niedziela, 27 listopada 2016

Niemen vol.1 & vol. 2 - cudze chwalicie, swego nie znacie...



Uczmy się –
odczuwać głębiej niż rozum praktyczny nakazuje
kochać piękno i odnajdywać je w sobie samych
słuchać muzyki angażując jedynie serca i sumienia
                                            Czesław Niemen






18 listopada miłośnicy twórczości Niemena wreszcie doczekali się winylowej reedycji dwóch kolejnych płyt z jego dyskografii. W sklepach pojawił się dwupłytowy album, zatytułowany po prostu Niemen. Pierwsze wydanie, z roku 1973 trafiło do sklepów w postaci dwóch oddzielnie sprzedawanych płyt, zatytułowanych Niemen vol. 1 i Niemen vol. 2. Teraz tworzą całość, łączy je wspólna okładka. Taki zresztą pewnie był pierwotny zamysł artysty, jednak przypuszczam, że bezpośrednio po wydaniu podwójnego tzw. „czerwonego albumu” Muza ze względów komercyjnych nie chciała ryzykować kolejnego dwupłytowego wydawnictwa, w dodatku z niezbyt łatwym materiałem. To jednak tylko moje spekulacje. Niestety, jak zwykle w przypadku wydawnictw Niemena, radość nie jest pełna. Nie dość, że płyty pojawiły się w sklepach z rocznym w stosunku do pierwotnych zapowiedzi opóźnieniem, to jeszcze jak wieść niesie, wydawca nie planuje wersji CD. Czyżby zawarta na nich muzyka w opinii speców od marketingu była zbyt trudna? Na to pytanie trudno dziś znaleźć odpowiedź. Myślę, że fanów Niemena mimo wszystko jeszcze w naszym kraju trochę pozostało i chętnych z pewnością by nie zabrakło. Mam nadzieję, że ta decyzja nie jest ostateczna. Póki co - przypomnę kilka faktów związanych z tym wydawnictwem. 





W opinii wielu krytyków jest to jeden z najważniejszych albumów w historii polskiej muzyki rockowej. Prócz lidera muzykę nań stworzyli: charyzmatyczny wizjoner kontrabasu Helmut Nadolski, legendarny trębacz jazzowy Andrzej Przybielski oraz młodzi muzycy, wcześniej tworzący trio Silesian Blues Band - czyli multiinstrumentalista Józef Skrzek, zaledwie siedemnastoletni gitarzysta Anthimos Apostolis i grający na perkusji Jerzy Piotrowski. Sesja nagraniowa odbyła się między 14 a 23 lipca 1972 roku. Jest to o tyle ważne, że pół roku wcześniej, w styczniu 1972, w Monachium, ci sami muzycy nagrali płytę Strange is This World dla zachodnioniemieckiego oddziału CBS. Warto też podkreślić, że zespół sporo koncertował w tym czasie na Zachodzie, co niewątpliwie okazało się dobrą szkołą i przyczyniło się do rozwoju osobowości artystycznej każdego z muzyków. W Niemczech występowali z czołówką światowej sceny rockowej. Odbyli udane tournee, poprzedzając grupę Jacka Bruce’a, który wcześniej współtworzył brytyjski Cream. Nie tak dawno miałem okazję obejrzeć archiwalny materiał, zarejestrowany przez zachodnioniemiecką telewizję, która utrwaliła występ grupy Niemen podczas festiwalu Jazz and Rock Now, otwierający w 1972 roku Igrzyska Olimpijskie w Monachium. Przyznam, że koncert także dziś, po ponad czterdziestu latach robi niesamowite wrażenie. Umiejętności Józefa Skrzeka, który gra na organach Hammonda, gitarze basowej, skrzypcach i harmonijce ustnej przyprawiają o dreszcze. Pozostali muzycy w niczym mu nie ustępują, a otwierające występ solo Niemena, wykreowane ze sprzężenia zwrotnego mikrofonu ze stojącymi na estradzie kolumnami głośnikowymi jest przykładem podporządkowania wszelkich dostępnych środków unikalnej wizji artystycznej. Niewątpliwie był to znakomity awangardowy zespół, łączący w spójną całość swobodę free jazzu z rockiem, w sposób absolutnie bezkompromisowy. 




Przy okazji warto wspomnieć fabularny film Egona Günthera Klucze (Die Schlüssel) (1972), w którym również pojawia się spory, kilkuminutowy fragment występu Grupy Niemen w podanym wyżej składzie. Ponoć reżyser zarejestrował cały koncert, jednak materiał niestety nie ocalał. Muzyka zespołu nie była łatwa. Wymagała od słuchaczy dużego zaangażowania emocjonalnego, jednak w tamtych czasach w tę stronę podążał rozwój światowego rocka. Muzycy nie stronili od eksperymentów. Utwory ewoluowały i dojrzewały z każdym kolejnym wykonaniem. Krytycy porównywali tę twórczość najczęściej do propozycji The Mahavishnu Orchestra, lecz było to jedynie duże uproszczenie. Oczywiście taki zwrot w stronę awangardy spowodował spore zamieszanie. Nowa twórczość coraz bardziej odsuwała Niemena od dawnej publiczności, jednak artysta systematycznie zyskiwał nową. Znamienna dla tego okresu jest recenzja koncertu zespołu, autorstwa Jarosława Jezierskiego, zamieszczona w Dzienniku Zachodnim:

Niemen swoje produkcje głosowe umieszcza pod hasłem »vocal« - bo to zawsze już nie tak jednoznaczne jak »śpiew« czy »piosenkarstwo«. Można pod tym hasłem pozwalać sobie na wszelkie, obce kulturze europejskiej, dziwolągi głosowe – krzyki, wycie, skomlenie, rzężenie, plątaninę eunuchoidalnych jubilacji, których żaden, nawet najgorliwszy młodzieżowy wielbiciel Niemena nie potrafi powtórzyć. W programie, który wykonał Czesław Niemen, były: I’ve Been Loving You O. Reddinga, Piosenka dla zmarłej Cz. Niemena, rzekomo z tekstem Jarosława Iwaszkiewicza, rzekomo, bo konia z rzędem temu, kto zidentyfikował więcej niż kilka słów tekstu, i wreszcie Dziwny jest ten świat – o tyle w nowej wersji, że po angielsku i z wyciem sprzężonych kolumn głośnikowych. (Dziennik Zachodni, nr 39, 16.02.1972). 




Dla kontrastu przytoczę inny opis, który znalazł się we wspomnieniach Czesława Niemena, zamieszczonych w książeczce do drugiego z sześciopłytowych zbiorów jego dokonań: Z sesji nagraniowej pamiętam moje wielkie zdumienie, kiedy przy konsolecie obok profesora Urbańskiego zobaczyłem słynnego dyrygenta Bohdana Wodiczkę zwabionego, jak później wyznał, niesamowitą muzyką dobiegającą z pokoju reżyserskiego studia (...) Zwłaszcza Requiem dla van Gogha Helmuta Nadolskiego. To była współczesna muzyka poważna, tworzona intuicyjnie w ramach plastycznego szkicu, a nie na podstawie spisanej partytury.

I jeszcze jeden cytat, z rozmowy Andrzeja Wróblewskiego z Czesławem Niemenem, zamieszczonej w Non Stopie (4/1975):
– A nie obawia się Pan tego, że w miarę podnoszenia progu trudności wypowiedzi artystycznej, krąg Pana odbiorców będzie się zmniejszał?
– Byłoby z mojej strony niedocenianiem zdolności rozumienia tego człowieka, który przychodzi na koncert, byłoby to niedocenianie rozwoju intelektualnego i kulturalnego całego społeczeństwa, gdyby folgować słuchaczowi, gdyby obniżać poziom wypowiedzi. To jest, moim zdaniem, nieprawda, że słuchacz potrzebuje taniej zabawy. Gdyby zachodniej publiczności dać możliwość wyboru, gwarantuję, że znalazłoby się wielu odbiorców trudniejszych, ambitniejszych form artystycznych.




Cóż, dodam jedynie, że obie płyty (vol. 1 i vol. 2) w plebiscycie czasopisma NON STOP zostały uznane Albumem roku 1973. Po Grupie Niemen pozostały trzy pozycje: wspomniana wcześniej, wydana na Zachodzie Strange Is This World oraz wznowiona właśnie dwupłytowa całość Niemen vol. 1 i Niemen vol. 2. Można wspomnieć jeszcze o albumie Ode to Venus, nagranym w marcu 1973 roku, 
również w Monachium, jednak powstał on już bez udziału Nadolskiego i Przybielskiego. Jak dalej potoczyły się losy tej niezwykłej formacji? Jak łatwo przewidzieć Grupa Niemen okazała się zbyt mała dla tak wielkich osobowości. Szkoda, że spory Józefa Skrzeka i Czesława Niemena, dwóch silnych indywidualności artystycznych oraz ewidentne błędy impresaryjno-organizacyjne doprowadziły w efekcie do rozwiązania zespołu. Muzycy śląskiego tria powrócili do nazwy SBB, zmieniając jej znaczenie i bogatsi o zdobyte doświadczenia stworzyli zespół, którego chyba nie trzeba nikomu bliżej przedstawiać...




Dobrze, że pozostały nagrania z tego okresu, bowiem muzyka formacji nie miała precedensu w dziejach polskiej fonografii, nie tylko rockowej. Czy ocalało coś jeszcze? Helmut Nadolski nagrał w 1974 roku płytę Medytacje. Była to rejestracja koncertu, jaki odbył się w Sopocie, w Kościele p/w św. Jerzego. Artyście towarzyszył Andrzej Nowak na organach i Czesław Niemen na moogu. Improwizacje uzupełniono o fragmenty rozważań Nadolskiego, recytowane przez Olgierda Łukaszewicza. Płyta nie została wznowiona na CD. Po latach pojawił się jeszcze jeden godny uwagi krążek. W wydanym w 2005 roku dziewięciopłytowym boxie, zatytułowanym SBB Lost Tapes vol. 1 Studio & Live Recordings 1974 - 1978 znalazła się płytka zatytułowana Sierpień, a na niej muzyka zarejestrowana w 1975 roku w studiach Polskiego Radia Gdańsk. Oto, co o tych nagraniach pisze Michał Wilczyński, redaktor wydawnictwa: Okazało się, że podczas sesji w studio był obecny nie tylko Andrzej Przybielski, ale i kontrabasista Helmut Nadolski. W ten sposób powstały nagrania zrealizowane przez cały skład Grupy Niemen... tyle, że bez Niemena. Muzyczna przeszłość Przybielskiego i Nadolskiego, ujawniająca się zresztą także w okresie Grupy Niemen skierowała muzykę SBB na mocno jazzujące tory. W takich nagraniach jak "Sierpień" czy "Dwie pogody - cz. I" pięcioosobowy skład odważnie penetrował rejony jazzowej awangardy, sięgając do niekonwencjonalnych skal i nietypowych instrumentacji wzbogaconych o trąbkę i niecodziennie trak­towany kontrabas. Z drugiej strony za sprawą nagrań "Atoa" i "FOS" grupa nie zapomniała o swoim rock­owym obliczu.




Na zakończenie dodam, że wiele lat wcześniej pojawiło się wprawdzie kompaktowe wydanie obu płyt Grupy Niemen, noszące tytuł Marionetki, lecz jest od dawna niedostępne, zaś na aukcjach internetowych osiąga wysokie ceny. Obecnemu wznowieniu na winylu trudno cokolwiek zarzucić. Poprawiono grafikę (choć drobne uwagi pewnie znalazłyby się) i ewidentne błędy w angielskich tłumaczeniach tytułów. Remasteringiem zajęła się Eleonora Atalay, córka Czesława Niemena. Jak te nagrania brzmią po ponad czterdziestu latach? Uważam, że nadal znakomicie. Wymagają jedynie otwartego umysłu i wrażliwości.

słuchacz











sobota, 19 listopada 2016

Trochę o moim mieście i literaturze...






Dziś nie będzie o muzyce. Chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami związanymi z mym rodzinnym miastem. Z góry zastrzegam, nie będzie w nich ani polityki, ani źle pojętego lokalnego patriotyzmu. No dobrze, wspomnę o piosence Ireny Santor, która śpiewała Zielono jest w mojej Bydgoszczy. Mieszkam w tym mieście od urodzenia, mieszkał tu mój ojciec i dziadek. Nigdy nie uważałem, że jest to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Wiele lat temu pewnie poważnie zastanawiałbym się co oryginalnego mogłoby zachwycić w nim przyjezdnych. Mimo to, zawsze czułem się z nim związany. Stąd też nie kryję radości z faktu, że w ostatnim ćwierćwieczu miasto zdecydowanie wyładniało i może przysporzyć swym mieszkańcom sporo powodów do dumy i satysfakcji. Tu się wychowałem, stąd bliski jest mi Kanał Bydgoski i Brda, i spichrze, i Wyspa Młyńska, i Stare Miasto.







Trzeba podkreślić, że Bydgoszcz jest rdzennie polskim miastem, choć w efekcie konsekwentnej polityki zaborców oraz okupantów śladów o tym świadczących pozostało bardzo niewiele. Król Kazimierz Wielki nadał miastu prawa lokacyjne już w 1346 r. Niestety Bydgoszcz, leżąca na dawnym pograniczu, często przechodziła z rąk do rąk. Dość wspomnieć wojnę trzydziestoletnią, potop szwedzki, wojny napoleońskie itd. W XVIII w, gdy zbudowano kanał bydgoski, władze pruskie usiłowały uczynić Bydgoszcz miastem niemieckim. Osiedlano kolonistów, rozbierano staropolskie zabytki. Zniszczono mury miejskie, baszty i bramy, rozebrano resztki zamku, kilka kościołów i klasztorów. Mimo to zawsze istniały tu silne środowiska polskie. Ważne dla miasta postacie to (choć z nieco późniejszego okresu) dr Emil Warmiński, Marian Turwid, Marian Rejewski, Jerzy Ossoliński, Adam Grzymała-Siedlecki i wielu innych. Z zabytków architektury o polskości świadczy pochodząca z XV w. bydgoska Fara, wyniesiona do godności katedry. Na jednej z jej zewnętrznych ścian, niedaleko rynny ocalał piastowski orzeł, który przetrwał wojnę, niezauważony przez hitlerowców. Obecny wygląd Fary jest odtworzeniem wystroju z początków XX w.





Warto też wspomnieć o Józefie Święcickim, który miał wielki wpływ na rozwój miasta na przełomie XIX i XX wieku. Urodził się 9 marca 1859 r. Wychował go i wykształcił ojczym, mistrz murarski Antoni Hoffmann. Początkowo pracowali wspólnie, jednak w 1885 Święcicki założył własną firmę. Szybko zdobywał popularność i zlecenia, dorobił się też niemałej fortuny. Niewiele wiadomo o jego życiu prywatnym. Był współzałożycielem Bydgoskiego Towarzystwa Szachowego, zajmował się też twórczością literacką. Opublikował sztukę teatralną, wydał przewodnik po Bydgoszczy. Jako jeden z pierwszych mieszkańców miasta posiadał prywatny samochód. Działał charytatywnie, aktywnie wspierał bydgoski przytułek.







Zaprojektował ponad sześćdziesiąt bydgoskich kamienic, z czego dwadzieścia mieści się wzdłuż ul. Gdańskiej. Styl Święcickiego był dość eklektyczny. Widać w nim zamiłowanie do symetrii i częste nawiązania do baroku oraz klasycyzmu. Bodaj najbardziej znaną wizytówką architekta jest hotel Pod Orłem, mieszczący się przy ul. Gdańskiej. Jego budowę zlecił mu znany hotelarz Emil Bernhardt. Miał to być na wskroś nowoczesny i reprezentacyjny obiekt. Święcicki zaprojektował bogato zdobiony gmach, wzorowany na podobnych budynkach z Berlina i Monachium. W zwieńczeniu nad fasadą umieścił ogromną rzeźbę orła z rozpostartymi skrzydłami. Podobno również na fasadzie, pod oknem trzeciego piętra, ukrył swój autoportret, co jest o tyle ciekawe, że nie zachowała się żadna jego fotografia. 





Dzisiejsza Bydgoszcz oferuje sporo atrakcji zarówno mieszkańcom, jak i przybyszom. Trzeba odwiedzić odnowioną Wyspę Młyńską i Bydgoską Wenecję. Warto poznać gmach Opery Nova, budowany przez ponad ćwierć wieku, będący wspaniałą świątynią sztuki oraz miejscem kongresów i prestiżowych imprez kulturalnych. Można wybrać się na koncert do Filharmonii Pomorskiej, obiektu o rewelacyjnej akustyce. Trudno nie wspomnieć też o bydgoskiej Bazylice, która jest przykładem dokończonej inwestycji z lat dwudziestych. Miasto dysponuje również atrakcyjnym i rozległym terenem spacerowo-wypoczynkowym w Myślęcinku, gdzie odbywają się również koncerty i imprezy masowe. Tam też znajduje się ogród zoologiczny, botaniczny, stadnina koni i stok narciarski.




Pisząc o Bydgoszczy warto wspomnieć o Moście Królowej Jadwigi, trzytomowej powieści Jerzego Sulimy Kamińskiego, która jest świetnym portretem miasta od okresu międzywojennego. Warto dodać, że w tym okresie Bydgoszcz zaliczano do grona największych miast II Rzeczpospolitej. Miała ona swój niezaprzeczalny urok, choć zawdzięczała go w dużym stopniu wcześniejszym, niemieckim gospodarzom. Autorowi na kartach książki udało się również zachować gwarę bydgoską, która dziś stała się już reliktem minionej przeszłości. 

Szczerze mówiąc, niewiele znam powieści z Bydgoszczą w tle. Nie tak dawno wpadła mi w ręce Rzeka zbrodni Jarosława Jakubowskiego. To dość niesamowita historia kryminalna, osadzona w realiach lat dwudziestych, krótko po powrocie miasta do Macierzy. Autor, wiernie odtwarzając realia historyczne i topograficzne wplótł do niej wątki obyczajowe, kulturowe i... nadprzyrodzone. Są w niej też bydgoskie barki i ciemna Brda...





Nieco podobny klimat ma powieść Cezarego Czyżewskiego Alazza, choć jej akcja toczy się współcześnie. Zaczyna się dość niesamowicie - policja poszukuje pomocy w rozwikłaniu tajemnicy niemal rytualnego morderstwa, dokonanego w tajemniczym domu przy ul Glinki. Jest też dziwny ślad - długi włos, pozbawiony zupełnie struktur DNA. Niemożliwe? W powieści Czyżewskiego wiele niemożliwych rzeczy staje się rzeczywistością, która zresztą i tak daleka jest od jednoznaczności. Choć cała akcja toczy się w Bydgoszczy, a wnikliwy czytelnik z łatwością odnajdzie opisane miejsca, to autorowi zdarzają się wycieczki w bardzo odległą, niezbyt oczywistą przeszłość. Jest opuszczona kamienica przy Jagiellońskiej, i gmach Opery, i... No dobrze, dalej nie będę zdradzał wątków. Książka trzyma w napięciu niemal od pierwszych kart, a zaskakujące zwroty akcji i mocne wrażenia sprawiają, że przy lekturze można zapomnieć o obowiązkach. Zainteresowanych odsyłam do strony autora, gdzie znaleźć można nieco więcej szczegółów. Myślę, że warto.



słuchacz







piątek, 11 listopada 2016

Jeśli wola Twa... Pożegnanie Leonarda Cohena




Jeśli wola Twa
To umilknę znów
I uciszę głos
Tak, jak kiedyś już
I w milczeniu
Będę czekał aż
Znowu wezwiesz mnie...

If It Be Your Will
(L. Cohen w tłumaczeniu M. Zembatego)



Leonard Cohen - reprodukcja fotografii z wydawnictwa Live in London (2009)


Dziś rano dowiedziałem się o śmierci Leonarda Cohena. W tej samej chwili niebo za oknem stało się jeszcze bardziej ponure... Odszedł, mając osiemdziesiąt dwa lata. 

Dzisiaj tu, jutro tam, wszak każda radość krótko trwa. Poszedł za Marianne i Susanne. Chyba zabrał swój zniszczony niebieski prochowiec. Nie wolno się żegnać w ten sposób. Pozostało puste miejsce nad rzeką, gdzie nikt już nas nie zaprowadzi. Goście wciąż nadchodzą, z wielu stron. Są siostry miłosierdzia, skrzypce w ogniu drżą, a muzyka na Clinton Street dalej gra na okrągło. A przez groby wicher wieje. Wyjdziemy wkrótce z cienia. Może ktoś zanuci Hallelujah. I przyjdzie czas na Manhattan, choć strach spojrzeć w przyszłość i myśleć co niesie demokracja...




Trudno nawiązać do wszystkich tytułów jego ballad. Były z nami gdy dorastaliśmy. Próbowaliśmy jego słowami komentować chwile szczęścia i smutku. Nic jednak nie trwa wiecznie. Wielcy odchodzą, zostają puste miejsca. Jednym do końca towarzyszy zgiełk świata, inni odchodzą w milczeniu. Leonard Cohen niemal do ostatnich dni był aktywnym twórcą i mimo nie najlepszego zdrowia także sporo koncertował. Zmusiły go do tego okoliczności (stracił fortunę wskutek nieuczciwości Kelley Lynch, swej menedżerki). Także ta jego późna twórczość w niczym nie ustępowała wcześniejszym kompozycjom.
W grudniu 1976 roku miesięcznik Jazz  na ostatniej stronie zamieścił oryginalny angielski tekst utworu Famous Blue Raincoat oraz trzy tłumaczenia: Jacka Kleyffa, Macieja Karpińskiego oraz Macieja Zembatego. Chyba wówczas zrozumiałem rolę tekstu w piosence. Utwory Cohena odkrywały swe ukryte znaczenia i zyskiwały popularność. 




Śpiewano je z gitarą przy różnych okazjach. Słyszałem Cohena w górach i na rajdach. Powstała moda na tę twórczość, a ceny jego płyt w komisach nagle znacząco podskoczyły. Dobrze się stało, że Maciek Zembaty - ponury trójkowy magazynier - w końcu chwycił gitarę i zaczął sam wykonywać ballady Leonarda. Początkowo nie do końca akceptowałem jego wokalistykę, ale klimat i uczucie jakie wkładał w wykonanie wreszcie mnie przekonały. Ważne były jego doskonałe przekłady. Choć nie zawsze stuprocentowo wierne, potrafiły jednak najbardziej zachować ducha i nastrój oryginału. 




Gdy wreszcie w 1985 roku Cohen przyjechał do Polski okazało się, że ma tu znacznie więcej fanów niż w ojczystej Kanadzie. Zresztą jego korzenie sięgają naszego kraju. Ojciec Leonarda nazywał się Krynicki, jednak dziecko, zgodnie z judaistyczną tradycją nazwisko przejęło po matce. Choć urodził się w Montrealu, to ponoć poczęty został w Berdyczowie. W rodzinnym domu mówiło się w jidisz, po rosyjsku i po polsku. Wrażliwość późniejszego barda ukształtował styk wielu kultur, które przenikają się w jego poezji i muzyce. Mówił o tym Maciej Zembaty podczas koncertu w ramach Festiwalu Czterech Kultur w Łodzi, w 2002 roku, gdzie prezentował słuchaczom jego twórczość we własnej interpretacji. 




Leonard Cohen gościł w Polsce jeszcze trzykrotnie. Zawsze skromny, nigdy nie miał wygórowanych wymagań. Fenomen jego popularności w naszym kraju trudno jednoznacznie wytłumaczyć. Czas sprzyjał wówczas wewnętrznej emigracji. Ludzie chętniej zaglądali do własnych wnętrz. Może w tej poezji było coś, czego młodzież nie mogła odnaleźć w twórczości rodzimych bardów? Może ją jakoś uzupełniała? Wszak nawet Bob Dylan, mimo zaangażowanych tekstów nie zyskał u nas takiego rozgłosu. Podmiot liryczny Cohena próbuje odnaleźć się w skomplikowanej rzeczywistości, gdzieś między miłością a nienawiścią. Jest wrażliwy, czerpie z tradycji judaizmu, buddyzmu i chrześcijaństwa, wszak do źródeł świadomości prowadzi wiele dróg. Artysta próbował zachęcić nas byśmy poszukali własnej, niczego jednak nie narzucał. Zamyślony, mówił i śpiewał z głębi serca.




Po raz ostatni odwiedził Polskę w 2010 roku. Był jak zawsze skromny i wierny staremu stylowi elegancji. Na scenie pojawiał się w nienagannym garniturze i rozmawiając ze słuchaczami zawsze zdejmował kapelusz. Taki obraz pozostawił również na nie tak dawno wydanych rejestracjach swych koncertów z 2010 roku z Londynu i 2014 z Dublina. Pojawiła się też płyta DVD, zawierająca fragmenty występów z różnych scen, zarejestrowane w latach 2008 i 2009. Z uwagi na jednakową scenografię ogląda się ją niemal jak regularny koncert. Jednak prawdziwym rarytasem jest występ z początków kariery, zarejestrowany 31 sierpnia 1970 roku w nocy, podczas festiwalu na wyspie White. Po raz pierwszy opublikowano go dopiero w 2009, w postaci wydawnictwa zawierającego płytę CD i DVD. Znalazły się tam piosenki i fragmenty recytowanej przez autora poezji.




Materiał nie był kręcony z myślą o publikacji. Mimo to powstał świetny, wartościowy dokument, pokazujący artystę nieco intymnie, niemal zza kulis.
Był postacią wyjątkową. Od zawsze interesował się literaturą. Wydał kilka tomików poezji, które cieszyły się zmiennym zainteresowaniem. Popularność nadeszła, gdy zachęcony przez Judy Collins sam zaczął wykonywać je z gitarą. Na początku lat 90. wycofał się z czynnego życia artystycznego. Walczył z depresją. Odnalazł spokój w klasztorze Zen na Mount Baldy w Los Angeles. Jego ulubionym bohaterem był Grek Zorba. Często powtarzał, że za swój osobisty sukces uważa przetrwanie. W istocie, na przestrzeni lat jego życie układało się bardzo różnie. W opublikowanym w listopadzie 2006 roku filmie dokumentalnym Leonard Cohen: I'm Your Man pojawia się Bono, muzycy zespołu U2 oraz Nick Cave, którzy nie kryją swej sympatii dla jego twórczości, podkreślając jednocześnie jej wpływ na własną. 




Inni artyści również chętnie sięgali po jego utwory, próbując nadać im indywidualne brzmienie. Warto wspomnieć projekt Tower Of Song, z gościnnym udziałem Eltona Johna, Billy Joela, Bono, Tori Amos, Stinga, Petera Gabriela, Willie Nelsona i wielu innych. W 1987 roku ukazała się świetna, niemal audiofilsko nagrana płyta Jennifer Warnes Famous Blue Raincoat. Zawarła na niej własne interpretacje utworów mistrza. Był to jej hołd dla Leonarda, wszak przez wiele lat towarzyszyła mu na koncertach i solowych płytach. W jednym z utworów Cohen pojawił się osobiście w roli gościa.
Po okresie mniejszej aktywności życie zmusiło go do sięgnięcia po gitarę i ponownego wejścia na estradę. Z powodu oszustw swej menedżerki, stojąc w obliczu bankructwa musiał znów zatroszczyć się o swoją emeryturę. Rozpoczął najdłuższe i bodaj najlepsze tournée w swej półwiecznej karierze. Trwało od 2008 do 2010 roku i przyniosło mu ponad 22 mln dolarów.
Wydał kilkanaście książek, nagrał osiem albumów koncertowych i czternaście studyjnych. Ostatnia płyta, zatytułowana You Want It Darker pojawiła się w sklepach niespełna miesiąc temu. Stała się pożegnaniem. Cohen był świadomy, że jego czas dobiega końca. W tytułowej kompozycji powtarzał za Abrahamem „Jestem gotów, mój Panie”. Płyta jest poruszającym testamentem, rozmową z Bogiem, refleksją nad wiarą, zwątpieniem i nadzieją. 
Całe jego życie było poszukiwaniem. Nie wiem, czy znalazł odpowiedzi na dręczące go pytania. Poszukiwania, które nie prowadzą do celu często są źródłem zgorzknienia. Mam nadzieję, że stojąc już po drugiej stronie, w gronie największych twórców odnalazł spokój. Myślę, że gdzieś tam niedaleko jest Marianne i Suzanne. I może Janis. Przecież ją też znał i po swojemu kochał. Tak czy inaczej - po naszej stronie pozostało kolejne puste miejsce. I trochę nam żal.

So long Leonard...

słuchacz





PS.

Jedna z osób czytających powyższy tekst zwróciła mi uwagę, że Leonard Cohen był w Polsce pięć razy, a nie czterokrotnie, jak wcześniej napisałem. Sprawdziłem dokładnie i przyznaję się do błędu. Artysta istotnie gościł w naszym kraju częściej. 

W 1985 roku dał cztery koncerty. 19 marca zagrał w Poznaniu w Hali Arena, dzień później w Hali Ludowej (dziś Stulecia) we Wrocławiu, kolejnego dnia w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu oraz 22 marca zakończył tournée w Sali Kongresowej w Warszawie. Ponownie przyjechał do Polski po dwunastu latach i uświetnił czterdziestą piątą rocznicę powstania radiowej „Trójki”, dając dla wybranych słuchaczy 31 marca 2007 roku koncert w Studio im. Agnieszki Osieckiej. Wówczas też złożył swój podpis na słynnej trójkowej ściance. Rok później zagrał dwukrotnie: 29 września we Wrocławiu i 1 października na warszawskim Torwarze. Czwarta wizyta miała miejsce w 2010. Wówczas wystąpił 4 października w katowickim Spodku oraz 10 października w Warszawie na Torwarze. Ostatni raz gościł w naszym kraju w 2013 roku. Zagrał wówczas 19 lipca w łódzkiej Atlas Arenie. Szukając tych informacji trafiłem na ciekawą stronę, poświęconą kanadyjskiemu bardowi. Warto tutaj zajrzeć.
s.







piątek, 4 listopada 2016

Live At The Hollywood Bowl – brakujący dokument z czasów beatlemanii








Wielka Czwórka z portowego Liverpoolu to chyba jeden z najbardziej znanych zespołów na świecie. Przypominanie nawet ich skrótowej biografii byłoby dużym nietaktem wobec czytelników. Byli wyjątkowi pod wieloma względami. Choć u progu kariery żaden z muzyków nie był wirtuozem swego instrumentu i żaden nie znał też nut, to niemal przez całe lata sześćdziesiąte wyznaczali nowe prądy muzyczne, kładąc podwaliny pod późniejszy rozwój hard rocka, psychodelii, białego bluesa i wielu innych awangardowych nurtów. Byli pierwszą europejską grupą, która bez reszty podbiła amerykański rynek muzyczny. Do końca lat dziewięćdziesiątych sprzedali ponad miliard płyt. Wydali kilkanaście studyjnych albumów. Od 1987 roku płyty te pojawiły się na srebrnych krążkach, lecz jakość zapisanego na nich dźwięku była dość przeciętna. Co ciekawe, w zasadzie przez wiele lat tak znany zespół nie miał w swym dorobku żadnych oficjalnych nagrań koncertowych. Wyjątek stanowiła jedna płyta, wydana w 1977 roku i zatytułowana The Beatles – Live At The Hollywood Bowl. Nagrania na ów krążek przygotował George Martin, wieloletni  producent Beatlesów, jednak nigdy nie był z nich zadowolony. Pochodziły z trzech koncertów zespołu w Hollywood Bowl, zarejestrowanych 23 sierpnia 1964 roku oraz 29 i 30 sierpnia 1965. Przez wiele lat był to jedyny, wydany przez EMI i Capitol Records, autoryzowany koncert Beatlesów. Zarejestrowano go w okresie szczytowego nasilenia beatlemanii, jednak przy poziomie ówczesnej techniki zarówno nagłośnieniowej jak i nagraniowej zrealizowanie profesjonalnego zapisu było niemożliwe. Na koncertach panował nieopisany chaos. Muzycy nie słyszeli się wzajemnie. Wszystko zagłuszał pisk siedemnastu tysięcy fanów, którzy, jak twierdził George Martin, byli w stanie zagłuszyć nawet startujący odrzutowiec. Nic dziwnego, że krótko potem zespół definitywnie zrezygnował z publicznych koncertów. Pamiętam te nagrania, miałem je u schyłku lat siedemdziesiątych na taśmach mego poczciwego szpulowca. Trudno było tam oddzielić muzykę od wszechogarniającego wrzasku. Przyznam, że właśnie z uwagi na kiepską jakość nie przetrwały zbyt długo.




Warto przypomnieć, że rok 1964 przyniósł zespołowi bezprecedensowy sukces, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Stanach Zjednoczonych. Gdziekolwiek się udawali – towarzyszyły im tłumy pełnych uwielbienia fanów, dezorganizujących wszystko dokoła. 9 lutego 1964 roku popularny program amerykańskiej telewizji „The Ed Sullivan Show” zgromadził przy odbiornikach siedemdziesiąt trzy miliony widzów, pragnących obejrzeć koncert Beatlesów transmitowany na żywo ze studia. Stanowiło to 45% amerykańskich domów wyposażonych w odbiorniki TV. W zasadzie trudno się dziwić. Było to coś nowego dla nastoletniej młodzieży, szukających czegoś innego niż Elvis Presley i Frank Sinatra. Brian Epstein zaproponował jej nowy wizerunek gwiazd, który przypominał czterech chłopaków z sąsiedztwa. W połączeniu z ich genialną umiejętnością tworzenia przebojów niemal na zamówienie pomysł ten okazał się marketingowym strzałem w dziesiątkę.




Sytuacja na rynku płyt CD, zawierających nagrania legendarnego kwartetu zmieniła się radykalnie 9 września 2009. W tym dniu miała miejsce premiera szesnastopłytowego zestawu The Beatles Stereo Box Set, zawierającego całą na nowo zremasterowaną dyskografię zespołu. Różnica w brzmieniu była ogromna. W ślad za nim na sklepowych półkach pojawił się trzynastopłytowy komplet Mono Box Set, prezentujący monofoniczne miksy piosenek, często znacząco różniące się od stereofonicznych. Oba zestawy oraz sprzedawane oddzielnie płyty z edycji stereofonicznej wyparły z rynku wydawnictwa z 1987 roku. Mimo to, dalej brak było nagrań koncertowych. W trzy listopadowe noce 1995 roku na antenie telewizji ABC wyemitowano sześciogodzinny serial, w którym znalazło się wiele niepublikowanych wcześniej materiałów archiwalnych, wywiadów i odrzutów sesji nagraniowych. W ślad za serialem, w latach 1995-1996 ukazała się trzyczęściowa seria dwupłytowych wydawnictw, zatytułowana Anthology, która stała się cennym uzupełnieniem filmu. 




Gwoli ścisłości należy jeszcze wymienić dwa dwupłytowe zestawy Live At The BBC, zawierające fragmenty programów radiowych oraz występów w studiach radia BBC. Część pierwszą wydano w  1994 roku, drugą w 2013. Wszystkie te albumy, jakkolwiek cenne i wartościowe, w dalszym ciągu nie prezentowały zespołu podczas regularnego koncertu dla wielotysięcznej publiczności.




Wróćmy więc do pamiętnych występów z Hollywood Bowl. Wytwórnia Capitol Records pierwotnie planowała wydać album koncertowy The Beatles, zawierający nagrania z 23 sierpnia 1964 roku, jednak mimo wytężonej pracy nie osiągnięto zadowalających rezultatów. Występ naprawdę robił wrażenie, jednak jakość dźwięku dyskwalifikowała materiał. Taśmy powędrowały na półkę. Rok później, 29 i 30 sierpnia zarejestrowano w tym samym miejscu kolejne dwa koncerty zespołu, ale znów okazało się, że wyłowienie muzyki legendarnej czwórki spod ryku tłumu przekraczało możliwości wydawców. I tym razem taśmy trafiły do archiwum. W 1971 roku, przy okazji  pracy nad albumem Let It Be próbował zmierzyć się z nimi Phil Spector, lecz również zrezygnował. Materiał powrócił na półkę, gdzie przeleżał kolejne sześć lat. Do tematu powrócił Bhaskar Menon, prezydent Capitol Records, który zaproponował tę pracę Georgowi Martinowi. Bezpośrednim powodem tej decyzji była chęć ograniczenia atrakcyjności powstających nielegalnie bootlegów. Zadanie nie było łatwe, jednak doświadczonemu realizatorowi, od lat współpracującemu z zespołem udało się wykroić trzynaście utworów. Różnica między nim a piosenkami zarejestrowanymi również na żywo w studiach BBC polegała na niesamowitej energii, jaką zespół czerpał z wiwatującego tłumu. Drobne wpadki wykonawcze zeszły na dalszy plan, bowiem muzycy z uwagi na doping prawie się nie słyszeli.
Koncertowy album z Hollywood Bowl zawierał głównie piosenki z płyt A Hard Day's Night (1964) i Help! (1965), wszak grupa grała wówczas swój najnowszy repertuar. Choć cieszył się sporym powodzeniem, to jednak po wyczerpaniu nakładu nie został wznowiony, nie ukazała się też jego wersja kompaktowa.




Do nagrań powrócono po blisko czterdziestu latach. Zmieniły się czasy, rozwinęła się technika. Jakiś czas temu do Gilesa Martina (syna Georga) dotarła wiadomość, że w Capitol Studios odkryto trójkanałowy zapis wspomnianego koncertu. Okazało się, że jest technicznie nieco lepszy od taśmy matki przechowywanej w londyńskich archiwach. Giles wspólnie z Jamesem Clarkem poddał go obróbce w technologii DEMIX, pozwalającej wyodrębnić dźwięki poszczególnych instrumentów ze wspólnego toru. Materiał przy współpracy Sama Okell’a ponownie zmiksowano. Dało się poprawić przejrzystość dźwięku i oddać w nagraniu niesamowitą energię muzyków wspomaganych przez kochający ich tłum. Całość uzupełniono o dodatkowe cztery nagrania, tak więc ostatecznie na płytę trafiło siedemnaście piosenek. Album zdecydowanie zyskał nowy blask i w niczym nie przypomina swego dawnego pierwowzoru. Jakość dźwięku pozytywnie zaskakuje. Beatlesi inspirowani wrzeszczącym tłumem grają na najwyższych obrotach, często nadając wykonywanym piosenkom szybsze tempa niż w wersjach studyjnych. 




Wersja CD pojawiła się w sklepach dziewiątego września, dokładnie w siódmą rocznicę premiery zremasterowanego szesnastopłytowego boksu The Beatles Stereo Box Set, zaś osiemnastego listopada (za niespełna dwa tygodnie) planowana jest premiera wersji winylowej. Dwudziestego pierwszego listopada pojawi się również nowy film dokumentalny The Beatles: Eight Days a Week - The Touring Years, którego reżyserem jest Ron Howard. Będzie dostępny zarówno na Blu-Ray jak i w dwupłytowej edycji DVD.
Po raz kolejny okazało się, że współczesna technika i wiedza fachowców może zdziałać cuda. Nawiasem mówiąc, ciekawy jestem co jeszcze kryją archiwa, wszak znawcy tematu twierdzą, że nie wszystkie skarby zostały opublikowane. Jestem przekonany, że temat powróci. Giles Martin, syn legendarnego Georga Martina dokonał cudu. Boję się myśleć, czego może dokonać jego wnuk…

słuchacz