Co stać się może, jeśli natchniemy
do wspólnej pracy dwóch genialnych artystów, a przy tym dwie wybitne
indywidualności? Może być różnie. Efektem może być krwawe starcie, wykopanie
wojennych toporów i kilkuletnia wybitnie dochodowa praca dla rzeszy prawników,
bądź... arcydzieło. A może dwa. Albo nawet trzy.
Nie pamiętam już szczegółów, był prawdopodobnie
schyłek 1981 roku. W kraju rosło napięcie. Kończyłem wówczas zasadniczą służbę
wojskową. Docierały do mnie zaledwie strzępy wydarzeń, przefiltrowane przez jedynie
dostępnego w koszarach Żołnierza Wolności i Dziennik Telewizyjny. Trudno było
dociec prawdy. Jakimś cudem udało mi się wyjechać na kilka dni do domu. Któregoś
wieczoru słuchając Trójki usłyszałem znajomy Głos, który zapowiedział kilka
utworów z nowej płyty. Nazwiska, które ją firmowały postawiły w stan
podwyższonej gotowości mój lekko wysłużony magnetofon. Po chwili ruszyła taśma,
a z radia dobiegły dźwięki z zupełnie innego świata. To był anielski balsam na
mą dość wówczas skołataną duszę, zaś nagranie zatytułowane I'll Find My Way Home miało wydźwięk niemal proroczy. Powracałem do
tej muzyki wielokrotnie, tak że niemal wryła się w moją pamięć. Kiedy po
krótkim czasie zmuszony byłem powrócić do jednostki - mogłem jedynie w takiej
formie zabrać ją ze sobą. O odtworzeniu taśmy w tamtych warunkach trudno było
marzyć. Może to dobrze, bo stała się dla mnie furtką do zupełnie innego świata,
do którego wówczas niezbyt chętnie chciałbym zaprosić kogokolwiek. I chyba
pozostało mi to do dziś.
Cóż to była za płyta? Nosiła tytuł The Friends of Mr Cairo, firmował ją duet Jon & Vangelis. Obie postacie mnie zelektryzowały. Pierwsza była i jest dla mnie do dziś jedynym prawdziwym głosem legendarnego zespołu Yes, drugą znałem jako twórcę pochodzącego z Grecji, niegdyś związanego z Demisem Roussosem (proponuję posłuchać płyty 666 formacji Aphrodite's Child),
komponującego ciekawą, bogato zaaranżowaną muzykę elektroniczną, która również
w tamtym czasie leżała w orbicie mych zainteresowań. Obaj poznali się w
okresie, kiedy po wielomiesięcznej i wyczerpującej sesji do płyty Tales from Topographic Oceans grający na
klawiszach Rick Wakeman zdecydował o swym odejściu z Yes. Pozostali muzycy
rozważali kolejne kandydatury na jego miejsce (w tym także Vangelisa),
ostatecznie zatrudniając Szwajcara Patrica Moraza.
Charyzmatyczny Grek i
wokalista Yes szybko znaleźli nić porozumienia i nawiązali współpracę,
początkowo nie myśląc nawet o opublikowaniu jej efektów.
Warto wspomnieć, że Jon Anderson
miał już w dorobku kilka wcześniejszych własnych dokonań. W 1970 gościnnie
wystąpił na płycie Lizard grupy King
Crimson, w 1976 roku wydał swą pierwszą świetną i wysoko ocenioną przez krytykę
płytę Olias of Sunhillow, na której
nie tylko śpiewał, lecz zagrał również na wszystkich instrumentach. W 1980
wydał kolejny album Song of Seven.
Vangelis w tym czasie dysponował już prywatnym studiem nagraniowym w Londynie,
w którym zdążył zrealizować kilka płyt, będących interesującym połączeniem
brzmień elektronicznego i akustycznego instrumentarium. Dość wspomnieć albumy Opera sauvage, Spiral, Heaven and Hell czy L'Apocalypse des animaux. Zderzenie unikalnego głosu Jona
Andersona, brzmienia elektronicznych klawiszy i umiejętności kompozytorskich
Vangelisa dało efekt, który do dziś robi duże wrażenie. Powstała muzyka
ponadczasowa, która oparła się modom i stylom. Co ciekawe, fascynuje także tych,
którzy solowe dokonania obu artystów darzą średnim zainteresowaniem.
Muzyka i teksty Jona Andersona
często czerpały z pierwiastków filozoficzno-duchowych, balansujących czasem na
granicy surrealizmu, New Age i trudno powiedzieć czego. Wiele dokonań
powstałych przy współpracy z Vangelisem ma podobne odniesienia, choć artysta
potrafił także zaskoczyć, przywołując wspomnienia dawnych filmów z lat trzydziestych
i czterdziestych. Obaj twórcy nagrali wspólnie trzy płyty. Po kilku latach, w
1991 wyszła jeszcze czwarta, jednak nieporozumienia związane z jej wydaniem
zakończyły wzajemną współpracę.
Wróćmy jednak do początku. Pierwszy
wspólny album, zatytułowany Short Stories
ukazał się w 1980 roku. Powstał dość szybko, był efektem wspólnego dwudniowego
muzykowania i zawierał muzykę w dużej części improwizowaną. Vangelis wybrał
najbardziej nośne fragmenty i zmiksował je w swoim Nemo Studios. Powstała interesująca
płyta, przecierająca wspólny szlak, choć w mojej ocenie zdecydowanie ustępująca
następnej.
Ponowne spotkanie nastąpiło w Paryżu,
przy okazji pracy nad innymi projektami. Mimo to obaj znaleźli kilka dni i
poświęcili je na nagranie kolejnych kompozycji, które w zasadzie powstawały na
bieżąco. Trudno w to uwierzyć, wiedząc ile czasu innym twórcom zajmowało nagranie
dobrej płyty. Wspólnie stworzyli album Friends
Of Mr Cairo, arcydzieło które przed laty tak bezceremonialnie zawładnęło
moim umysłem. Całość otwiera niemal prorocza pieśń I’ll Find My Way Home, z ciekawym tekstem, niosąca nadzieję i
zachęcająca do walki z przeciwnościami losu. I jak tu nie zgodzić się, że
prostota, bez zbędnych udziwnień jest piękna. Dalej jest jeszcze lepiej. Przychodzi
rozluźnienie nastroju. Pojawia się radosny State
of Independence, pełen latynoskich rytmów, które zainspirowały nawet Donnę
Summer, królującą wówczas w dyskotekach. Zwraca uwagę Mayflower, którego tytuł przywodzi skojarzenia z nazwą statku
wiozącego pierwszych osadników do Ameryki, zaś Anderson w swym tekście łączy ich
z przyszłymi kolonistami wyruszającymi na podbój kosmosu. Tytułowy utwór albumu Friends
Of Mr Cairo jest czymś absolutnie wyjątkowym. To pobudzająca wyobraźnię
historia, wyjęta ze starych gangsterskich filmów rodem z Hollywood. Pisk opon, odgłosy
strzelaniny i samochodowych klaksonów, rozmowa uciekającego gangstera z
dziewczyną i policyjne syreny oraz świetna muzyka i śpiew stworzyły niezapomnianą
atmosferę, będącą hołdem dla kina przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. W
tekście pojawiają się wspomnienia dawnych gwiazd i nawiązania do Sokoła Maltańskiego z niezapomnianymi
kreacjami Humphrey’a Bogarta i Petera Lorrie. Całość kończy symboliczny odgłos
obracającej się rolki filmu po zakończonej projekcji. Na płycie pojawia się
jeszcze rockowy Back To School oraz
wyciszony, nieco sentymentalny Outside Of
This (Inside of That). Wszystko łącznie tworzy niezapomnianą całość.
Rok później pojawił się album Private Collection , kolejne wspólne
dzieło obu twórców. Trudno w to uwierzyć, ale ponownie powstała fascynująca
całość, chyba nawet przewyższająca poprzednie wspólne dokonania. Muzyka sprawia
wrażenie bardziej dopieszczonej, jest pełna zmiennych nastrojów, a teksty niosą
sporo ukrytych przesłań i odniesień. Szczególną uwagę zwraca Polonaise, piękna ballada, nawiązująca
do poloneza Chopina. Te odniesienia są nieprzypadkowe. Obaj twórcy byli wówczas
przejęci niedawnymi wydarzeniami w Polsce. Stworzyli dedykowany Polakom utwór, z
nadzieją, że minie czas siły i agresji, a ostatecznie zwycięży prawda i ludzka
solidarność. Drugą stronę płyty w całości wypełniła kompozycja Horizon, bogata w zmienne nastroje:
grozę, patos, wyciszenie i wiarę w nadejście pokoju. Muzyka Vangelisa ponownie
czaruje bajecznym klimatem, zaś teksty Jona znów niosą nadzieję, że w obliczu
narastającego kryzysu ludzkość odnajdzie wspólny język pokoju i porozumienia.
Po dłuższej przerwie, w 1991
ukazała się ostatnia płyta duetu, zatytułowana Page of Life. Anderson do dziś uważa Vangelisa za swego mentora i jednego
z największych twórców ostatniego stulecia. Wciąż ma nadzieję, że współpraca będzie
nadal kontynuowana. Wszak, jak stwierdził w jednym z wywiadów, śpiew do jego
muzyki i praca z nim była niczym przebywanie w niebie. Myślę, że dla odbiorców
ich wspólnych dokonań również.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz