piątek, 21 kwietnia 2017

Queen, Wembley, Innuendo, bracia Marx i... wybita witryna Empiku




Wspomniana w tekście polska edycja The Best Of Queen


Wczoraj minęło ćwierć wieku od pamiętnego koncertu na stadionie Wembley, którego gospodarzami byli trzej członkowie grupy Queen: Brian May, Roger Taylor i John Deacon. Koncert ów był hołdem, jaki świat muzyki złożył pamięci przedwcześnie zmarłemu wokaliście Queen, który odszedł pięć miesięcy wcześniej, pokonany przez wirus HIV. Siedemdziesięciu dwu tysiącom widzów udało się nabyć wejściówki, które sprzedano w ciągu zaledwie dwóch godzin, mimo iż wcześniej nie była znana lista wykonawców. Reszta widzów, w tym także polskich oglądała bezpośrednią transmisję telewizyjną. Szacuje się, że łączna widownia z całego świata przekroczyła dwa miliardy osób. Pieniądze z koncertu przeznaczono na walkę z AIDS. Pomijając stronę artystyczną całego przedsięwzięcia, warto odnotować udział gwiazd. Wystąpili m.in: David Bowie, Roger Daltrey, Def Leppard, U2 (grając w Waszyngtonie połączyli się z Wembley satelitarnie), Extreme, Bob Geldof, Spinal Tap, Guns'N'Roses, Ian Hunter, Tony Iommi, Elton John, Annie Lennox, Metallica, George Michael, Liza Minnelli, Robert Plant, Mick Ronson, Seal, Lisa Stansfield, Elizabeth Taylor, Paul Young oraz Zucchero. W 1992 roku koncert wydano na dwóch kasetach VHS, które jednak z różnych względów nie objęły całości występów. W kwietniu 2002, w dziesiątą rocznicę koncert ukazał się ponownie, jednak także i to wydanie nie obejmowało całości. Szczerze mówiąc – doskonale to rozumiem, bowiem oglądając telewizyjną transmisję, ciągnącą się do późnych godzin nocnych z czystym sumieniem stwierdzam, że nie wszyscy wykonawcy stanęli na wysokości zadania. Trudno się dziwić, wszak Freddie Mercury był wokalistą wyjątkowym, obdarzonym niepowtarzalnym głosem. Jakiekolwiek próby naśladownictwa musiały być skazane na niepowodzenie, zaś indywidualna gwiazdorska interpretacja nie zawsze odpowiadała duchowi Queen. Poczucie straty było zbyt świeże, a słuchacze podświadomie szukali następcy charyzmatycznego wokalisty, co siłą rzeczy było i dalej pozostaje niemożliwe.

Wydawnictwa Agory na licencji EMI
Queen od połowy lat siedemdziesiątych był jednym z najbardziej popularnych zespołów na świecie. Mimo to, grupa nigdy nie była traktowana poważnie przez zachodnich krytyków rockowych – dość wspomnieć tu niesławną ocenę Rolling Stone’a, uznającą płytę Jazz kwartetu jako „faszystowską” W zasadzie trudno się dziwić tej opinii, skoro album poprzedziła fatalna kampania reklamowa (dość wspomnieć zdjęcie przedstawiające wyścig rowerowy nagich kobiet, promujący singiel Bicycle Race). Krytykom trudno było strawić fenomen muzyki zespołu, polegający na umiejętnym pomieszaniu elementów glam rocka, heavy metalu, prog rocka, wodewilu, czasem trącącego kiczem humoru, pseudo-klasyki i trudno powiedzieć czego jeszcze. W połączeniu z niesamowitym głosem Freddiego stanowiło to kapitalną i trudną do podrobienia całość. Do tego dochodziły niesamowite koncerty zespołu, przypominające wręcz spektakle teatralne, podczas których ekscytujący wokalista był absolutnym panem publiczności. Płyty zespołu sprzedawały się naprawdę dobrze, nawet w okresie kryzysu, spowodowanego narastającą falą punk, grupa zachowała fanatycznych zwolenników. Po drugiej stronie oceanu, popularność była wprawdzie nieco mniejsza, lecz również spora.


Queen i bracia Marx...
Przyznam, że nigdy nie byłem fanatycznym miłośnikiem Queen. Doceniałem ich kunszt, jednak na mojej półeczce przez lata gościły jedynie ich wybrane albumy – przede wszystkim A Night at the Opera (numer jeden w Wielkiej Brytanii i piąta pozycja w Stanach Zjednoczonych) oraz A Day at the Races. Oba tytuły w oczywisty sposób nawiązywały do tytułów filmów braci Marx. Inne pozycje to znacznie późniejsze Innuendo, Made in Heaven oraz dwie uzupełniające się składanki, przygotowane specjalnie na rynek amerykański. Oczywiście muszę wspomnieć również o wystanej w gigantycznej kolejce winylowej składance, wydanej przez rodzimy Tonpress, nabytej w towarzystwie patrolu milicji przez wybitą witrynę bydgoskiego Empiku. Dla porządku - był to rok 1980. Ktoś z obsługi postawił ją po zamknięciu sklepu na wystawie, anonsując dostawę. Bladym świtem kolejka liczyła kilkaset metrów. Kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie... 

Rewers wydawnictwa Tonpressu

Całość dyskografii zebrałem dopiero kilka lat temu, okazyjnie odkupując wydaną przez Agorę, dwudziestoczteroczęściową serię atrakcyjnych książek z płytami, prezentujących również historię samego zespołu. Konia z rzędem jednak temu, kto pojął czym kierowali się wydawcy, ustalając numerację kolejnych części, bo z pewnością nie chronologią

Raz jeszcze seria Agory
Jedną z najwyżej ocenianych przeze mnie płyt Queen do dziś pozostaje Innuendo, ostatni studyjny album zespołu, nagrany w legendarnym składzie. Po jego wydaniu w lutym 1991 roku aktywność grupy znacząco zmalała, co spowodowało falę spekulacji dotyczących stanu zdrowia Freddiego. Dziewięć miesięcy później, 23 listopada muzyk oficjalnie potwierdził, że zmaga się z wirusem AIDS. Dzień później już nie żył. Wokalista, z natury skryty i nieśmiały, na scenie zmieniał się diametralnie. Przeistaczał się w pełnego energii lidera, całkowicie skupiając na sobie uwagę publiczności. Nie bez powodu wielokrotnie uznawany był za jednego z najlepszych wokalistów rockowych. Cztery lata po jego śmierci pozostali członkowie zespołu wydali jeszcze album Made In Heaven, będący hołdem dla zmarłego przyjaciela, na którym wykorzystano trzy utwory pozostałe z sesji do Innuendo. Freddie, świadomy postępów choroby i nadciągającego końca, chciał pozostawić kolegom jak najwięcej nagranego materiału, oni zaś wspierali go w każdy możliwy sposób. Pomimo osłabienia głos wokalisty zabrzmiał na płycie jak nigdy dotąd. Trudno uwierzyć, że The Show Must Go On nagrał człowiek, który nie był w stanie wstać z krzesła o własnych siłach. Warto też wyróżnić nieco „szaloną” piosenkę I'm Going Slightly Mad, pełną ekstrawagancji i wodewilowych odniesień. Znamiona muzycznego żartu nosi Delilah, będący w zasadzie beztroską piosenką o kocie Freddiego, brzmiącą w takich okolicznościach cokolwiek surrealistycznie. Zwraca uwagę melodyjna ballada Don't Try So Hard z intrygującym popisem gitarowym oraz pełna nieskrywanych emocji kompozycja These Are The Days Of Our Lives - rozliczenie z odchodzącą przeszłością w obliczu nieuniknionego końca.

Płyta - pomnik, z suplementem...
Dramatyczne okoliczności przyczyniły się do powstania niezwykłego dzieła. Całości dopełniają tajemnicze i intrygujące teksty. Zwraca uwagę oprawa graficzna płyty, oparta na surrealistycznych ilustracjach dziewiętnastowiecznego francuskiego rysownika Grandville'a. Punktem wyjścia okazał się rysunek zatytułowany "Żonglujący światami", który zainspirował Rogera Taylora. Muzycy zlecili adaptację pomysłu grafikowi Richardowi Grayowi. Ten odwołał się do innych prac dziewiętnastowiecznego autora, przygotował też własne, utrzymane w podobnej stylistyce. Pojawiły się na okładkach singli promujących album oraz w okolicznościowym kalendarzu, przygotowanym dla fanów zespołu. Także w oparciu o nie stworzono animacje, wykorzystane w wideoklipach.

Pomnikowa zawartość...
Dla fanów płyta okazała się muzycznym testamentem zespołu. Do dziś wyzwala niezwykłe emocje, docenili ją także ci krytycy, którzy dotąd odnosili się do zespołu z rezerwą. Wcześniej w repertuarze grupy przeważał pastisz, zaś utwory o poważniejszym przesłaniu pojawiały się sporadycznie. Innuendo jest inna. Nawet z pozoru lekkie piosenki mają w sobie dużo dramatyzmu. Wysmakowane aranżacje i dopracowane brzmienie podkreślają wymowę tekstów. Słuchacz od pierwszych taktów ma wrażenie obcowania z dziełem niezwykłym. Pojawiający się już we wstępie, porywający trzydziestosekundowy fragment gitarowy w stylu flamenco, wykonany przez gościnnie grającego Steve'a Howe'a (na co dzień członka YES) zwiastuje przeżycia najwyższej próby.

Amerykańskie składanki Queen
Praca przy płycie zabrała zespołowi prawie dwa lata. Nie ma na niej utworów przypadkowych. Przemyślana kolejność sprawia, że wszystko ma tu swoją logikę. Muzyka nawiązuje do najlepszych dokonań, jeszcze z początków kariery. Jak dawniej jest ekstrawagancja, odwołania do opery i wodewilu, jest pastisz i odrobina szaleństwa. Są refleksyjne ballady, jest też ostry rockowy pazur. I jest przede wszystkim blisko czterooktawowy głos Freddiego. Płyta okazała się godnym zwieńczeniem udanej kariery zespołu. Trudno pisać o tej płycie, nie pamiętając o okolicznościach jej powstania. Trudno też ten niezwykły, pełen odniesień i bardzo osobisty album podsumować bez popadania w banał. Trzeba go posłuchać.
Projekt Queen and Adam Lambert, z życzliwości do dawnych dokonań zespołu pominę milczeniem.

słuchacz




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz