niedziela, 28 sierpnia 2016

Jon & Vangelis - niezapomniany, nieziemski duet









Co stać się może, jeśli natchniemy do wspólnej pracy dwóch genialnych artystów, a przy tym dwie wybitne indywidualności? Może być różnie. Efektem może być krwawe starcie, wykopanie wojennych toporów i kilkuletnia wybitnie dochodowa praca dla rzeszy prawników, bądź... arcydzieło. A może dwa. Albo nawet trzy.
Nie pamiętam już szczegółów, był prawdopodobnie schyłek 1981 roku. W kraju rosło napięcie. Kończyłem wówczas zasadniczą służbę wojskową. Docierały do mnie zaledwie strzępy wydarzeń, przefiltrowane przez jedynie dostępnego w koszarach Żołnierza Wolności i Dziennik Telewizyjny. Trudno było dociec prawdy. Jakimś cudem udało mi się wyjechać na kilka dni do domu. Któregoś wieczoru słuchając Trójki usłyszałem znajomy Głos, który zapowiedział kilka utworów z nowej płyty. Nazwiska, które ją firmowały postawiły w stan podwyższonej gotowości mój lekko wysłużony magnetofon. Po chwili ruszyła taśma, a z radia dobiegły dźwięki z zupełnie innego świata. To był anielski balsam na mą dość wówczas skołataną duszę, zaś nagranie zatytułowane I'll Find My Way Home miało wydźwięk niemal proroczy. Powracałem do tej muzyki wielokrotnie, tak że niemal wryła się w moją pamięć. Kiedy po krótkim czasie zmuszony byłem powrócić do jednostki - mogłem jedynie w takiej formie zabrać ją ze sobą. O odtworzeniu taśmy w tamtych warunkach trudno było marzyć. Może to dobrze, bo stała się dla mnie furtką do zupełnie innego świata, do którego wówczas niezbyt chętnie chciałbym zaprosić kogokolwiek. I chyba pozostało mi to do dziś.
Cóż to była za płyta? Nosiła tytuł The Friends of Mr Cairo, firmował ją duet Jon & Vangelis. Obie postacie mnie zelektryzowały. Pierwsza była i jest dla mnie do dziś jedynym prawdziwym głosem legendarnego zespołu Yes, drugą znałem jako twórcę pochodzącego z Grecji, niegdyś związanego z Demisem Roussosem (proponuję posłuchać płyty 666 formacji Aphrodite's Child), komponującego ciekawą, bogato zaaranżowaną muzykę elektroniczną, która również w tamtym czasie leżała w orbicie mych zainteresowań. Obaj poznali się w okresie, kiedy po wielomiesięcznej i wyczerpującej sesji do płyty Tales from Topographic Oceans grający na klawiszach Rick Wakeman zdecydował o swym odejściu z Yes. Pozostali muzycy rozważali kolejne kandydatury na jego miejsce (w tym także Vangelisa), ostatecznie zatrudniając Szwajcara Patrica Moraza. 




Charyzmatyczny Grek i wokalista Yes szybko znaleźli nić porozumienia i nawiązali współpracę, początkowo nie myśląc nawet o opublikowaniu jej efektów.
Warto wspomnieć, że Jon Anderson miał już w dorobku kilka wcześniejszych własnych dokonań. W 1970 gościnnie wystąpił na płycie Lizard grupy King Crimson, w 1976 roku wydał swą pierwszą świetną i wysoko ocenioną przez krytykę płytę Olias of Sunhillow, na której nie tylko śpiewał, lecz zagrał również na wszystkich instrumentach. W 1980 wydał kolejny album Song of Seven. Vangelis w tym czasie dysponował już prywatnym studiem nagraniowym w Londynie, w którym zdążył zrealizować kilka płyt, będących interesującym połączeniem brzmień elektronicznego i akustycznego instrumentarium. Dość wspomnieć albumy Opera sauvage, Spiral, Heaven and Hell czy L'Apocalypse des animaux. Zderzenie unikalnego głosu Jona Andersona, brzmienia elektronicznych klawiszy i umiejętności kompozytorskich Vangelisa dało efekt, który do dziś robi duże wrażenie. Powstała muzyka ponadczasowa, która oparła się modom i stylom. Co ciekawe, fascynuje także tych, którzy solowe dokonania obu artystów darzą średnim zainteresowaniem.
Muzyka i teksty Jona Andersona często czerpały z pierwiastków filozoficzno-duchowych, balansujących czasem na granicy surrealizmu, New Age i trudno powiedzieć czego. Wiele dokonań powstałych przy współpracy z Vangelisem ma podobne odniesienia, choć artysta potrafił także zaskoczyć, przywołując wspomnienia dawnych filmów z lat trzydziestych i czterdziestych. Obaj twórcy nagrali wspólnie trzy płyty. Po kilku latach, w 1991 wyszła jeszcze czwarta, jednak nieporozumienia związane z jej wydaniem zakończyły wzajemną współpracę.
Wróćmy jednak do początku. Pierwszy wspólny album, zatytułowany Short Stories ukazał się w 1980 roku. Powstał dość szybko, był efektem wspólnego dwudniowego muzykowania i zawierał muzykę w dużej części improwizowaną. Vangelis wybrał najbardziej nośne fragmenty i zmiksował je w swoim Nemo Studios. Powstała interesująca płyta, przecierająca wspólny szlak, choć w mojej ocenie zdecydowanie ustępująca następnej.




Ponowne spotkanie nastąpiło w Paryżu, przy okazji pracy nad innymi projektami. Mimo to obaj znaleźli kilka dni i poświęcili je na nagranie kolejnych kompozycji, które w zasadzie powstawały na bieżąco. Trudno w to uwierzyć, wiedząc ile czasu innym twórcom zajmowało nagranie dobrej płyty. Wspólnie stworzyli album Friends Of Mr Cairo, arcydzieło które przed laty tak bezceremonialnie zawładnęło moim umysłem. Całość otwiera niemal prorocza pieśń I’ll Find My Way Home, z ciekawym tekstem, niosąca nadzieję i zachęcająca do walki z przeciwnościami losu. I jak tu nie zgodzić się, że prostota, bez zbędnych udziwnień jest piękna. Dalej jest jeszcze lepiej. Przychodzi rozluźnienie nastroju. Pojawia się radosny State of Independence, pełen latynoskich rytmów, które zainspirowały nawet Donnę Summer, królującą wówczas w dyskotekach. Zwraca uwagę Mayflower, którego tytuł przywodzi skojarzenia z nazwą statku wiozącego pierwszych osadników do Ameryki, zaś Anderson w swym tekście łączy ich z przyszłymi kolonistami wyruszającymi na podbój kosmosu. Tytułowy utwór albumu Friends Of Mr Cairo jest czymś absolutnie wyjątkowym. To pobudzająca wyobraźnię historia, wyjęta ze starych gangsterskich filmów rodem z Hollywood. Pisk opon, odgłosy strzelaniny i samochodowych klaksonów, rozmowa uciekającego gangstera z dziewczyną i policyjne syreny oraz świetna muzyka i śpiew stworzyły niezapomnianą atmosferę, będącą hołdem dla kina przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. W tekście pojawiają się wspomnienia dawnych gwiazd i nawiązania do Sokoła Maltańskiego z niezapomnianymi kreacjami Humphrey’a Bogarta i Petera Lorrie. Całość kończy symboliczny odgłos obracającej się rolki filmu po zakończonej projekcji. Na płycie pojawia się jeszcze rockowy Back To School oraz wyciszony, nieco sentymentalny Outside Of This (Inside of That). Wszystko łącznie tworzy niezapomnianą całość.
Rok później pojawił się album Private Collection , kolejne wspólne dzieło obu twórców. Trudno w to uwierzyć, ale ponownie powstała fascynująca całość, chyba nawet przewyższająca poprzednie wspólne dokonania. Muzyka sprawia wrażenie bardziej dopieszczonej, jest pełna zmiennych nastrojów, a teksty niosą sporo ukrytych przesłań i odniesień. Szczególną uwagę zwraca Polonaise, piękna ballada, nawiązująca do poloneza Chopina. Te odniesienia są nieprzypadkowe. Obaj twórcy byli wówczas przejęci niedawnymi wydarzeniami w Polsce. Stworzyli dedykowany Polakom utwór, z nadzieją, że minie czas siły i agresji, a ostatecznie zwycięży prawda i ludzka solidarność. Drugą stronę płyty w całości wypełniła kompozycja Horizon, bogata w zmienne nastroje: grozę, patos, wyciszenie i wiarę w nadejście pokoju. Muzyka Vangelisa ponownie czaruje bajecznym klimatem, zaś teksty Jona znów niosą nadzieję, że w obliczu narastającego kryzysu ludzkość odnajdzie wspólny język pokoju i porozumienia.





Po dłuższej przerwie, w 1991 ukazała się ostatnia płyta duetu, zatytułowana Page of Life. Anderson do dziś uważa Vangelisa za swego mentora i jednego z największych twórców ostatniego stulecia. Wciąż ma nadzieję, że współpraca będzie nadal kontynuowana. Wszak, jak stwierdził w jednym z wywiadów, śpiew do jego muzyki i praca z nim była niczym przebywanie w niebie. Myślę, że dla odbiorców ich wspólnych dokonań również.

słuchacz










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz