niedziela, 28 sierpnia 2016

Jon & Vangelis - niezapomniany, nieziemski duet









Co stać się może, jeśli natchniemy do wspólnej pracy dwóch genialnych artystów, a przy tym dwie wybitne indywidualności? Może być różnie. Efektem może być krwawe starcie, wykopanie wojennych toporów i kilkuletnia wybitnie dochodowa praca dla rzeszy prawników, bądź... arcydzieło. A może dwa. Albo nawet trzy.
Nie pamiętam już szczegółów, był prawdopodobnie schyłek 1981 roku. W kraju rosło napięcie. Kończyłem wówczas zasadniczą służbę wojskową. Docierały do mnie zaledwie strzępy wydarzeń, przefiltrowane przez jedynie dostępnego w koszarach Żołnierza Wolności i Dziennik Telewizyjny. Trudno było dociec prawdy. Jakimś cudem udało mi się wyjechać na kilka dni do domu. Któregoś wieczoru słuchając Trójki usłyszałem znajomy Głos, który zapowiedział kilka utworów z nowej płyty. Nazwiska, które ją firmowały postawiły w stan podwyższonej gotowości mój lekko wysłużony magnetofon. Po chwili ruszyła taśma, a z radia dobiegły dźwięki z zupełnie innego świata. To był anielski balsam na mą dość wówczas skołataną duszę, zaś nagranie zatytułowane I'll Find My Way Home miało wydźwięk niemal proroczy. Powracałem do tej muzyki wielokrotnie, tak że niemal wryła się w moją pamięć. Kiedy po krótkim czasie zmuszony byłem powrócić do jednostki - mogłem jedynie w takiej formie zabrać ją ze sobą. O odtworzeniu taśmy w tamtych warunkach trudno było marzyć. Może to dobrze, bo stała się dla mnie furtką do zupełnie innego świata, do którego wówczas niezbyt chętnie chciałbym zaprosić kogokolwiek. I chyba pozostało mi to do dziś.
Cóż to była za płyta? Nosiła tytuł The Friends of Mr Cairo, firmował ją duet Jon & Vangelis. Obie postacie mnie zelektryzowały. Pierwsza była i jest dla mnie do dziś jedynym prawdziwym głosem legendarnego zespołu Yes, drugą znałem jako twórcę pochodzącego z Grecji, niegdyś związanego z Demisem Roussosem (proponuję posłuchać płyty 666 formacji Aphrodite's Child), komponującego ciekawą, bogato zaaranżowaną muzykę elektroniczną, która również w tamtym czasie leżała w orbicie mych zainteresowań. Obaj poznali się w okresie, kiedy po wielomiesięcznej i wyczerpującej sesji do płyty Tales from Topographic Oceans grający na klawiszach Rick Wakeman zdecydował o swym odejściu z Yes. Pozostali muzycy rozważali kolejne kandydatury na jego miejsce (w tym także Vangelisa), ostatecznie zatrudniając Szwajcara Patrica Moraza. 




Charyzmatyczny Grek i wokalista Yes szybko znaleźli nić porozumienia i nawiązali współpracę, początkowo nie myśląc nawet o opublikowaniu jej efektów.
Warto wspomnieć, że Jon Anderson miał już w dorobku kilka wcześniejszych własnych dokonań. W 1970 gościnnie wystąpił na płycie Lizard grupy King Crimson, w 1976 roku wydał swą pierwszą świetną i wysoko ocenioną przez krytykę płytę Olias of Sunhillow, na której nie tylko śpiewał, lecz zagrał również na wszystkich instrumentach. W 1980 wydał kolejny album Song of Seven. Vangelis w tym czasie dysponował już prywatnym studiem nagraniowym w Londynie, w którym zdążył zrealizować kilka płyt, będących interesującym połączeniem brzmień elektronicznego i akustycznego instrumentarium. Dość wspomnieć albumy Opera sauvage, Spiral, Heaven and Hell czy L'Apocalypse des animaux. Zderzenie unikalnego głosu Jona Andersona, brzmienia elektronicznych klawiszy i umiejętności kompozytorskich Vangelisa dało efekt, który do dziś robi duże wrażenie. Powstała muzyka ponadczasowa, która oparła się modom i stylom. Co ciekawe, fascynuje także tych, którzy solowe dokonania obu artystów darzą średnim zainteresowaniem.
Muzyka i teksty Jona Andersona często czerpały z pierwiastków filozoficzno-duchowych, balansujących czasem na granicy surrealizmu, New Age i trudno powiedzieć czego. Wiele dokonań powstałych przy współpracy z Vangelisem ma podobne odniesienia, choć artysta potrafił także zaskoczyć, przywołując wspomnienia dawnych filmów z lat trzydziestych i czterdziestych. Obaj twórcy nagrali wspólnie trzy płyty. Po kilku latach, w 1991 wyszła jeszcze czwarta, jednak nieporozumienia związane z jej wydaniem zakończyły wzajemną współpracę.
Wróćmy jednak do początku. Pierwszy wspólny album, zatytułowany Short Stories ukazał się w 1980 roku. Powstał dość szybko, był efektem wspólnego dwudniowego muzykowania i zawierał muzykę w dużej części improwizowaną. Vangelis wybrał najbardziej nośne fragmenty i zmiksował je w swoim Nemo Studios. Powstała interesująca płyta, przecierająca wspólny szlak, choć w mojej ocenie zdecydowanie ustępująca następnej.




Ponowne spotkanie nastąpiło w Paryżu, przy okazji pracy nad innymi projektami. Mimo to obaj znaleźli kilka dni i poświęcili je na nagranie kolejnych kompozycji, które w zasadzie powstawały na bieżąco. Trudno w to uwierzyć, wiedząc ile czasu innym twórcom zajmowało nagranie dobrej płyty. Wspólnie stworzyli album Friends Of Mr Cairo, arcydzieło które przed laty tak bezceremonialnie zawładnęło moim umysłem. Całość otwiera niemal prorocza pieśń I’ll Find My Way Home, z ciekawym tekstem, niosąca nadzieję i zachęcająca do walki z przeciwnościami losu. I jak tu nie zgodzić się, że prostota, bez zbędnych udziwnień jest piękna. Dalej jest jeszcze lepiej. Przychodzi rozluźnienie nastroju. Pojawia się radosny State of Independence, pełen latynoskich rytmów, które zainspirowały nawet Donnę Summer, królującą wówczas w dyskotekach. Zwraca uwagę Mayflower, którego tytuł przywodzi skojarzenia z nazwą statku wiozącego pierwszych osadników do Ameryki, zaś Anderson w swym tekście łączy ich z przyszłymi kolonistami wyruszającymi na podbój kosmosu. Tytułowy utwór albumu Friends Of Mr Cairo jest czymś absolutnie wyjątkowym. To pobudzająca wyobraźnię historia, wyjęta ze starych gangsterskich filmów rodem z Hollywood. Pisk opon, odgłosy strzelaniny i samochodowych klaksonów, rozmowa uciekającego gangstera z dziewczyną i policyjne syreny oraz świetna muzyka i śpiew stworzyły niezapomnianą atmosferę, będącą hołdem dla kina przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. W tekście pojawiają się wspomnienia dawnych gwiazd i nawiązania do Sokoła Maltańskiego z niezapomnianymi kreacjami Humphrey’a Bogarta i Petera Lorrie. Całość kończy symboliczny odgłos obracającej się rolki filmu po zakończonej projekcji. Na płycie pojawia się jeszcze rockowy Back To School oraz wyciszony, nieco sentymentalny Outside Of This (Inside of That). Wszystko łącznie tworzy niezapomnianą całość.
Rok później pojawił się album Private Collection , kolejne wspólne dzieło obu twórców. Trudno w to uwierzyć, ale ponownie powstała fascynująca całość, chyba nawet przewyższająca poprzednie wspólne dokonania. Muzyka sprawia wrażenie bardziej dopieszczonej, jest pełna zmiennych nastrojów, a teksty niosą sporo ukrytych przesłań i odniesień. Szczególną uwagę zwraca Polonaise, piękna ballada, nawiązująca do poloneza Chopina. Te odniesienia są nieprzypadkowe. Obaj twórcy byli wówczas przejęci niedawnymi wydarzeniami w Polsce. Stworzyli dedykowany Polakom utwór, z nadzieją, że minie czas siły i agresji, a ostatecznie zwycięży prawda i ludzka solidarność. Drugą stronę płyty w całości wypełniła kompozycja Horizon, bogata w zmienne nastroje: grozę, patos, wyciszenie i wiarę w nadejście pokoju. Muzyka Vangelisa ponownie czaruje bajecznym klimatem, zaś teksty Jona znów niosą nadzieję, że w obliczu narastającego kryzysu ludzkość odnajdzie wspólny język pokoju i porozumienia.





Po dłuższej przerwie, w 1991 ukazała się ostatnia płyta duetu, zatytułowana Page of Life. Anderson do dziś uważa Vangelisa za swego mentora i jednego z największych twórców ostatniego stulecia. Wciąż ma nadzieję, że współpraca będzie nadal kontynuowana. Wszak, jak stwierdził w jednym z wywiadów, śpiew do jego muzyki i praca z nim była niczym przebywanie w niebie. Myślę, że dla odbiorców ich wspólnych dokonań również.

słuchacz










niedziela, 21 sierpnia 2016

Gotan Tango Project







Tango to przede wszystkim taniec towarzyski, lecz także muzyka. Narodziło się ponad sto lat temu w Ameryce Południowej, a ściślej w Buenos Aires (Argentyna) i Montevideo (Urugwaj). Czerpie z tradycji hiszpańskiej habanery i flamenco. Początkowo tańczone jedynie w domach publicznych i podejrzanych lokalach, szybko jednak zdobyło popularność i trafiło do USA, a stamtąd do Europy, gdzie zwłaszcza w Paryżu zyskało wyjątkową sławę. Powstała tam nawet lokalna odmiana, zwana tangiem paryskim, bądź apaszowskim. Tango budziło sprzeciwy purystów obyczajowych, krytykujących jego odniesienia erotyczne. Mimo to zyskiwało popularność. Któż z nas nie słyszał takich melodii jak La Cumparsita, czy choćby rodzimych: Tango milonga, To ostatnia niedziela, Kapitańskie tango lub bardziej współczesne Nieustanne tango Grzegorza Ciechowskiego. W 2009 roku UNESCO uznało tango za element światowego dziedzictwa kulturowego ludzkości.
Współczesna muzyka rozrywkowa często inspiruje się wieloma kulturami, łącząc rozmaite brzmienia. Dość przypomnieć wyjątkową w naszym kraju popularność nut bałkańskich, nie tylko w wydaniu Bijelo Dugme czy Gorana Bregovica. Z powodzeniem sięgali po nie także rodzimi wykonawcy (Kayah, Krzysztof Krawczyk).




Szczerze mówiąc - rzadko oglądam transmisje z festiwalu w Sopocie. Jednak jakimś przypadkiem obejrzałem koncert grupy Gotan Project, która występowała jako gwiazda na 40. Sopot Festival w 2003 roku. Zespół od chwili powstania tworzą Francuz Philippe Cohen Solal, Argentyńczyk Eduardo Makaroff oraz Szwajcar Christoph H. Müller. Obejrzałem i... do dziś zostałem pod urokiem muzyki, którą tworzą. Jest w niej coś hipnotycznie fascynującego. Na mojej Półeczce stoi sporo płyt z ich katalogu i przyznam, że stosunkowo często po nie sięgam. Tę muzykę niełatwo w prosty sposób scharakteryzować, po prostu ma w sobie tango. Nie są to proste rytmy, bowiem muzycy Gotan Project łatwo przesuwają  granice muzyki. Elementy folku, jazzu, chillout i house z powodzeniem mieszają z brzmieniem wysublimowanej, nie drażniącej elektroniki, nostalgicznym brzmieniem bandeonu, skrzypiec i uwodzicielskim śpiewem rodem z katalońskich kafejek. Wszechobecny w muzyce zespołu bandeon skonstruowano wprawdzie wiele lat temu w Niemczech, jednak dziś jest instrumentem wręcz nierozerwalnie związanym z tangiem. Jeśli dodać do tego pojawiający się od czasu do czasu śpiew Cristiny Vilallonga, która mistrzowsko operuje głosem przywodzącym na myśl klimat Buenos Aires czy Paryża, to w efekcie uzyskujemy fascynującą, choć nieco zaskakującą mieszankę dźwiękową. Nad wszystkim zaś króluje wszechobecny duch tanga.
Chyba można powtórzyć za wieszczem, że dzięki Gotan Project tango trafiło pod strzechy. Ich muzyka pojawiła się w klubach tanecznych niemal całego świata. 




Grupa powstała w 1999 roku, a ich wydany dwa lata później debiutancki album La Revancha del Tango zwrócił uwagę nie tylko muzycznych koneserów. Okazał się pomostem łączącym zupełnie odmienne tradycje muzyczne i kulturowe. Po ponad piętnastu latach brzmi równie świeżo i elektryzująco.
W kwietniu 2006 ukazała się kolejna płyta tria, zatytułowana Lunatico. Już w dniu premiery okazała się wielkim hitem, zbierając świetne recenzje. Pomyślana była jako hołd dla Carlosa Gardela, mistrza tanga z lat trzydziestych. Do nagrania zespół zaprosił wielu znanych latynoskich twórców. W nagraniach pojawił się Juan Carlos Cacesres - legenda tanga, prócz niego wystąpiła grupa Calexico z Meksyku, hip hopowy Koxmoz z Argentyny i inni.




Koncerty Gotan Project są zwykle niezapomnianymi widowiskami, zarówno muzycznymi  jak i wizualnymi. Niemałą sztuką jest odtworzenie skomplikowanej aranżacji i przywołanie takich samych emocji i dźwięków na żywo. Okazuje się, że można. Dowodem jest album Live, zawierający na dwóch płytach fragmenty koncertów promujących płyty La Revancha Del Tango i Lunático. Zarejestrowano je w Londynie i Neuchatel (Szwajcaria). Sprawiają wrażenie nagranych dzień po dniu, choć w istocie dzielą je cztery lata. Wszystko brzmi doskonale, muzyka oddaje zarówno nastrój radosnej zabawy jak i melancholijnej zadumy, a wszystko niczym w tangu, we właściwych proporcjach. W obu koncertach zespół uzupełnia świetna wokalistka Veronika Silva.




Ważnymi muzykami są bandeoniści - Victor Villena w Londynie i Juanio Mosalini w Neuchatel. Obaj mają wpływ na niezapomniany klimat ponad dwugodzinnej wyprawy do ojczyzny tanga. Muzyka zmienia nastroje, skrzy się kolorami, choć mimo wszystko jest monolitem, w którym trudno wyróżnić elementy składowe. Trzeba dać się jej porwać.





Pisząc o bandeonie, który współtworzy klimat muzyki Gotan Project nie sposób nie wspomnieć o postaci Astora Piazzolli, zasłużonego kompozytora tanga argentyńskiego i  wirtuoza tego instrumentu, twórcy oryginalnego stylu zwanego „nuevo tango”. Była to nieco melancholijna muzyka, nawiązująca do minionych epok oraz jazzu, choć przeznaczona bardziej do słuchania niż do tańca.




Trzeci album Gotan Project, zatytułowany Tango 3.0 powstał w kwietniu 2010. Był  zderzeniem tradycji i nowoczesności. Okazał się jeszcze dalej idącą próbą poszerzania muzycznych granic, choć dalej na wskroś przesiąkniętą duchem tanga. Muzycy ponownie zaprosili wielu gości, czasem zaskakujących. Ponoć w Argentynie liczą się tylko dwie rzeczy: tango i futbol. Stąd też nie zdziwił pojawiający się w utworze La Gloria głos Víctora Hugo Moralesa, legendarnego komentatora meczów piłki nożnej, który w komentatorskiej manierze mówi o muzyce i muzykach. Napięcie rośnie, a pod koniec zamiast słynnego „Goool” pojawia się „Goootan!” Trudno nie uśmiechnąć się. W nagraniach pojawia się również Franco Luciani, argentyński wirtuoz harmonijki ustnej, zaś nad całością czuwa duch Julio Cortazara (na płycie jest fragment jego powieści Gra w klasy). To też nie dziwi, bowiem nagrania powstały w studio mieszczącym się w tym samym budynku, w którym Cortazar spędził ostatnie lata swojego życia.
Cóż więcej? Naprawdę warto posłuchać, ta muzyka nie starzeje się. Jest znakomita - zwłaszcza na tegoroczne kapryśne lato.

słuchacz








piątek, 12 sierpnia 2016

Pół wieku z kopyta za króliczkiem kulig rwie...





Nieco Skaldów z półeczki


Pod koniec czerwca obiegła kraj wiadomość o wypadku, jakiemu ulegli na autostradzie pod Włocławkiem powracający z koncertu członkowie zespołu Skaldowie. Najbardziej poszkodowany został współzałożyciel grupy Andrzej Zieliński, u którego lekarze stwierdzili szereg złamań. Stąd też ucieszyła mnie bardzo informacja, że już sześć tygodni po wypadku artysta wystąpił w reaktywowanym po latach zakopiańskim Kmicicu. Fakt faktem, że ponoć do instrumentu dochodził o kulach i śpiewał niezbyt mocnym głosem. Mimo to, jestem pełen podziwu i życzę mu wiele zdrowia. Towarzyszyła mu prześliczna wiolonczelistka Anna Markiewicz, brat Jacek i silne wsparcie trzech pokoleń klanu Zielińskich. To jest godny naśladowania wzór niezłomności i przykład przewagi ducha nad materią.





Klasyka i okolice

Restauracja Kmicic jest Zielińskim szczególnie bliska, wszak niegdyś jako ówcześni mieszkańcy Zakopanego bywali w niej często. Spotykała się tam spora grupa znanych twórców. Bywał Wojciech Młynarski, bywała Agnieszka Osiecka. Niewykluczone, że właśnie tam powstały zręby wielu późniejszych przebojów braci Zielińskich. Ech, łza się w oku kręci, wszak Andrzej dźwiga już siódmy krzyżyk, a jego brat Jacek jest zaledwie dwa lata młodszy. Historia zespołu przypomina niemal historię polskiej piosenki. Niezliczone przeboje, sukcesy w kraju i zagranicą, występy na wielu kontynentach - to parafrazując tytuł jednej z ich płyt - prawdziwa magiczna podróż. Trudno uwierzyć, ale zespół niedawno świętował pięćdziesięciolecie swej działalności. Z tej okazji firma płytowa Kameleon, która podjęła trud reedycji całej ich twórczości, wydała okolicznościowy box, zawierający dwanaście albumów grupy z lat 1967-1989. Do każdego dołączono sporo nagrań dodatkowych, często wcześniej nieznanych, bądź nieosiągalnych. To oczywiście nie wszystkie płyty legendarnej formacji. Ich dorobek jest znacznie większy, a jeśli dołączyć wydane na przestrzeni ostatnich lat spore archiwalia, wygrzebane wspólnym wysiłkiem wielu „ludzi dobrej woli” w kraju i za granicą, to należy jedynie z szacunkiem się pokłonić. I cóż, szkoda że nie wszyscy polscy wykonawcy mają tyle szczęścia (tu pozostawiam, wymowne jak sądzę, niedomówienie...)



Zawartość boxu

W 1965 roku na świecie rozwijała się w najlepsze beatlemania, w Polsce raczkował big beat, a w Krakowie dwaj muzycznie wykształceni i uzdolnieni bracia Andrzej i Jacek Zielińscy postanowili założyć zespół inny niż wszystkie. Mieli ambicję poszukania wspólnej formuły dla dobrych, literackich tekstów (Leszek Aleksander Moczulski) i ciekawej muzyki, inspirowanej klasyką, z domieszką folkloru góralskiego. W Krakowie nigdy nie brakowało utalentowanych muzyków, tak więc przedsięwzięcie z góry skazane było na sukces. Wymyślona nazwa zespołu wprost nawiązywała do skaldów, czyli nadwornych poetów wywodzących się z kultury skandynawskiej. W celny sposób określała również ich profil muzyczny. Oficjalnie zadebiutowali na II Krakowskiej Giełdzie Piosenki, jesienią 1965 roku, zdobywając pierwsze miejsce za piosenkę Moja czarownica. Doceniło ich także szanowne jury pół roku później, na IV Krajowym Festiwalu Piosenki w Opolu. W ślad za sukcesami pojawiły się propozycje nagrań radiowych i telewizyjnych. Już wówczas nietrudno było dostrzec, że zespół górował nad wieloma ówczesnymi wykonawcami swą muzykalnością i profesjonalizmem. Wdarli się niemal przebojem do krajowej czołówki wykonawców, łatwo wygrywali ankiety popularności i okupowali listy przebojów. W 1967 roku, po zmianach personalnych ukształtował się podstawowy skład zespołu, który w zasadzie z niewielkimi korektami działa do dziś. Tworzą go: Andrzej Zieliński, Jacek Zieliński, Konrad Ratyński, Jerzy Tarsiński i Jan Budziaszek.


Kompendium skaldowej wiedzy

Zainteresowanych szczegółami kariery grupy odsyłam do barwnej i z polotem napisanej biografii, zatytułowanej po prostu Skaldowie, którą przygotował Andrzej Icha, wieloletni fan zespołu, a na co dzień... doktor habilitowany i profesor nadzwyczajny w Instytucie Matematyki Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku. Stopnie naukowe autora gwarantują rzeczowe i wyczerpujące ujęcie tematu. Zapewniam jednak, że książka nie przypomina w niczym nudnej rozprawy naukowej.

Andrzej Zieliński, lider Skaldów jest autorem ponad dwustu sześćdziesięciu utworów. Zespół był wielokrotnie nagradzany, zyskując laury niemal na każdym festiwalu opolskim. W latach 1982–1987, po decyzji Andrzeja o pozostaniu w USA grupa nie istniała. W 1987 roku Jacek ją reaktywował, dołączając w miejsce Jana Budziaszka perkusistę Wiktora Kierzkowskiego oraz klawiszowca Grzegorza Górkiewicza, występującego wcześniej z Ewą Demarczyk. W tym składzie zarejestrowano album Nie domykajmy drzwi. Od 1990 roku muzycy ponownie występują z Andrzejem Zielińskim, który dzieli swój czas między Amerykę i Polskę.


Progresywny rozdział w twórczości Skaldów

Przyznam, że moja fascynacja Skaldami miała zmienne koleje. We wczesnych latach doceniałem ich piosenki, pełne wysmakowanego artyzmu i kultury muzycznej, jednak płyt raczej nie kolekcjonowałem. Były to zresztą czasy, kiedy mój zbiór był jeszcze bardzo skromny. Zaczęło się w połowie lat 70. Przypadkiem wpadł mi w ręce album Krywań. Początkowo zwróciłem uwagę na niezwykłą jak na krajowe wydawnictwa okładkę - rozkładaną, z wieloma zdjęciami, ozdobioną efektownym projektem graficznym. Na kopercie Waldemar Świerzy zmieścił swą wizję Krywania - tatrzańskiego szczytu, uważanego za świętą górę Słowaków. Wizja góry była mocno nierzeczywista, jednak moja ówczesna (i dzisiejsza) fascynacja wszystkim, co z Tatrami związane sprawiła, że wsłuchałem się w muzykę. I wpadłem. Skaldów kojarzyłem dotąd z melodyjnymi przebojami, a tymczasem usłyszałem prawdziwą progrockową suitę, godną najlepszych zachodnich wykonawców, okraszoną dodatkowo wpływami góralskimi i świetnie wkomponowanymi cytatami z muzyki klasycznej. Druga strona albumu robiła nie mniejsze wrażenie. Takich Skaldów nie znałem, rodzima krytyka również nie kryła zaskoczenia. Mimo wielu formułowanych wówczas zastrzeżeń utwór wytrzymał próbę czasu. 

Wybrane z kolekcji płyty, pochodzące z lat 70.

Okres flirtu Skaldów z rockiem progresywnym nie skończył się na jednej płycie. Zespół nagrał ów program także dla niemieckiego radia oraz dla radzieckiej Melodii. Wykonywał go również na koncertach (dość wspomnieć oficjalny bootleg Cisza krzyczy, nagrany w 1972 roku, w Leningradzie). W archiwach istnieje kilka wersji suity, które są cennym świadectwem przeobrażania się utworu, trwającego początkowo niespełna dziewięć minut. Rozpoczynała go transkrypcja ludowej melodii, po czym pojawiało się rozbudowywane solo gitary i popis Andrzeja Zielińskiego na organach Hammonda, przywiezionych z amerykańskiego tournée zespołu. Stopniowo dochodziły skrzypce Jacka Zielińskiego, zbiorowe improwizacje i cytaty z utworów Borodina, Bacha, Rossiniego i Musorgskiego. Ostateczna forma ukształtowała się podczas koncertów, a na płytę trafiła wersja zarejestrowana również niemal na żywo, podczas sesji zorganizowanej w Filharmonii Narodowej. 



Kolejne płyty Skaldów były powrotem do nieco łatwiejszych kompozycji, jednak rozbudowane formy pozostały w ich twórczości. Pięć lat później nagrali album Stworzenia świata część druga, oparty na podobnym pomyśle (rozbudowana suita i cztery piosenki, pełne wysmakowanych improwizacji), muzycznie jednak dojrzalszy. Z tego okresu pochodzi również suita baletowa Podróż magiczna oraz inne, mniej znane kompozycje instrumentalne (w tym jedna na grupę i orkiestrę symfoniczną). Przyznam, że ten etap twórczości zespołu jest mi najbliższy, choć dziś lubię także posłuchać ich łatwiejszego repertuaru. Także mój zbiór płyt Skaldów obecnie prezentuje się znacznie bardziej okazale. Uważam, że zdecydowanie na to zasłużyli. Ta twórczość jest świetnym antidotum na zalewającą nas radiową sieczkę. Bezsprzecznie album Krywań Krywań jest płytą wyjątkową. Ostatnio wznowiono go także dla koneserów - w wersji winylowej. Dobrze, że został przypomniany. Często do niego wracam, wszak ciągle mnie zaskakuje swą świeżością. I cóż, mogę jedynie parafrazując nazwę pewnej grupy, utworzonej na znanej powszechnie platformie społecznościowej stwierdzić: Wyłącz radio, włącz Skaldów.
słuchacz







piątek, 5 sierpnia 2016

Happy Rhodes – niebiańska chórzystka na ziemskim padole





Tworzy delikatną i frapującą muzykę. Obdarzona wyjątkowym, ciepłym, czterooktawowym głosem potrafi zmylić nawet wytrawnych melomanów. Piosenkę When The Rain Came Down, którą sama skomponowała i zaśpiewała „znawcy” uznali za duet Kate Bush i Annie Lennox. Ta wpadka chyba najkrócej obrazuje zaledwie część możliwości wokalnych Happy Rhodes. Mimo niewątpliwego talentu jest w naszym kraju postacią szerzej nieznaną, płyty są niedostępne, a sprowadzone osiągają dość wysokie ceny.
Przyszła na świat 9 sierpnia 1965 roku w niewielkiej miejscowości Poughkeepsie w stanie Nowy Jork (USA) jako Kimberley Tyler Rodes. Już trzy dni po urodzeniu jej niewiele starszy brat Mark nazwał ją Happy, gdyż uśmiech nie schodził z jej twarzy. I tak już zostało, i dla rodziny, i dla znajomych. Jako, że w zasadzie nikt nie znał jej jako Kimberley, wobec tego gdy skończyła szesnaście lat uczyniła w świetle prawa nadany przez brata przydomek prawdziwym imieniem. Mimo to jej młodość nie była tak szczęśliwa jak imię. Rodzina nie była najlepiej sytuowana, mieszkali w dość ubogiej dzielnicy. W dzieciństwie poznała smak odrzucenia i braku akceptacji przez rówieśników. Stąd całym jej światem stała się muzyka i sztuka. Nic w tym dziwnego, wszak już jej dziadek Dave Stamper komponował piosenki dla nowojorskich teatrów rewiowych. Zaczęło się od fascynacji muzyką Bacha, pochodzącą z bogatej kolekcji płyt należących do ojca. Do dziś wymienia Arię a strunie G jako swój ulubiony utwór. Nie ograniczała jedynie do słuchania kompozycji, nauczyła się je także śpiewać. Jedną z pierwszych fascynacji był album Switched-On Bach Waltera (Wendy) Carlosa, z którego znała niemal każdą nutę. Później odkryła twórczość Kate Bush, Queen, Yes, Davida Bowie oraz Petera Gabriela. Ich wpływy wyraźne są do dziś w jej twórczości. Na jedenaste urodziny dostała gitarę, lecz nie to było szczytem jej marzeń. Pragnęła komponować. Już mając czternaście lat prezentowała własne utwory na szkolnych przedstawieniach. Mimo to poczucie wyobcowania pogłębiało się, nie bez znaczenia był rozwód rodziców, stąd też muzyka stała się dla niej formą ucieczki od codziennych problemów. Mając szesnaście lat skończyła szkołę i poświęciła się wyłącznie muzyce.





Kolejne lata to dalsze próby kompozytorskie oraz występy w znanym nowojorskim klubie Cafe Lena Saratoga. Tam też poznała Pata Tessitore, współwłaściciela studia nagraniowego Cathedral. Odważnie poprosiła go o możliwość odbycia stażu, gdyż chciała poznać podstawy nagrywania dźwięku. Pragnęła zostać zawodowym muzykiem, jednak brak jej było wykształcenia w tym kierunku. Mimo to Pat Tessitore, będąc pod wrażeniem jej niespotykanych możliwości wokalnych zaproponował, by nagrała wszystko, co do tej pory napisała. Kolejnym krokiem była znajomość z Kevinem Bartlettem, kompozytorem i wykonawcą, zafascynowanym zarówno muzyką klasyczną, jak i rockiem progresywnym. Bartlett, mający spore doświadczenie (niegdyś zdobywał ostrogi przygotowując występy Janis Joplin, Led Zeppelin, Jeffa Becka, The Who i The Moody Blues) był właścicielem niewielkiej firmy wydawniczej Aural Gratification. Gdy tylko usłyszał nagrania Happy zaraz podjął decyzję o ich wydaniu. Znalazły się na trzech kasetach. Jedna z nich trafiła do Vickie Mapes, prowadzącej w Chicago program radiowy. I w zasadzie tak się zaczęło.




Aural Gratification wydała kolejnych dziewięć płyt Happy Rhodes. W 1992 roku pierwsze cztery albumy, dostępne wcześniej jedynie w formie kaset magnetofonowych, wydano także na płytach CD, uzupełniając każdą z nich o kilka nagrań bonusowych. W 1997 roku artystka podjęła decyzję o zmianie wytwórni. Związała się z większym wydawnictwem Samson Music, które stworzyło jej dalsze możliwości rozwoju. Efektem był album Many Worlds Are Born Tonight (1998), jedna z ulubionych płyt Happy. Jednak dwa lata później, w wyniku zmiany profilu firma polubownie rozstała się z artystką, zwracając jej prawa do wszystkich nagranych utworów. Dalej Rhodes postanowiła działać na rynku indywidualnie, odrzucając propozycje kontraktów z tradycyjnych wydawnictw i zachowując pełnię praw do swojej twórczości. Wprawdzie za jej zgodą nagrania pojawiły się w serwisie YouTube oraz na platformie Spotify, jednak zdobycie oryginalnych płyt nie jest łatwe. Artystka wzięła na siebie obowiązki zarówno kompozytora, wykonawcy jak i producenta nagrań. Warto zauważyć, że pierwsze cztery płyty nagrała samodzielnie, towarzysząc sobie jedynie na gitarze i klawiszach. Piosenki na nich zawarte nie tworzyły przemyślanych całości, były raczej zbiorem kompozycji gromadzonych przez lata. Mimo to obrazują pewien rozwój jej umiejętności kompozytorskich. 

Od trzeciego zbioru wyraźnie zaznacza się dominacja brzmień elektronicznych, a czwarty, najbardziej przemyślany, zatytułowany Ecto, przyniósł nowe utwory skomponowane już z myślą o płycie. To właśnie na nim w formie bonusu znalazła się piosenka When The Rain Came Down, która na platformie Napster została mylnie oznaczona jako duet Kate Bush i Annie Lennox, choć rzeczywistości obie piosenkarki nigdy ze sobą nie współpracowały.




Happy Rhodes począwszy od piątego albumu Warpaint (1991) sukcesywnie zaczęła zapraszać do studia muzyków sesyjnych. Zaowocowało to zmianą brzmienia, które stało się bogatsze i pełniejsze. Początkowe dokonania Happy Rhodes nasuwają nieodparte skojarzenia z twórczością wspomnianej już Kate Bush, jednak jest wiele szczegółów różniących obie artystki. Barwa głosu przypominająca Kate jest tylko niewielkim wycinkiem prawdziwych możliwości wokalnych Happy, przekraczających cztery oktawy. Podstawowym instrumentem Kate Bush jest fortepian, Happy Rhodes preferuje gitarę, choć czasem sięga po syntezatory, którymi fascynowała się od dziecka. Od czasu do czasu sięga też po utwory innych wykonawców. Uwagę w jej interpretacji przyciąga zwłaszcza Soon grupy Yes, Space Oddity Davida Bowiego czy Mercy Street Petera Gabriela. Cudzych utworów w swym repertuarze ma nieco więcej, a każdy z nich w jej wykonaniu zyskuje indywidualne i niepowtarzalne brzmienie. Warto też zwrócić uwagę na płytę The Keep (1995), która jest zbiorem jej wcześniejszych kompozycji w wersjach akustycznych oraz rarytasów z lat 1984-1995.

Jak dotąd ostatnią płytą Happy Rhodes jest album Find It, nagrany wprawdzie w 2001 roku, lecz wydany dopiero sześć lat później. Był owocem wielu wysiłków, także ze strony zaproszonych muzyków. Nie jest jakimś szczególnym popisem możliwości artystki, zachwyca jednak wyborem ciekawych kompozycji i wielogłosową wokalistyką, będącą już znakiem rozpoznawczym artystki. Artystka z niezwykłą łatwością błyskawicznie zmienia barwę swego głosu. Równie łatwo robi to na żywo podczas koncertów. Słuchając tego albumu trudno uwierzyć, że wszystkie linie wokalne nagrała samodzielnie. Happy ma dystans do siebie, łatwo też nawiązuje kontakt z publicznością. Na jednym z koncertów w Filadelfii, przed wykonaniem piosenki All Things opowiedziała słuchaczom o pewnej zaskakującej rozmowie telefonicznej z jednym z fanów, który pod koniec zapytał ją, czy jest transseksualistką? (sic!)




Obecnie Happy Rhodes mieszka z mężem Bobem Mullera, także muzykiem, na farmie w pobliżu Nowego Jorku. Lubi swą pracę, rozbudowuje studio, komponuje i opiekuje się mnóstwem kotów, a jej utwory konsekwentnie nie dają spać krytyce. Jakkolwiek je oceniać - daleko im do nudy. Jakaś kropla dziegciu w tej beczce miodu? Myślę, że dobrze byłoby gdyby nieco więcej uwagi poświęciła okładkom swych płyt. Wprawdzie niejednokrotnie przyznawała się do swej fascynacji wampirami, ale jej słuchacze i miłośnicy może niekoniecznie...


słuchacz