piątek, 28 kwietnia 2017

Jethro Tull - Głupi jak but



Spin me back down the years and the days of my youth.
Draw the lace and black curtains and shut out the whole truth.
Spin me down the long ages: let them sing the song.

Ian Anderson – Thick As a Brick

Thick As A Brick z 1972 oraz z 2012 roku

Zaczynali jak większość młodych zespołów – od bluesa. Nic dziwnego, wszak wszystko zaczyna się od bluesa. Chociaż czasem korzenie sięgają głębiej, np. do przełomu XVII i XVIII wieku, czyli czasów, gdy sukcesy odnosił pierwszy Jethro Tull – angielski pionier agronomii i konstruktor siewnika. W pewnym zakresie jego zainteresowania podzielał młodszy o kilka wieków Ian Anderson, ekstrawagancki Szkot, współczesny minstrel, kpiarz i rolnik, właściciel kilku farm łososia i czterech spółek producenckich, aktywnie działający na rzecz ochrony dzikich kotów, pasjonat kuchni indyjskiej, starych zegarków, wiecznych piór i aparatów fotograficznych Leica.
Usunięty z gimnazjum za odmowę poddania się karze cielesnej karierę zawodową rozpoczął od stanowiska asystenta sprzedaży w stoisku Lewisa, w domu towarowym w Blackpool. Zajmował się również dorywczymi pracami, takimi jak choćby czyszczenie toalet w kinie Ritz w Luton. Być może pamiątką tamtych czasów był pisuar przymocowany jeszcze na początku 1970 roku do boku organów Hammonda, na których w Jethro Tull grał John Evan…
Nie przeszkodziło mu to zdobyć po latach tytułu Doktora Literatury z Uniwersytetu Heriot Watt w Edynburgu oraz Doktora Literatury z Uniwersytetu Dundee. Został też odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla muzyki.



Ian Anderson z zespołem z okresu Thick As A Brick oraz czterdzieści lat później
Grupa Jethro Tull powstała w 1967 roku i funkcjonowała w zasadzie do wiosny 2014 roku, tzn. do chwili gdy Anderson oficjalnie ogłosił zakończenie jej działalności. Jak to się ma do zapowiedzianego na ten rok tournée? Nie wiem. Nigdy nie mów nigdy.
Skład zespołu zmieniał się wielokrotnie, jednak Ian Anderson od początku był jego mózgiem, odpowiedzialnym za całokształt artystyczny. Grupa wypracowała rozpoznawalny styl, oparty na rytmicznej muzyce, dźwiękach fletu i charakterystycznej manierze wokalnej lidera, który grając na niezbyt typowym dla rocka instrumencie często na scenie przyjmował postać stojącego na jednej nodze obłąkanego flaminga. Na tyle często, że wizerunek ów stał się znakiem rozpoznawczym zespołu. Jeśli połączyć ów obraz ze specyficznym poczuciem humoru, dodać do tego fryzurę kloszarda i rozpadający się ze starości wystrzępiony długi płaszcz, który rzeczywiście w początkowym trudnym okresie miał chronić Iana przed chłodem - wówczas otrzymamy przybliżony portret lidera Jethro Tull. Patent okazał się skuteczny i zaowocował sympatią publiczności. 




Grupa dość szybko porzuciła bluesa. Zabrał go ze sobą Mick Abrahams z pierwszego składu, tworząc Blodwyn Pig. (Koniecznie trzeba posłuchać ich debiutanckiej płyty Ahead Rings Out – 1969). Warto wspomnieć, że zespół otrzymał zaproszenie na legendarny festiwal Woodstock, jednak Anderson je odrzucił, obawiając się zaszufladkowania do ruchu hipisowskiego. Rosnącą popularność Jethro Tull ugruntowały dwa albumy: Aqualung oraz Thick as a Brick. Tytuł tego ostatniego zapisał się w pamięci polskich słuchaczy jako „Gruby jak cegła”. Angielski idiom ktoś przetłumaczył dosłownie i tak pozostało. Jego prawdziwe znaczenie określa tytuł dzisiejszego postu. 




Płyta miała być jednym z wielu przejawów ironicznej i prowokacyjnej ekstrawagancji Iana Andersona. Po wydaniu Aqualung krytyka uznała dzieło za album koncepcyjny, co lider zespołu konsekwentnie dementował. W końcu stracił cierpliwość. Broniąc się przed tą etykietą chciał po swojemu zadrwić z krytyków. Wymyślił postać ośmioletniego Geralda Bostocka, autora rzekomo genialnego poematu, okrzykniętego przez krytykę młodym Miltonem. Napisał dziwaczny tekst, pełen osobliwych metafor, zaś całość zilustrował rozbudowaną suitą, podzieloną jedynie na dwie części, wymuszone pojemnością analogowej płyty. Muzyka nie była nadto skomplikowana, ot kilka charakterystycznych tematów, umiejętnie rozwijanych i modyfikowanych. W tej prostocie tkwiła jednak siła. Całość miała być pretensjonalnym żartem, pastiszem rocka progresywnego. Wyszło jednak inaczej – album stał się jego wzorem.


Jubileuszowe wydanie z 1997 roku
Niewątpliwie, prócz dobrej muzyki przyczyniła się do tego cała otoczka, jaka towarzyszyła premierze. Pomysł mocno przypominał aferę, jaka wybuchła po emisji przez amerykańską stację radiową CBS słuchowiska Wojna światów, opartego na powieści H.G. Wellsa. Wielu słuchaczy uległo panice, myśląc, że jest to rzeczywisty reportaż z inwazji Marsjan na Ziemię. Ian Anderson opakował płytę w specjalnie zaprojektowaną gazetę, która przypominała egzemplarz lokalnego pisemka z nieistniejącego miasteczka St.Cleve. Dołączono ją także do jubileuszowej edycji CD, wydanej dwadzieścia pięć lat po premierze. Gazetka była całkiem spora, liczyła dwanaście stron zapełnionych ploteczkami, reklamami, wiadomościami kulturalnymi, sportowymi, programem TV, nie zabrakło też krzyżówki. 



Numer zdominowała postać Geralda Bostocka, cudownego dziecka, cokolwiek niestabilnego psychicznie, któremu przyznano nagrodę literacką, a później w atmosferze skandalu ją odebrano... Pojawiła się także tajemnicza czternastoletnia Julia Fealey, wskazująca ośmiolatka jako sprawcę swej rzekomej ciąży. Jest też artykulik opowiadający przeżycia małżeństwa Travers, podczas wycieczki po Państwie Środka w towarzystwie Fiony, ich ukochanego pekińczyka. Będąc w lokalnej restauracji postanowili zamówić coś szczególnego dla swej ulubienicy. Niestety, w wyniku nieporozumień językowych dostali na tacy swego pupila zapieczonego z ryżem...



Wróćmy jednak do poezji cudownego dziecka. Była rzekomo tak wyjątkowa, iż Jethro Tull wykorzystał ją na swej płycie. Oczywiście autorem wszystkich artykułów, jak i utworów genialnego Geralda był Ian Anderson, zaś tekst Thick As a Brick, opisujący życie anonimowego obywatela Zjednoczonego Królestwa okazał się zjadliwą satyrą na angielskie społeczeństwo.
Płyta ukazała się 10 marca 1972 i niemal zaraz trafiła na szczyt listy Billboardu, zyskując uznanie w wielu krajach świata. Trudno się dziwić, wszak muzyka na niej zawarta naprawdę zasługiwała na uznanie, łącząc ze sobą w ciekawy sposób elementy rocka, folku z celtyckim odcieniem i angielskiej muzyki dawnej.


Thick As A Brick 2 (Whatever Happened To Gerald Bostock)

Po czterdziestu latach Ion Anderson postanowił powrócić do swego pomysłu. W 2012 roku wydał piąty solowy album, zatytułowany Thick As A Brick 2 (Whatever Happened To Gerald Bostock). Miało to również nieco symboliczne znaczenie, oznaczając ostateczne porzucenie Jethro Tull i kontynuację kariery na własny rachunek. Płyta nawiązywała do charakterystycznych tematów pierwowzoru, choć przyniosła także szereg nowych pomysłów. Warto zaznaczyć, że do jej realizacji Anderson zaprosił niestrudzonego Stevena Wilsona (Porcupine Tree). A tekst? Podtytuł wszak brzmiał: Co się stało z Geraldem Bostockiem? Anderson puścił wodze fantazji i zaproponował słuchaczom kilka alternatywnych wersji dalszych losów fikcyjnego Geralda. W dodatkach do płyty odnaleźć można również polski przekład tekstu, w tłumaczeniu Łukasza Hernika. 




Okładka w oczywisty sposób nawiązywała do pierwowzoru, choć uwzględniła rozwój technologii. Tym razem otrzymaliśmy zrzut istniejącej strony internetowej www.stcleve.com, poświęconej wyimaginowanym miejscowościom St. Cleve, Linwell i Little Cruddock, na której ukryto wiele ciekawych smaczków. Pojawia się na niej oczywiście sam Gerald Bostock, zgodnie z duchem czasu dostępny jest także jego profil na FB. Widzimy go w kilku rolach, które zgodnie z zamysłem twórcy miały obrazować potencjalne zawirowania i zwroty jakim może podlegać życie każdego z nas. Anderson zaproponował pięć niezależnych i pogmatwanych scenariuszy dalszych jego dziejów. Mimo ukrytej kpiny i specyficznego poczucia humoru teksty są znacznie poważniejsze i dotykają współczesnych problemów, takich jak bezsensowny koszmar wojny, brak tolerancji, czy hipokryzja kościelnych hierarchów. Krótko mówiąc – płyta to kolejny koncept album, dokładnie przemyślany i dopracowany w każdym szczególe. 



Muzycznie jednak nie jest tak dobrze jak cztery dekady wcześniej. Całość składa się z siedemnastu niezależnych, doskonale zaaranżowanych utworów, wprawdzie nieco nawiązujących do pierwowzoru, lecz dużo poważniejszych i niepowiązanych z sobą. Trochę rozbija to spójność albumu, choć pomysłów autorowi nie brakuje. Na dodatkowej płycie DVD zamieszczono mix 5.1, reportaż filmowy ze studia i co ciekawe – świetne tłumaczenia tekstów na język polski. Mimo tych niewątpliwych zalet oraz wykorzystania dokładnie takiego samego zestawu instrumentów, jaki posłużył do nagrania pierwowzoru, to jednak całość nie dorównuje albumowi z 1972 roku. Trudno wprawdzie mówić o spłyceniu tematu, jednak pozostaje pewien niedosyt. Płyta jest ciekawą wycieczką w przeszłość. A może wyrazem tęsknoty za minioną młodością?

słuchacz



piątek, 21 kwietnia 2017

Queen, Wembley, Innuendo, bracia Marx i... wybita witryna Empiku




Wspomniana w tekście polska edycja The Best Of Queen


Wczoraj minęło ćwierć wieku od pamiętnego koncertu na stadionie Wembley, którego gospodarzami byli trzej członkowie grupy Queen: Brian May, Roger Taylor i John Deacon. Koncert ów był hołdem, jaki świat muzyki złożył pamięci przedwcześnie zmarłemu wokaliście Queen, który odszedł pięć miesięcy wcześniej, pokonany przez wirus HIV. Siedemdziesięciu dwu tysiącom widzów udało się nabyć wejściówki, które sprzedano w ciągu zaledwie dwóch godzin, mimo iż wcześniej nie była znana lista wykonawców. Reszta widzów, w tym także polskich oglądała bezpośrednią transmisję telewizyjną. Szacuje się, że łączna widownia z całego świata przekroczyła dwa miliardy osób. Pieniądze z koncertu przeznaczono na walkę z AIDS. Pomijając stronę artystyczną całego przedsięwzięcia, warto odnotować udział gwiazd. Wystąpili m.in: David Bowie, Roger Daltrey, Def Leppard, U2 (grając w Waszyngtonie połączyli się z Wembley satelitarnie), Extreme, Bob Geldof, Spinal Tap, Guns'N'Roses, Ian Hunter, Tony Iommi, Elton John, Annie Lennox, Metallica, George Michael, Liza Minnelli, Robert Plant, Mick Ronson, Seal, Lisa Stansfield, Elizabeth Taylor, Paul Young oraz Zucchero. W 1992 roku koncert wydano na dwóch kasetach VHS, które jednak z różnych względów nie objęły całości występów. W kwietniu 2002, w dziesiątą rocznicę koncert ukazał się ponownie, jednak także i to wydanie nie obejmowało całości. Szczerze mówiąc – doskonale to rozumiem, bowiem oglądając telewizyjną transmisję, ciągnącą się do późnych godzin nocnych z czystym sumieniem stwierdzam, że nie wszyscy wykonawcy stanęli na wysokości zadania. Trudno się dziwić, wszak Freddie Mercury był wokalistą wyjątkowym, obdarzonym niepowtarzalnym głosem. Jakiekolwiek próby naśladownictwa musiały być skazane na niepowodzenie, zaś indywidualna gwiazdorska interpretacja nie zawsze odpowiadała duchowi Queen. Poczucie straty było zbyt świeże, a słuchacze podświadomie szukali następcy charyzmatycznego wokalisty, co siłą rzeczy było i dalej pozostaje niemożliwe.

Wydawnictwa Agory na licencji EMI
Queen od połowy lat siedemdziesiątych był jednym z najbardziej popularnych zespołów na świecie. Mimo to, grupa nigdy nie była traktowana poważnie przez zachodnich krytyków rockowych – dość wspomnieć tu niesławną ocenę Rolling Stone’a, uznającą płytę Jazz kwartetu jako „faszystowską” W zasadzie trudno się dziwić tej opinii, skoro album poprzedziła fatalna kampania reklamowa (dość wspomnieć zdjęcie przedstawiające wyścig rowerowy nagich kobiet, promujący singiel Bicycle Race). Krytykom trudno było strawić fenomen muzyki zespołu, polegający na umiejętnym pomieszaniu elementów glam rocka, heavy metalu, prog rocka, wodewilu, czasem trącącego kiczem humoru, pseudo-klasyki i trudno powiedzieć czego jeszcze. W połączeniu z niesamowitym głosem Freddiego stanowiło to kapitalną i trudną do podrobienia całość. Do tego dochodziły niesamowite koncerty zespołu, przypominające wręcz spektakle teatralne, podczas których ekscytujący wokalista był absolutnym panem publiczności. Płyty zespołu sprzedawały się naprawdę dobrze, nawet w okresie kryzysu, spowodowanego narastającą falą punk, grupa zachowała fanatycznych zwolenników. Po drugiej stronie oceanu, popularność była wprawdzie nieco mniejsza, lecz również spora.


Queen i bracia Marx...
Przyznam, że nigdy nie byłem fanatycznym miłośnikiem Queen. Doceniałem ich kunszt, jednak na mojej półeczce przez lata gościły jedynie ich wybrane albumy – przede wszystkim A Night at the Opera (numer jeden w Wielkiej Brytanii i piąta pozycja w Stanach Zjednoczonych) oraz A Day at the Races. Oba tytuły w oczywisty sposób nawiązywały do tytułów filmów braci Marx. Inne pozycje to znacznie późniejsze Innuendo, Made in Heaven oraz dwie uzupełniające się składanki, przygotowane specjalnie na rynek amerykański. Oczywiście muszę wspomnieć również o wystanej w gigantycznej kolejce winylowej składance, wydanej przez rodzimy Tonpress, nabytej w towarzystwie patrolu milicji przez wybitą witrynę bydgoskiego Empiku. Dla porządku - był to rok 1980. Ktoś z obsługi postawił ją po zamknięciu sklepu na wystawie, anonsując dostawę. Bladym świtem kolejka liczyła kilkaset metrów. Kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie... 

Rewers wydawnictwa Tonpressu

Całość dyskografii zebrałem dopiero kilka lat temu, okazyjnie odkupując wydaną przez Agorę, dwudziestoczteroczęściową serię atrakcyjnych książek z płytami, prezentujących również historię samego zespołu. Konia z rzędem jednak temu, kto pojął czym kierowali się wydawcy, ustalając numerację kolejnych części, bo z pewnością nie chronologią

Raz jeszcze seria Agory
Jedną z najwyżej ocenianych przeze mnie płyt Queen do dziś pozostaje Innuendo, ostatni studyjny album zespołu, nagrany w legendarnym składzie. Po jego wydaniu w lutym 1991 roku aktywność grupy znacząco zmalała, co spowodowało falę spekulacji dotyczących stanu zdrowia Freddiego. Dziewięć miesięcy później, 23 listopada muzyk oficjalnie potwierdził, że zmaga się z wirusem AIDS. Dzień później już nie żył. Wokalista, z natury skryty i nieśmiały, na scenie zmieniał się diametralnie. Przeistaczał się w pełnego energii lidera, całkowicie skupiając na sobie uwagę publiczności. Nie bez powodu wielokrotnie uznawany był za jednego z najlepszych wokalistów rockowych. Cztery lata po jego śmierci pozostali członkowie zespołu wydali jeszcze album Made In Heaven, będący hołdem dla zmarłego przyjaciela, na którym wykorzystano trzy utwory pozostałe z sesji do Innuendo. Freddie, świadomy postępów choroby i nadciągającego końca, chciał pozostawić kolegom jak najwięcej nagranego materiału, oni zaś wspierali go w każdy możliwy sposób. Pomimo osłabienia głos wokalisty zabrzmiał na płycie jak nigdy dotąd. Trudno uwierzyć, że The Show Must Go On nagrał człowiek, który nie był w stanie wstać z krzesła o własnych siłach. Warto też wyróżnić nieco „szaloną” piosenkę I'm Going Slightly Mad, pełną ekstrawagancji i wodewilowych odniesień. Znamiona muzycznego żartu nosi Delilah, będący w zasadzie beztroską piosenką o kocie Freddiego, brzmiącą w takich okolicznościach cokolwiek surrealistycznie. Zwraca uwagę melodyjna ballada Don't Try So Hard z intrygującym popisem gitarowym oraz pełna nieskrywanych emocji kompozycja These Are The Days Of Our Lives - rozliczenie z odchodzącą przeszłością w obliczu nieuniknionego końca.

Płyta - pomnik, z suplementem...
Dramatyczne okoliczności przyczyniły się do powstania niezwykłego dzieła. Całości dopełniają tajemnicze i intrygujące teksty. Zwraca uwagę oprawa graficzna płyty, oparta na surrealistycznych ilustracjach dziewiętnastowiecznego francuskiego rysownika Grandville'a. Punktem wyjścia okazał się rysunek zatytułowany "Żonglujący światami", który zainspirował Rogera Taylora. Muzycy zlecili adaptację pomysłu grafikowi Richardowi Grayowi. Ten odwołał się do innych prac dziewiętnastowiecznego autora, przygotował też własne, utrzymane w podobnej stylistyce. Pojawiły się na okładkach singli promujących album oraz w okolicznościowym kalendarzu, przygotowanym dla fanów zespołu. Także w oparciu o nie stworzono animacje, wykorzystane w wideoklipach.

Pomnikowa zawartość...
Dla fanów płyta okazała się muzycznym testamentem zespołu. Do dziś wyzwala niezwykłe emocje, docenili ją także ci krytycy, którzy dotąd odnosili się do zespołu z rezerwą. Wcześniej w repertuarze grupy przeważał pastisz, zaś utwory o poważniejszym przesłaniu pojawiały się sporadycznie. Innuendo jest inna. Nawet z pozoru lekkie piosenki mają w sobie dużo dramatyzmu. Wysmakowane aranżacje i dopracowane brzmienie podkreślają wymowę tekstów. Słuchacz od pierwszych taktów ma wrażenie obcowania z dziełem niezwykłym. Pojawiający się już we wstępie, porywający trzydziestosekundowy fragment gitarowy w stylu flamenco, wykonany przez gościnnie grającego Steve'a Howe'a (na co dzień członka YES) zwiastuje przeżycia najwyższej próby.

Amerykańskie składanki Queen
Praca przy płycie zabrała zespołowi prawie dwa lata. Nie ma na niej utworów przypadkowych. Przemyślana kolejność sprawia, że wszystko ma tu swoją logikę. Muzyka nawiązuje do najlepszych dokonań, jeszcze z początków kariery. Jak dawniej jest ekstrawagancja, odwołania do opery i wodewilu, jest pastisz i odrobina szaleństwa. Są refleksyjne ballady, jest też ostry rockowy pazur. I jest przede wszystkim blisko czterooktawowy głos Freddiego. Płyta okazała się godnym zwieńczeniem udanej kariery zespołu. Trudno pisać o tej płycie, nie pamiętając o okolicznościach jej powstania. Trudno też ten niezwykły, pełen odniesień i bardzo osobisty album podsumować bez popadania w banał. Trzeba go posłuchać.
Projekt Queen and Adam Lambert, z życzliwości do dawnych dokonań zespołu pominę milczeniem.

słuchacz




czwartek, 13 kwietnia 2017

GODSPELL - Stephen Schwartz, John Michael Tebelak



Godspell - wersja sceniczna i soundtrack z filmu

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych młodzi twórcy muzyki rozrywkowej, poszukując inspiracji do oryginalnych i niekonwencjonalnych kompozycji coraz odważniej sięgali po tematykę religijną, wcześniej nieszczególnie popularną. Pojawił się nawet nurt, zwany „Jesus-rock”, czerpiący z tekstów biblijnych. Pomysły i ich efekty były różne. We wrześniu 1969 roku na Broadwayu wystawiono musical Salvation, dzieło Petera Linka oraz C.C. Courtney’a. Jego przesłanie było protestem przeciw wszelkim ruchom religijnym, a tytułowe zbawienie autorzy upatrywali w narkotykach i wyzwolonej miłości. Inne podejście, dużo bliższe tradycyjnie pojmowanemu chrześcijaństwu prezentowały wystawione później głośne produkcje Godspell oraz Jesus Christ Superstar. Ta ostatnia pojawiła się na nowojorskim Broadwayu rok później, w październiku 1971. Pisałem o niej przed rokiem. Nieco mniej popularny Godspell zaprezentowano pięć miesięcy przed premierą dzieła Webbera i Rice’a. Co ciekawe, w Polsce wydano ów musical na płytach już w latach siedemdziesiątych. Opera rockowa Jesus Christ Superstar, mimo wielkiej, światowej popularności tyle szczęścia nie miała. Na krążku Polskich Nagrań pojawiła się dopiero w 1986 roku i to w skróconym, niezbyt atrakcyjnym opracowaniu Allana Caddiego. 

Wydania rock-opery JCS na płytach winylowych - od lewej ścieżka dźwiękowa filmu, pierwsze amerykańskie wydanie firmy DECCA, europejskie wydanie MCA  oraz skrócona wersja Polskich Nagrań
Godspell zaprezentowano polskim odbiorcom w nieoryginalnej wersji – i zgodnie z ówczesną, ubolewania godną tradycją – w zmienionej okładce. Na domiar złego zaproponowana przez Veriton koperta ze zdjęciem drewnianej figury Chrystusa Frasobliwego kojarzyła się bardziej z muzyką ludową lub dawną, niż z broadwayowskim musicalem. W latach osiemdziesiątych płytę wznowiono, jednak w jeszcze gorszej i mniej mówiącej okładce… Na szczęście muzycznie było znacznie lepiej. Zaprezentowana, jedna z wielu istniejących wersji musicalu, nie była zbyt odległa od oryginału, a w niektórych momentach wydawała się nawet ciekawsza.

Polskie wydania Godspell
Autorami musicalu byli dwaj młodzi twórcy: Stephen Schwartz, dwudziestotrzyletni absolwent nowojorskiej Juilliard School of Music oraz o rok młodszy John Michael Tebelak, który zaproponował tekst oparty na Ewangelii wg św. Mateusza, będący rozwinięciem jego pracy magisterskiej. Obronił ją nieco wcześniej na Carnegie Mellon University. Pomysł był dość nowatorski. Autor libretta przeniósł akcję musicalu do Nowego Jorku (bądź innego Wielkiego Miasta), zaś dziesięciorgu młodym ludziom, odtwarzającym biblijne postacie pomalował twarze i odział ich w stroje clownów. Konwencja musicalu nawiązywała nieco do komedii dell'arte lub cyrkowego spektaklu. Beztroska zabawa z czasem poważniała, by w finale mocno poruszyć wrażliwych odbiorców. Muzyka nie była aż tak spektakularna i przebojowa jak w przypadku Jesus Christ Superstar A.L. Webbera. Mimo to, trudno odmówić Stephenowi Schwartzowi talentu, wszak prócz Godspell stworzył jeszcze trzy inne widowiska, z których dwa – Pippin (1972) i The Magic Show (1974) cieszyły się na Broadwayu dużym powodzeniem.




Musical początkowo pojawił się jako projekt 
specjalny na wydziale dramatu macierzystej uczelni Johna Michaela Tebelaka, by potem trafić na profesjonalną scenę nowojorskiego Cafe La Mama, a stamtąd na deski teatrów muzycznych całego świata. Prezentowany był wielokrotnie, trafił nawet do szkół parafialnych, trudno więc uwierzyć, że wcześniej budził wiele kontrowersji. Całość ujmuje prostotą i bezpośredniością. Wersję sceniczną otwiera emocjonalna dyskusja aktorów odzianych w T-shirty z nazwiskami wielkich filozofów, symbolizująca zagubienie ludzkości pośród ścierających się idei. Gwar ucisza pojawienie się Jana Chrzciciela. Po symbolicznym obmyciu aktorzy nakładają barwne stroje. W grupie pojawia się postać Jezusa, który także przyjmuje chrzest, by w dalszej części głosić swym wyznawcom Dobrą Nowinę, w oparciu o przekaz, zaczerpnięty głównie z Ewangelii św. Mateusza. W libretto znalazły się przypowieści – o dobrym Samarytaninie, o synu marnotrawnym, o Łazarzu i bogaczu, jest też motyw ośmiu błogosławieństw. Całość ilustruje nieskomplikowana i pełna radości muzyka. Pojawia się również wątek cudu w Kanie Galilejskiej, czyli przemiany wody w wino na uczcie weselnej. W przerwie, między pierwszym a drugim aktem musicalu aktorzy częstują nim zgromadzoną publiczność…

Oryginalne wydanie wersji scenicznej i filmowej (rewers)

W 1973 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes swoją premierę miała filmowa wersja musicalu, którą wyreżyserował David Greene. Akcję przeniósł do Nowego Jorku. We współpracy z autorami dokonał pewnych zmian w scenariuszu i warstwie muzycznej. Film otwierają obrazy nowojorskiego Manhattanu, zatłoczonego i pochłoniętego własnymi sprawami. W tej scenerii nagle pojawia się postać Jana Chrzciciela, zapowiadającego przyjście Zbawiciela. Nieliczni powołani porzucają swe dotychczasowe obowiązki i ruszają za nim. Niesamowite wrażenie robi spontaniczna i pełna radosnej zabawy scena chrztu, przeniesiona przez reżysera do fontanny Bethesda, w nowojorskim Central Parku. Cały film może wydawać się nieco naiwny, można mu wytknąć wiele uproszczeń i niezgodności z duchem Ewangelii. Niektórych może razić lekki i nie pozbawiony komizmu sposób interpretacji tematu. Można również nie akceptować wizji reżysera i jego wyobrażenia Jezusa z makijażem clowna, fryzurą afro i T-shirtem ozdobionym logo Supermana. Tak przedstawiona postać jest jednak daleka od śmieszności, wszak nie o to chodziło twórcom. Autorzy mieli prawo do własnej wizji artystycznej, zresztą do pokolenia wychowanego w latach sześćdziesiątych forma zawierająca elementy wodewilu i teatru muzycznego trafiała znacznie łatwiej, niż pełna powagi i zadumy liturgia kościelna. 
Dwupłytowe wydanie CD, zremasterowane z okazji 40. lecia spektaklu - zawiera wersję sceniczną i filmową

Pomysł połączenia w jednej osobie Jana Chrzciciela i Judasza (w tej roli świetny, nieżyjący już David Haskell), jakkolwiek kontrowersyjny, miał również ukryty sens, bowiem chyba każdy z nas po części nosi w sobie cechy zarówno jednego, jak i drugiego. Zwraca uwagę także Victor Garber w roli Jezusa. Pozornie z innego świata, jednak bezsprzecznie ludzki – kochający, radosny i opiekuńczy, choć czasem targany bolesnymi emocjami. Aż trudno wyobrazić sobie, że to ten sam aktor, który odtwarzał postać konstruktora Thomasa Andrewsa w filmie Titanic Jamesa Camerona. Każdy z aktorów ma swoją ważną rolę w przywoływanych przypowieściach, zaś wszyscy razem tworzą barwne i pełne emocji tło. Ciekawostką (niczym w filmach Hitchcocka) jest pojawienie się w jednej z epizodycznych scen samego kompozytora muzyki. Stephen Schwartz przypadkiem potrąca za barem Katie, jedną z bohaterek musicalu i wylewa jej kawę.

Wnętrze wydania CD
Warto zwrócić uwagę na muzykę, zwłaszcza w wersji stanowiącej ścieżkę dźwiękową filmu, gdyż jest ona zdecydowanie ciekawsza od broadwayowskiej. To zdarza się niezbyt często. Co ciekawe, nagrał ją niemalże ten sam zespół, który zarejestrował wersję studyjną, jednak większy budżet filmu pozwolił rozwinąć pomysły melodyczne, zatrudnić dodatkowych muzyków i poprawić produkcję. Słychać to zwłaszcza w zremasterowanej wersji płytowej. Sam program również uległ pewnym korektom. Doszedł utwór Beautiful City, zaś dwie kompozycje usunięto, wplatając jedynie ich tematy do innych piosenek. Już sam początek brzmi obiecująco. Wokalnie ciekawie wypada Victor Garber i David Haskell w utworze God Save The People. Zwracają uwagę kompozycje All Good Gifts, Turn Back O Man, By My Side (Katie Hanley), czy opisujący ukrzyżowanie, przejmujący On the Willows. Nie sposób pominąć kompozycji Day by Day (świetna Robin Lamont). Ten utwór jako jedyny z całego musicalu stał się światowym przebojem. I jeszcze piosenka All For The Best, której finał wybrzmiewa na szczycie World Trade Center, wówczas będącego jeszcze w trakcie budowy. Scenę tę umieszczono zresztą na okładce płyty ze ścieżką dźwiękową filmu. Ciekawych utworów jest sporo, choć całość nie jest tak dramatyczna, jak wspomniana na wstępie rock opera Jesus Christ Superstar. Po latach, mimo zastrzeżeń musical broni się, będąc ciekawym, choć nieco nostalgicznym dokumentem minionej epoki. Podobnie jak w JCS – w filmie nie ma sceny zmartwychwstania. Postać Jezusa, zdjęta z bramy, która w scenariuszu stała się narzędziem męki i delikatnie niesiona na ramionach uczniów ma swoją symboliczną wymowę, pozostawiając widzom nadzieję i wyobrażając poniesienie Jego nauki w świat. 



Muzyczny zapis na CD nowej wersji spektaklu, wystawionej na Broadwayu w 2011 roku

Muzycznie podkreślają to pojawiające się w tle repryzy utworów Prepare ye the way of the Lord oraz Day by Day. Całość, mimo dość kontrowersyjnej formy, przypominającej bardziej „Ulicę sezamkową” nie jest bynajmniej bluźnierstwem. Warto przypomnieć, że słowo Ewangelia oznacza Dobrą Nowinę, a chrześcijanie od dawna uważali, że ich wiara jest czymś, co należy przeżywać z radością, entuzjazmem i we wspólnocie z innymi. I podobnie chyba należy odczytać intencje twórców Godspell, nie doszukując się na siłę niezgodności z biblijnym przekazem, wszak film nie rości sobie praw do bycia dysputą teologiczną. Pamiętając o tym warto poświecić mu nieco czasu i posłuchać zawartej w nim muzyki. Zwłaszcza w tym świątecznym czasie.
słuchacz


PS.

Z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę wszystkim czytelnikom wielu ciekawych inspiracji muzycznych. Jeśli mój blog choć w części spełnia tę rolę, jest to dla mnie niewątpliwie źródłem satysfakcji. Pozdrawiam wszystkich.








piątek, 7 kwietnia 2017

Druga część wędrówek po floydowych peryferiach






Dziś kontynuacja tematu, który podjąłem przed tygodniem. Kontrakt podpisany przez Pink Floyd z EMI dawał muzykom możliwość wydawania płyt solowych. Nawet pobieżny przegląd owych dokonań prowadzi do zasadniczej konkluzji – brzmienie i wyjątkowość muzyki tego zespołu było wspólnym dziełem wszystkich jego członków. Można oczywiście spekulować i próbować indywidualnie określić udział każdego z nich w procesie twórczym, jednak fakty są bezsporne. Solowe płyty członków Pink Floyd nie dorównują muzyce zespołu, a często są nawet dość od niej odległe. Przyczyny mogą być różne. Może muzykom wcale nie chodziło o kopiowanie stylu macierzystej grupy, zaś płyty miały być pewnego rodzaju ucieczką od znanej konwencji, a może były jedynie czysto komercyjnym wykorzystaniem furtki uchylonej przez szefów EMI. Myślę, że w przypadku każdego z nich wyglądało to inaczej. Wróćmy na moment do historii grupy. W 1978 roku Roger Waters zaprezentował kolegom zarysy dwóch własnych projektów: The Wall oraz The Pros and Cons of Hitch Hiking. Do wspólnej realizacji wybrali pierwszy z nich. Efekt znamy doskonale. Inna rzecz – na ile ta praca była wspólna, wszak w tym okresie rozdęte ego Rogera wyraźnie przytłaczało pozostałych członków zespołu, doprowadzając w efekcie do usunięcia z grupy Ricka Wrighta. Wróćmy jednak do muzyki. Projekt The Pros and Cons of Hitch Hiking również doczekał się realizacji, lecz już jako solowa płyta Rogera Watersa. Wystarczy porównać oba albumy, by zrozumieć co mam na myśli. Eric Clapton w miejsce Davida Gilmoura i Michael Kamen zastępujący Ricka Wrighta to jednak nie to samo.




Idąc dalej tym tropem można dostrzec, że w pewnym sensie najbliższą stylistycznie muzyce Pink Floyd była pierwsza solowa płyta Ricka Wrighta, wydana 15 września 1978 roku i zatytułowana Wet Dream. Mimo to, też wydawała się niepełna, jak gdyby autorowi zabrakło nieco twórczej weny by utrzymać równy poziom do końca. Warto przypomnieć, że u początków działalności słynnego zespołu to właśnie klawisze Ricka w dużym stopniu decydowały o unikalnym klimacie muzyki całej czwórki. Tak czy inaczej - album Wet Dream nie odniósł wielkiego sukcesu komercyjnego (choć mnie się podoba).




Schyłek lat siedemdziesiątych nie był dla Wrighta łatwy. Rosło napięcie w zespole, nasilały się też jego problemy osobiste. Brak wsparcia ze strony kolegów pośrednio stał się przyczyną twórczego kryzysu, który w efekcie spowodował decyzję Rogera. Wright udał się na przymusowy urlop. Sporadycznie wpadał do studia, by dogrywać swoje partie instrumentalne. Wprawdzie jego nazwisko figurowało na kopercie The Wall i pojechał także w trasę promocyjną albumu, jednak już nie jako członek zespołu, a jedynie na prawach muzyka sesyjnego, otrzymującego ustaloną stawkę za występ. Nie zaproszono go też na premierę filmu The Wall w reżyserii Alana Parkera. Siłą rzeczy prace przy nagraniu Final Cut - kolejnej płyty Pink Floyd odbyły się również bez jego udziału. Inna rzecz, że była to także ostatnia płyta Rogera, nagrana wspólnie z macierzystym zespołem. Atmosfera z pewnością nie była łatwa, skoro odejście Watersa z grupy Nick Mason porównał do śmierci Józefa Stalina.




Szukając swego miejsca Rick Wright wspólnie z Davem Harrisem z grupy Fashion założył dwuosobową formację Zee. Jako duet podpisali kontrakt z Atlantic Record i wydali w 1984 roku jedną płytę, która zresztą chyba zasłużenie nie spotkała się z większym zainteresowaniem. Do dziś o albumie Identity słyszało niewielu, a sam Wright po latach niezbyt chętnie się do niego przyznawał, nazywając tę muzykę „...nieudanym eksperymentem”. Szczerze mówiąc - rozumiem to stanowisko, zresztą jego udział w tym projekcie nie był specjalnie znaczący. Płyta przepadła. W pewnym okresie była trudna do zdobycia, nawet dla najbardziej zdeterminowanych kolekcjonerów. Wreszcie pojawiła się w formie CD, jednak nakład również był niewielki. Zawartość nie porywała, choć słyszałem też opinie entuzjastyczne. Sam ich nie podzielam. Muzyka, zdominowana przez elektroniczne brzmienia, głównie przez syntezator Fairlight i syntetyczną perkusję brzmi dość „plastikowo”. Trudno wyróżnić w niej jakikolwiek atrakcyjny utwór. Był to typowy produkt lat osiemdziesiątych. Być może wówczas taka muzyka była modna, dziś lekko trąci myszką. Brak jej wyrafinowania. Trudno wyobrazić sobie, że nagrania wyszły spod ręki autora The Great Gig In The Sky. No, może nieco broni się Voices i Cuts Like A Diamond. Krążek w końcu udało mi się zdobyć i stoi na półeczce, lecz sięgam po niego sporadycznie. Słuchałem go także pisząc ten tekst, jednak nawet po kilku latach przerwy swego zdania nie zmieniłem. Kto oczekuje brzmień zbliżonych do Wet Dream czy Broken China będzie srodze zawiedziony. Mimo tych niepochlebnych opinii, podzielanych zresztą przez sporą część krytyki okazuje się, że Dave Harris ma do tej płyty zupełnie inny stosunek. Z niemałym zdumieniem niedawno przeczytałem wiadomość, że pracuje nad nową, pełną wersją tego albumu i chce niebawem wydać go w wersji „de luxe”, łącznie z obszerną broszurą. Czy uda się wykrzesać z tego materiału jeszcze coś porywającego? Powątpiewam.




Nick Mason, perkusista Pink Floyd nigdy specjalnie nie wyróżniał się talentem kompozytorskim. Owszem, na płycie UmmaGumma zamieścił trzyczęściowy utwór The Grand Vizier’s Party, lecz była to mocno eksperymentalna kompozycja, przypominająca bardziej zabawę możliwościami studia nagraniowego. Mimo to, wzorem kolegów, Nick podjął wyzwanie i wydał pod własnym nazwiskiem aż dwie płyty: Nick Mason's Fictitious Sports (1981) oraz Profiles (1985). Obie należą do gatunku mało znanych i trudno dostępnych. 




Pierwsza z nich może w zasadzie potencjalnego odbiorcę wprowadzać w błąd, bowiem Mason zdecydował się promować własnym nazwiskiem dokonania eksperymentującej pianistki jazzowej Carli Bley i jej zespołu. W środowisku jazzowym jest ona znaną i cenioną postacią. W 1972 została uhonorowana stypendium Guggenheim Fellowship, dzięki któremu wspólnie z trębaczem Michaelem Mantlerem założyła wytwórnię płytową WATT. Współpracowała z wieloma gigantami ze świata jazzu, a jej dorobek artystyczny, zarówno solowy jak i wydany w koprodukcji jest naprawdę imponujący. Myślę, że nie potrzebowała marketingowego wsparcia Masona do wydania swej kolejnej płyty, jakkolwiek nazwisko perkusisty Pink Floyd zdecydowanie zwiększyło zainteresowanie mediów i krytyki. 



Korzyść była obopólna. Nick Mason miał okazję pokazać swe umiejętności na tle wymagającego bandu jazzowego, co zdecydowanie poprawiło mu samopoczucie po trudnej współpracy z Watersem przy nagrywaniu The Wall, gdy jego partie w Mother lider Pink Floyd powierzył Jeffowi Porcaro (TOTO). Album Nick Mason's Fictitious Sports jest przykładem udanej współpracy. Przynosi muzykę niepozbawioną humoru, aczkolwiek bardzo odległą od stylistyki, do której przywykli miłośnicy floydowych klimatów. Nie jest to też płyta stricte jazzowa, raczej przypomina nieco awangardowy romans jazzu z nurtem progresywnym i domieszką sceny Canterbury. Partie wokalne wykonuje Robert Wyatt. Mimo dobrych fragmentów album nie należy do gatunku „must have” i gdyby nie nazwisko Masona oraz względy kolekcjonerskie - pewnie nie znalazłby się w moim zbiorze. W skali pięciostopniowej dałbym mu jakieś trzy punkty. Po kilku przesłuchaniach broni się i nie nuży. Aktualnie w wersji winylowej można go zdobyć, choć do tanich nie należy. Wersja CD jest znacznie trudniej dostępna. 




Profiles (1985) - drugi ze wspomnianych albumów Nicka Masona to efekt współpracy z Rickiem Fennem (na co dzień - gitara w 10CC). Obaj panowie poznali się nieco bliżej przy okazji wspólnego komponowania muzyki na potrzeby realizacji telewizyjnych oraz do reklam. Płycie stylistycznie bliżej do rocka, a serca fanów z pewnością mocniej zabiją na wieść, że w Lie for a Lie usłyszeć można śpiewającego Davida Gilmoura oraz Maggie Reilly. Drugą z piosenek, zatytułowaną Izrael zaśpiewał Danny Peyronel, klawiszowiec UFO. Reszta albumu to muzyka instrumentalna. Płyta jest kolejnym przykładem ucieczki, choć nie aż tak bardzo odległej od brzmień, kojarzonych z wiadomym zespołem. Na całości jednak wyraźnie ciąży piętno lat osiemdziesiątych, o którym pisałem w przypadku albumu Identity Wrighta i Harrisa, choć może nie jest aż tak dokuczliwe. 




Obie płyty Nicka Masona potwierdzają jego umiejętności i wszechstronność, choć nie są dowodem szczególnego geniuszu. Mimo całej sympatii do jego postaci, bowiem z całej czwórki wydawał się najbardziej przystępną i kontaktową osobą, to myślę, że gdyby w młodości nie spotkał na swej drodze kolegów, z którymi stworzył Pink Floyd, to świat by o nim nie usłyszał.
słuchacz




PS. 
Za jakiś czas pojawi się jeszcze trzecia część tego cyklu. Już dziś zapraszam.