 lat, ponad ćwierć wieku robicie to zawodowo, większość miłośników muzyki nie tylko z Bydgoszczy zna wasz zespół. Jesteście popularni, mimo iż właściwie nie istniejecie w mediach. Jak to robicie?

- Nie związaliśmy się z żadną wytwórnią płytową. A to, że jesteśmy znani – wynika z ilości koncertów i pewnej popularności, którą zdobyliśmy na początku naszej działalności zawodowej. Były też dwa festiwale w Sopocie, programy telewizyjne, artykuły prasowe. Franek Walicki jeszcze w 1990 roku zaprosił nas na koncerty „dinozaurów”. Mieliśmy przyjemność grać z Czesławem Niemenem, Niebiesko-Czarnymi, Czerwono-Czarnymi, Skaldami. Wspólnie występowaliśmy i może to spowodowało, że staliśmy się rozpoznawalni. Pewnie także jakaś solidność, co przełożyło się na kolejne zaproszenia.

- Cofnijmy się do początków. Jesteście kolegami z Technikum Mechanicznego w Bydgoszczy…

- To było niesamowite spotkanie, jakiś palec boży w tym wszystkim. Organizowano zespół szkolny, spotkaliśmy się w świetlicy. Każdy grał jakieś dwa, trzy akordy. Ja na gitarze, Marek uczył się grać na basie, Piotr na perkusji i też śpiewał. Były też dwie dziewczyny, nie pamiętam już imion, była również jakaś trąbka i klarnet. Graliśmy na szkolnych akademiach. Byliśmy mocno zbuntowani, bo po 80 roku zrobiliśmy taką akademię „solidarnościową”, co odbiło się dość niekorzystnie na naszych relacjach z dyrekcją szkoły… Graliśmy różne rzeczy, nasz opiekun Tadziu Rząca mocno z nami pracował. Padła propozycja – może byśmy Bitelsów pograli, bo nie mieliśmy repertuaru. Zaczęło to fajnie wychodzić i po trzech miesiącach zagraliśmy w szkole. Wiesz, przerwa w lekcjach, wszyscy w sali gimnastycznej, męskie towarzystwo. To było niesamowite, pamiętam jak dziś. Jurek grał dopiero trzy miesiące na bębnach. Mieliśmy swoje marzenia. Ja grałem też w Chemiku Bydgoszcz w siatkówkę, ale cóż, muzyka zaczęła ładnie brzmieć, zaprzyjaźniliśmy się mocno i tak zostało.

- Później było wojsko.

- Tak, trafiliśmy w różne miejsca. Zespół zyskiwał popularność, występowaliśmy też poza szkołą. Być może komuś to przeszkadzało. Ja trafiłem na Mazury do Orzysza, kolega do wojsk rakietowych, ale mieliśmy ze sobą stały kontakt, żyliśmy nadzieją, że dalej będziemy gać. Był też jakiś zespół w jednostce, kontakt z instrumentem miałem. Kiedyś przyjechał tam Grzesiu Markowski z Bogdanem Olewiczem, zagraliśmy Chcemy bić ZOMO, Nie płacz cewka. Po latach było co wspominać. Po wojsku spotkaliśmy się z kolegami w Beanusie. Pamiętam, siedzieliśmy na takich tramwajowych drewnianych fotelach – no i zapadła decyzja – gramy. Zaczął się drugi rozdział, trochę bardziej profesjonalny.


Adam Staniszewski podczas koncertu


- Jesteście postrzegani jako cover band, tribute band – czy to Was jakoś nie ogranicza?

- Wiele razy rozmawialiśmy o tym z chłopakami. Muzyka Bitelsów, genialność tych kompozycji nas pochłonęła. To od zawsze była nasza fascynacja i miłość muzyczna. Myślałem, że z czasem to przeminie i naturalną koleją wejdą nasze utwory. Życie pokazało, że stało się inaczej. Rozmawialiśmy z wytwórniami płytowymi, które po pierwszych sukcesach koncertowych chciały wziąć nas na smycz. Nam nie bardzo to odpowiadało – no i tak zostaliśmy z Bitelsami, chociaż nigdy nie utożsamialiśmy się z nimi jako z postaciami, a jedynie z ich muzyką. Wspólnie, jako zespół dojrzewaliśmy – dziś ta muzyka brzmi inaczej, doszła orkiestra symfoniczna. Obecnie połowa koncertu to piosenki The Beatles, a połowa to nasz repertuar. Gramy też piosenki Krzysztofa Klenczona, bo publiczność chce tego, zresztą sami je też bardzo lubimy.

- Macie w repertuarze utwory Led Zeppelin, Free a nawet Pink Floyd. Nie chcieliście tego nagrać?

- Zastanawialiśmy się czy nie wrzucić jakiegoś utworu Led Zeppelin na ostatnią płytę, ale ta muzyka jest dość odległa stylistycznie. Grywamy te numery czasem na koncertach, ale raczej w klubach. Ludzie w kraju różnie na nie reagują, jednak jak zagraliśmy na Litwie Kashmir z orkiestrą symfoniczną to publiczność ryknęła z zachwytu. Te wersje gdzieś funkcjonują w sieci, ale raczej skupiamy się na brzmieniu swoim, takim bitelsowskim. Może pomyślimy o tym przy okazji następnej płyty.

- W ubiegłym roku ukazała się Wasza nowa płyta, zatytułowana Moment. Trzecia w dyskografii, a dopiero pierwsza z własnym, autorskim materiałem. Jaka była reakcja krytyki?


Ludzie zastanawiali się co to będzie. Nie ukrywam, że wielu było zaskoczonych, chociaż recenzje były pozytywne. Nikt nam przy nagraniach niczego nie narzucał, nie było producentów. Zrobiliśmy to po swojemu. Te utwory trochę przeleżały. Zależało nam by piosenki o miłości, śpiewane przez facetów „w pewnym wieku” były jakoś mądre. Dlatego sami nie pisaliśmy tekstów, choć są tam jakieś nasze drobiazgi. Jednak generalnie tekstów szukaliśmy. Rysiu Makowski z Kabaretu Otto napisał dwa dobre, zaprzyjaźniliśmy się z Mariuszem Semaniukiem, świetnym autorem, który pisał dla Czerwonych Gitar – napisał dla nas pięć wspaniałych tekstów.

- A instrumentalna Ulica Norweska – to gitarowy popis Piotra Andrzejewskiego czy Twój?

To kompozycja Piotra, piękna aranżacja. Kiedyś mieszkał w Bydgoszczy na Norweskiej i ta ulica budziła u niego dobre skojarzenia.


Piotr Andrzejewski, główny wokalista zespołu


- W książeczce do płyty ciepło napisał o Was ambasador Wielkiej Brytanii. Skąd taki przejaw sympatii do tego co robicie?

- Poznaliśmy się dość dawno i sporo przegadaliśmy. Dobrze mówił po polsku. Mówił, że słyszał już wiele wykonań piosenek Bitelsów, jednak stwierdził, że te są jakieś takie „nasze”. Nie małpowaliśmy wykonawców i to go ujęło. Zaprosił nas do ambasady, na urodziny królowej. Mówiliśmy, że przygotowujemy nową płytę i sam zadeklarował, że napisze na nią kilka słów. Udostępnił też swoje zdjęcie. Bardzo miły człowiek, wielkiego serca.

- Gdy obserwuję Was na scenie, to prócz profesjonalizmu, mimo upływu lat widać autentyczną radość z grania…

- Ja to też cały czas czuję. Nie wiem jak bym się czuł w innym zespole. Trochę o tym myślałem. Gdyby nasze drogi się rozeszły, to nie wiem czy chciałbym jeszcze zajmować się zawodowo muzyką. Radość ze spotkań i pracy z przyjaciółmi jest naprawdę duża. Poza sceną też tworzymy zgraną ekipę. Sprawia nam to autentyczną przyjemność, a to przecież nie musi być regułą. Dopracowaliśmy swoje brzmienie i umiejętności. Mamy wiek i doświadczenie. Okrzepliśmy. Chciałbym, żeby to trwało. Dajemy dobry produkt.

- Często na koncertach gościnnie pojawia się Joachim Perlik.


Z Joachimem przyjaźnimy się od wielu lat. Na koncertach, zwłaszcza z orkiestrą często towarzyszył nam Piotr Salaber. Jest on jednak człowiekiem dość zajętym, stąd z czasem dołączył do nas Joachim. Świetny wokalista, pianista, dodatkowy głos w zespole. Mocno się zaprzyjaźniliśmy. Ostatnio wspólnie występujemy na osiemdziesięciu procentach naszych koncertów. Dzięki niemu zespół zyskał nowe brzmienie.

- Poprzedzaliście występy Electric Light Orchestra, Pet Shop Boys, Fisha. Graliście wówczas także covery?

Różnie. To była kwestia wymagań organizatorów. Ale pamiętam, że wszyscy członkowie Electric Light Orchestra stanęli pod sceną podczas naszego występu. Weszli już po drugim numerze. Podobnie The Troggs, The Marmalades. Skończyło się to fajną wspólną imprezą. Fish wszedł do nas na scenę, nawet śpiewał z nami jakieś bluesowe rzeczy. Mile wspominamy te koncerty. Spotkaliśmy wiele wspaniałych gwiazd, które przy bliższym poznaniu okazały się przesympatycznymi osobami. Wówczas, gdy graliśmy w szkolnej świetlicy, nigdy bym nie przypuszczał, że ich poznam.




Adam Staniszewski - Dajemy dobry produkt

- Graliście w egzotycznych miejscach...

- Egzotyczny to był Związek Radziecki. Jak dziś wspominam te koncerty… Książkę można by napisać. CK Dezerterzy wysiadają. Byliśmy też trzy razy na Bliskim Wschodzie, graliśmy na Wzgórzach Golan dla żołnierzy, graliśmy w południowym Libanie w Byblos – to chyba najstarsze miasto na świecie. Potem dwa razy w USA, w Chicago w Excalibur – w takim typowo amerykańskim klubie, sami Amerykanie nas tam zaprosili. Graliśmy też w liverpoolskim Cavern, byliśmy tam z ekipą Polsatu. Kiedy stanęliśmy na scenie, gdzie zaczynali Bitelsi, to były dreszcze. Można było dotknąć tych miejsc, których oni dotykali. Przychodzi tam mnóstwo turystów i fanów z całego świata. Liverpool tym żyje.

- Słuchasz muzyki w domu dla wypoczynku?

- Słucham. Na swoim urządzonku mam wszystkie płyty Bitelsów i zawsze do nich wracam. Mam swoje ulubione kompozycje, zwłaszcza te riffowe. Sam się zastanawiam, czemu ciągle ich słucham – jednak wciąż odkrywam genialność tego zespołu. Mieli wówczas po dwadzieścia parę lat, a stworzyli takie rzeczy… Mam też inne ulubione zespoły, mało znane w Polsce. Jestem fanem szwajcarskiej grupy Gotthard. Poznaliśmy ich dwa lata temu, nie mogliśmy się nagadać, był to całkiem sympatyczny wieczór… Czasem jednak wolę ciszę, lubię coś poczytać, jak każdy.

- Jesteś człowiekiem spełnionym?

Myślę, że tak. Gdybym uprawiał inny zawód, to nie wiem czy miałbym tyle wspaniałych wrażeń. Zawsze coś umknie. Ale jestem spełniony, mam wielu przyjaciół, także pośród znanych muzyków światowego formatu. Grywam z orkiestrami symfonicznymi w Polsce i zagranicą. Od czternastu lat gramy w Europie. Mam też wspaniałą rodzinę, dom.

- Żona lubi Bitelsów?

Żona lubi muzykę. Teraz trochę złagodniała, ale jak się poznaliśmy to wisiał u niej plakat Blackmore’a i AC/DC. Razem jeździliśmy na koncerty rockowe. Zaraziliśmy też dzieciaki. Żona jest dla mnie pierwszym recenzentem i rzeczywiście ma dobre ucho. Chociaż ostatnio słucha Bocellego (chrrrr...). Też go lubię, ale trzydziesty raz w miesiącu?

- Czego Wam życzyć?

- Chyba przede wszystkim zdrowia. I dystansu do życia i rzeczywistości - aby nas nie pożarła. Chcę żyć i cieszyć się rodziną, zespołem, dopóki Bóg nas nie powoła. Mam nadzieję, że to jeszcze chwilę potrwa. Jestem szczęśliwym człowiekiem.



słuchacz





wtorek, 29 kwietnia 2014

Nocne śpiewanie w Bazie pod Ponurą Małpą




Wspomnienia z 38 Giełdy, z 2005 roku

Jak każe wieloletnia tradycja, w pierwszy weekend sierpnia w Szklarskiej Porębie odbędzie się 47 Ogólnopolska Turystyczna Giełda Piosenki Studenckiej. Jest to historycznie najstarszy, absolutnie unikalny oraz jedyny w swoim rodzaju festiwal piosenki studenckiej i turystycznej. Warto przypomnieć, że to właśnie na tej imprezie popularność zdobywały takie zespoły jak Wolna Grupa Bukowina czy Stare Dobre Małżeństwo. Dziś festiwal ma już konkurencję. Miłośnicy gatunku mogą spotkać się na Bazunie, Famie, Oppie czy Yapie. Jednak jak co roku na Giełdę w Szklarskiej Porębie przybędą zarówno ci, którzy studia skończyli wiele lat temu, jak i ci, którzy nawet o nich jeszcze nie słyszeli. Gościnna Baza pod Ponurą Małpą, zlokalizowana nad potokiem, niemal u wjazdu do miasta, od czwartku 31 lipca do niedzieli 3 sierpnia gościć będzie kilka pokoleń słuchaczy zafascynowanych piosenką studencką, turystyczną i poezją śpiewaną. Festiwal ma formułę konkursu, dla młodych i początkujących wykonawców, jest też cyklicznym spotkaniem miłośników tego, dziś odrobinę niszowego gatunku piosenki. Jak co roku odbędą się profesjonalne występy sceniczne zaproszonych gości, będą też całonocne śpiewania pod gołym niebem w gronie przyjaciół. Pojawi się stoisko z płytami i jak zawsze będzie można nabyć okolicznościowy kubek i koszulkę.


Ostatni wolny człowiek - Karol Płudowski
(prawdziwy autor piosenki Moja muzyka,
niecnie ukradzionej i spłyconej przez pewną grupę disco polo)

Wolna Grupa Bukowina - na giełdowej scenie w 2005 roku


słuchacz



środa, 16 kwietnia 2014

o Jacku Kaczmarskim i jego Murach...




Dwie wybrane



Niejako wywołany do tablicy z okazji 10 rocznicy śmierci Jacka Kaczmarskiego postanowiłem kolejny post poświęcić właśnie jemu, a przy okazji podjąć polemikę z nadaną mu etykietą barda Solidarności. Myślę, że taka opinia jest zbyt dużym uproszczeniem. Piosenki Jacka są celnym komentarzem do wielu faktów z polskiej historii, są też poetycką polemiką z zakorzenioną oceną powszechnie znanych bohaterów z polskiej literatury. Wystarczy wspomnieć utwory Lalka, Pan Kmicic, czy Pan Wołodyjowski. Kaczmarski chętnie odwoływał się do literatury polskiej i światowej. Prowadził pewną grę z odbiorcą, dokonywał prób innej interpretacji dzieła, polemizował z utartą wizją.

Takim niemal sztandarowym przykładem są powszechnie znane Mury. Ich autorstwo często niesłusznie przypisywano Jackowi. Słowa są dość swobodnym tłumaczeniem utworu L'Estacav (Pal) hiszpańskiego twórcy Llusa Llacha, mówiącego o beznadziejnym trudzie obalenia muru dzielącego od wolności. Mur, mimo iż się chwieje, to wciąż mocno trwa. Pieśń ta była symbolem walki Katalończyków o niepodległość w okresie dyktatury generała Franco. Mury są właściwie poświęcone Llachowi, są w nich bezpośrednie odniesienia – „świec tysiące palili mu” czy „on wciąż śpiewał i grał”. Wersję Jacka Kaczmarskiego odczytano jednak inaczej. Była traktowana niemal jako hymn, uskrzydlała Polaków do walki o wolność w czasach komunizmu. Warto jednak nieco głębiej zastanowić się nad wymową tekstu. Bohaterem jest „młody i natchniony”, który swoją pieśnią porywa tłum do walki z dyktaturą. Dodaje mu sił, nadziei, budzi świadomość. Jednak gdy tłum zaczyna czuć swą siłę i rusza ulicami miast, zrywając bruk i burząc pomniki, śpiewak pozostaje sam, patrząc w milczeniu na marsz, huk kroków, rosnące mury i łańcuch u nóg… Mimo woli nasuwa mi się tu obraz rewolucji, która pożera własne dzieci.

Opozycja w latach 80. nie zastanawiała się nad wydźwiękiem ostatniej strofy wiersza. Wówczas pieśń dawała otuchę, zachęcała do działania, była symbolem. Ostatnia zwrotka, niewygodna dla opozycji, często była pomijana na wiecach i manifestacjach. Na koncertach w tamtym czasie często ją zaklaskiwano i zagłuszano lub zmieniano jej treść. I tak kompozycja wręcz została odebrana artyście, by żyć własnym życiem. W euforii nikt nie słuchał poety… Mury stały się hymnem opozycji w latach 80., były też sygnałem nielegalnego w tym czasie Radia „Solidarność”. Jednak o tym, że prawdziwe przesłanie utworu było zupełnie inne, zaś sam bard nie chciał być do końca utożsamiany z sentymentalną panną S (parafrazując tytuł jednej z jego piosenek) wiedzą już nie wszyscy.



Pięć boksów


Ten przykład udowadnia, że dzieła ewoluują i zmieniają swoje przeznaczenie, a artysta nie powinien oczekiwać, że odbiorcy zawsze będą interpretowali utwór zgodnie z jego pierwotną intencją. Kaczmarski, co potwierdzał w wywiadach, był tego świadomy, choć chyba nie chciał się z tym faktem pogodzić. Kiedy mury istotnie w Polsce runęły, Jacek, niczym śpiewak z pieśni, pozostał na uboczu. Wolnych Polaków znacznie mniej interesowały jego komentarze dotyczące nowej rzeczywistości politycznej. Po dziesięciu latach wyraźnie zdegustowany, napisał kolejną wersję utworu, a właściwie jego uzupełnienie. Mury’87 stały się do dziś aktualną krytyką sytuacji w kraju. Były również sprzeciwem wobec tych, którzy wykorzystując Mury do własnych celów, modyfikowali słowa lub pomijali ostatnią zwrotkę.

Twórczość Kaczmarskiego, nasycona metaforami oraz wieloma odniesieniami do polskiej literatury i historii często była rodzajem emocjonalnego komentarza do bieżących wydarzeń i problemów. Uważam, że Jacek był patriotą, zatroskanym Polską - nie tylko jej martyrologią, ale również kondycją moralną społeczeństwa. Obdarzony niebywałą erudycją, w swej twórczości łączył cechy prawdziwie polskie z doświadczeniami narodu wybranego (miał żydowskie korzenie, choć początkowo nie chciał się z tym pogodzić). Dał dowód, że są one – tak jak nasza historia – często splecione w sposób nierozerwalny.

Poszukując własnych interpretacji nie można nie wspomnieć o roli jaką odegrał w kulturze postmodernizm i postać wybitnego francuskiego filozofa Paula Ricoeura. To on jako pierwszy zaproponował, by wszelkie działania społeczne traktować jako tekst kultury. Każda forma ekspresji, utwór muzyczny, dzieło sztuki – podobnie jak tekst, po opublikowaniu i zyskaniu pewnej popularności zaczyna żyć własnym życiem, czasem nawet wbrew pierwotnej intencji autora. Staje się dziełem otwartym, które zyskuje nowe znaczenie, zarówno w przypadku zmiany kontekstu, jak i odkrywczych interpretacji ze strony wrażliwych odtwórców i odbiorców. Zjawisko to, nazwane intertekstualnością, wywodzące się z postmodernizmu polega na wzajemnych relacjach, inspiracjach i zapożyczeniach w trakcie procesu twórczego. Jest to szczególnie zauważalne w utworach Jacka Kaczmarskiego. Przy odbiorze ważna jest znajomość innych tekstów kultury, bowiem ma to wpływ na właściwe i pełne ich odczytanie.

Wielcy opuszczają nas krok po kroku. Niewielu twórców ma dziś coś naprawdę ważnego do powiedzenia. Pozostaje refleksja nad tym co już zostało powiedziane. Po Jacku pozostało kilkadziesiąt płyt, kilka powieści, bardzo wiele felietonów i recenzji. Dobrze, że są ludzie, którzy nie tylko słuchają, lecz także próbują odczytać te teksty po swojemu. Jego twórczość na to zasługuje, wszak źródło wciąż bije…


słuchacz



sobota, 12 kwietnia 2014

w drogę...




Po prostu - droga...

Dziś będzie o drodze. Będzie o przemijaniu i próbach pogodzenia się z rzeczywistością. Temat cokolwiek metaforyczny. Szukam w pamięci utworów, które mogą go skomentować. Jest ich sporo, począwszy od zapomnianego już odrobinę Krzysztofa Klenczona z zespołem Czerwone Gitary, wykonującego utwór W drogę, ze słowami Janusza Kondratowicza. Podoba mi się także przesłanie starej piosenki wykonywanej niegdyś (1973) przez grupę Homo Homini, z tekstem Bogusława Choińskiego. Był to bodaj najbardziej znany przebój tego zespołu. Ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta te słowa, które także i dziś wiele znaczą:

drzewa zbierają się w drogę,
słychać po nocy ich głos:
Trzeba wreszcie coś postanowić,
trzeba ludzkiej położyć
kres zachłanności!
Dłużej już czekać nie mogą
widząc niepewnym swój los.
Drzewa zwołują się w drogę,
słychać po nocy ich głos...

Cóż ugasi pożar, gdy cała

studnia cierpliwości się już wyczerpała!
Groźnie huczące na wietrze
już nie lękają się nas
drzewa ogromne, jak wieże,
wchodzą przemocą do miast.

Są też inne. Frank Sinatra śpiewał My Way, Chuck Berry Route 66 (poświęconą legendarnej amerykańskiej autostradzie), Willie Nelson wykonywał On the Road Again, The Beatles - The Long And Winding Road, czy wreszcie  - wręcz o drodze do piekła śpiewali AC/DC (Highway To Hell) lub Chris Rea (Road to Hell).

Jestem przekonany, że każdy mógłby przytoczyć wiele przykładów. Droga pojawia się jako motyw przewodni filmów, powieści, jest też często używaną metaforą w różnych religiach. Takie refleksje dotykają w życiu każdego z nas, najczęściej w chwilach ważnych decyzji, bywa że związanych także ze zmianą miejsca pobytu.
Temat narzuciło mi życie, jak zwykle kompletnie nieprzewidywalne. Po wielu latach jestem zmuszony przenieść moją „półeczkę” w inne, może nieco bardziej bezpieczne miejsce. Trudno dyskutować z młodym, pewnym siebie człowiekiem, który właśnie kupił dom, w którym się urodziłem i zamierza zrobić na tym dobry interes. Czeka mnie więc czas gruntownego przeglądu wszystkiego czym obrosłem przez te lata. Dotyczyć to będzie także mych zbiorów - i jak mniemam - pewnie przyniesie nieco przykurzone „odkrycia”. No to może spróbujmy...


Armia - Droga  1999

Piętnaście lat temu Tomek Budzyński i zespół Armia nagrali płytę pod wymownym i pasującym do dzisiejszego tematu tytułem: Droga. Zawsze ceniłem tę grupę i jej lidera za dobrą muzykę i niebanalne teksty. Ciężkie riffy gitary, choć klimat odrobinę baśniowy, nierealny. Muzyka jedyna w swym rodzaju, z charakterystycznymi dźwiękami waltorni Banana. Tomasz Budzyński, lider zespołu, muzyk i malarz, zakochany w dobrej literaturze, sam tworzy teksty wykonywanych utworów. Od lat jest intrygującą postacią na polskiej scenie rockowej. Był jednym z bohaterów książeczki Marcina Jakimowicza Radykalni (2002), będącej zapisem rozmów ze znanymi muzykami ówczesnej polskiej niezależnej sceny rockowej. Budzy, Maleo, Dziki i Stopa dali w niej niezwykłe świadectwo, mówiąc z zapałem neofitów o swym światopoglądzie i o swojej - nomen omen - drodze do nawrócenia. Stąd teksty Budzego często odwołują się do wartości chrześcijańskich i bezpośrednio do Boga. W zestawieniu z ciężkim rockiem daje to intrygujący efekt. Nie wszystkim fanom Armii ta przemiana Tomka Budzyńskiego odpowiadała, choć była właśnie efektem pogmatwanej drogi jaką przebył, szukając dla siebie prawdziwych wartości. Nie chcę oceniać tej płyty na tle innych dokonań zespołu. Jest ona po prostu kolejnym przystankiem na drodze. Nie można odmówić jej szczerości. Niektórym pomaga. Może czasem trzeba zadumać się nad własną drogą i stwierdzić za Markiem Aureliuszem:

"Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, 
czego nie jestem w stanie zmienić. 
Daj mi siłę, bym zmienił to, co zmienić mogę. 
I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego."

Bo, choć nie przesadza się starych drzew, to czasem trzeba ruszyć w drogę...


słuchacz