piątek, 26 maja 2017

Życie jest muzyką - Marek Biliński i okolice






Mój flirt z muzyką elektroniczną sięga połowy lat siedemdziesiątych. Pierwszą fascynacją były dokonania japońskiego multiinstrumentalisty Isao Tomity. Chociaż w zasadzie nie, jeszcze wcześniej wpadł mi w ucho przebój Gershona Kingsley‘a zatytułowany Pop Corn, powtarzany w wielu wersjach, najbardziej bodaj znany z wykonania amerykańskiego cover bandu Hot Butter. Wówczas jednak o muzyce, zwłaszcza elektronicznej nie wiedziałem zbyt wiele. Nieco później pojawił się Walter (Wendy) Carlos i płyta Switched-On Bach. Utwory Tomity poznałem dzięki Jerzemu Kordowiczowi. To właśnie on w swym trójkowym Studiu Nagrań zaraził mnie sympatią do dokonań Japończyka, opowiadając o kulisach ich powstawania. Isao Tomita, klasycznie wykształcony muzyk, zafascynowany impresjonizmem i możliwościami brzmieniowymi syntezatora Mooga postanowił dokonać adaptacji utworów klasycznych na język elektroniki. W 1974 roku wydał album Snowflakes are Dancing, na którym zawarł własne wizje kompozycji Claude'a Debussy'ego. Później pojawiły się interpretacje m.in. Musorgskiego (Obrazki z wystawy), Holsta (Planety) i Strawińskiego (Ognisty Ptak). Nagrania te zafascynowały mnie do tego stopnia, że zacząłem szukać oryginałów oraz doceniłem pietyzm i wierność z jaką dokonał transkrypcji. Isao Tomita tworzył także własne kompozycje, jednak chyba najwięcej czasu poświęcił utworom klasyków. Nagrywał adaptacje Bacha, Prokofiewa, Sibeliusa, Honeggera, nagrał także własną wersję tematu z filmu Gwiezdne Wojny Johna Williamsa. Krytycy nieco się krzywili, ale miłośnicy elektroniki reagowali entuzjastycznie. Ta twórczość fascynuje mnie do dziś. 




To oczywiście nie wszystko. Było jeszcze zauroczenie twórczością niemieckiej sceny elektronicznej, a zwłaszcza dokonaniami Tangerine Dream (głównie z lat siedemdziesiątych, do połowy osiemdziesiątych) oraz muzyką solową Klausa Schulze, Petera Baumana i zmarłego niedawno Edgara Froese. Był też Kraftwerk, grecko-brytyjski Vangelis, szwajcarski Yello i francuski J.M. Jarre, choć w nieco mniejszym stopniu. Ten temat zostawmy jednak na inne spotkanie. Dziś słów kilka o polskich wykonawcach. W latach osiemdziesiątych, a w zasadzie nawet nieco wcześniej muzyka elektroniczna zawitała także do Polski, trafiając na podatny grunt i spore zainteresowanie publiczności. Prekursorami byli Czesław Niemen (Katharsis) i Józef Skrzek (Pamiętnik Karoliny i Ojciec chrzestny Dominika). Później pojawił się Marek Biliński, Władysław Komendarek, Konrad Kucz, Sławomir Łosowski, Artur Lasoń. Warto też wyróżnić trzech późniejszych kompozytorów, którzy czasem ze sobą współpracują, czyli Roberta Kanaana, Krzysztofa Dudę oraz Przemysława Rudzia. Ten ostatni jest także aktywny na wielu innych polach, zwłaszcza związanych z popularyzacją nauki i astronomią.




Dziś dwa słowa o Marku Bilińskim, absolwencie Akademii Muzycznej w Poznaniu. Początkowo był związany z zespołami Heam i Bank, jednak nie chcąc zamykać się w stylistyce rockowej szybko odnalazł własną drogę. Kosztem oszczędności i wielu wyrzeczeń konsekwentnie budował własne instrumentarium. Pojawiły się syntezatory: najpierw włoski Davolisint, później Minimoog. Nie ukrywa, że drogę rozwoju wskazały mu dokonania Czesława Niemena i Józefa Skrzeka. Początkowo pracował w domu, bawiąc się mikserem i poczciwą ZK-ą 140. Tak powstały pierwsze szkice do debiutanckiej płyty Ogród Króla Świtu. Profesjonalne demo zarejestrował w studiach Radia Szczecin. Z tą taśmą trafił na Myśliwiecką, szukając Jerzego Kordowicza. Trójkowy spec od elektroniki zaraz zorientował się, że trafił na muzyczny skarb, który wystarczy jedynie odpowiednio oszlifować i wypromować. Zaprezentował nagrania Bilińskiego w swoim programie jako zagadkę. Słuchacze obstawiali Jarre’a bądź Tangerine Dream…



 
Utwory szybko zyskały popularność, jeden z nich trafił nawet jesienią 1982 roku na trójkową listę przebojów. Dla kompozycji instrumentalnej, nie popartej żadnym wokalem był to niewątpliwy sukces. Nic dziwnego, że błyskawicznie wytwórnia Wifon zaproponowała Bilińskiemu wydanie płyty, która wkrótce zyskała status złotej. Sam pamiętam, że kupiłem kilka egzemplarzy dla najbliższych kolegów, gdy podczas pobytu w Warszawie przypadkowo w jednym z salonów muzycznych trafiłem na dostawę… Drugi album, noszący tytuł E≠mc², wydany dwa lata później przez Polton również pokrył się złotem, zaś jego twórca stał się ambasadorem polskiej muzyki elektronicznej. Pojawiły się propozycje koncertów, w tym także w trakcie Jarocina, w sierpniu 1983 roku. Okazało się, że nawet tamtejsza niełatwa publiczność potrafiła docenić i uhonorować jego muzykę. 



Marek Biliński chętnie podkreśla sympatię do Szczecina, swego miejsca urodzenia. Twierdzi, że sąsiedztwo jezior i morza wpływa na jego poczucie przestrzeni i wolności. W studiu Radia Szczecin nagrał pierwszą płytę, tam też w 1984 roku został zrealizowany jego pierwszy wideoklip Ucieczka z tropiku, który otworzył mu wrota wielkiej kariery. W latach 1981–1985 niepodzielnie dzierżył laur najpopularniejszego instrumentalisty. Występował w Berlinie, Hamburgu, Bremie, Pradze, Moskwie i w Kuwejcie. Po wydaniu trzeciej płyty Wolne loty (1986) właśnie w Kuwejcie podpisał kontrakt z tamtejszą Akademią Muzyczną na kilkuletni cykl wykładów z zakresu muzyki europejskiej. Była to znakomita propozycja, pozwalająca znaleźć dystans do nasilającego się kryzysu ekonomicznego w kraju.




Pobyt w innym obszarze kulturowym znacząco wpłynął na jego rozwój, a dostęp do nowoczesnej technologii pomógł uzupełnić instrumentarium. Gdy wypoczywał w kraju na wakacjach - w Kuwejcie wybuchła wojna. Kontrakt został przerwany, na szczęście udało się ściągnąć do kraju pozostawiony tam sprzęt. Pobyt na Półwyspie Arabskim zainspirował go do nagrania albumu Dziecko Słońca (1995), na którym zamieścił rozbudowaną suitę Twarze pustyni. W listopadzie 1995, na scenie Teatru Wielkiego w Poznaniu zaprezentowano balet Dziecko Słońca, w wykonaniu Polskiego Teatru Tańca, z choreografią Ewy Wycichowskiej, oparty na muzyce ze wspomnianego albumu.

Marek Biliński, idąc wzorem Jean-Michela Jarre'a, jako pierwszy w naszej części Europy zaprezentował widowisko typu światło i dźwięk (w 1993 w Szczecinie oraz rok później w Krakowie). Podobne zorganizowano z jego udziałem na tysiąclecie zjazdu gnieźnieńskiego (2000) oraz w noc świętojańską w Gdańsku (2003). Twierdzi, że działalność solowa daje mu poczucie prawdziwej wolności artystycznej. W plebiscycie czytelników branżowego pisma „Muzyk” w 1995 roku zyskał uznanie jako najlepszy kompozytor i najlepszy wirtuoz syntezatorów. Jego dyskografia składa się z siedmiu albumów, sześć z nich ukazało się w wersji CD, jeden - Ucieczka do tropiku (1987, Polton PC-029) dostępny jest jedynie na kasecie.



Niewykluczone, że znajdą się malkontenci, bowiem brzmienie elektronicznego instrumentarium poza pewnymi wyjątkami starzeje się wyjątkowo szybko. Na przekór takim opiniom, w styczniu 2017 roku Marek Biliński wydał nowy dwupłytowy album (CD + DVD), zatytułowany Life Is Music. Płyta zawiera rejestrację koncertu z Filharmonii Szczecińskiej, jaki odbył się 11 listopada 2015 roku. Artysta, odziany w elegancki strój klasycznego filharmonika wykonał w nowoczesnym wnętrzu sali koncertowej najważniejsze utwory z całego swego dorobku. Wprawdzie najważniejsze powstały wiele lat temu, jednak na potrzeby koncertu zostały nieco przearanżowane. Całość zabrzmiała naprawdę nowocześnie, a wykonanie na żywo dodało muzyce dodatkowego waloru. Z pewnością ważną rolę odegrała akustyka wnętrza filharmonii, docenionego i wyróżnionego prestiżową nagrodą architektoniczną im. Miesa van der Rohe. Nieczęsto można posłuchać muzyki elektronicznej wykonywanej na żywo. Marek Biliński panuje całkowicie nad swym instrumentarium. Bogatszy o wieloletnie doświadczenie tworzy bajeczne przestrzenie, jak sądzę atrakcyjne nie tylko dla zagorzałych miłośników gatunku. Naprawdę warto posłuchać.

słuchacz




sobota, 20 maja 2017

John Wetton - wspomnienie







Ubywa gwiazd ze świata rocka. Kolejni znani muzycy i wokaliści, przekraczając symboliczną smugę cienia, stają w szeregach największej orkiestry. Nie jest to niczym niezwykłym, wszak zjawisko umierania dotyka wszystkich środowisk w takim samym stopniu, jednak niewątpliwie widoczne jest bardziej, gdy dotyka osób znanych. Niestety, w ostatnim czasie śmierć coraz częściej zabiera artystów, którzy przed laty tworzyli oblicze rocka w różnych jego odsłonach. Lista pęcznieje, nie tak dawno znalazł się na niej David Bowie, Greg Lake, Keith Emerson, Edgar Froese, Piotr Grudziński, George Michael. Kilka dni temu do tej listy dołączył Chris Cornell, najczęściej kojarzony z zespołem Soundgarden oraz Audioslave. Wprawdzie pojawiają się nowe obiecujące postacie, jednak każde odejście jest bolesne, trudno się z nim pogodzić i każde pozostawia trudne do zapełnienia miejsce.



Dziś chciałbym przypomnieć postać Johna Wettona, który zaledwie pięć miesięcy temu dołączył do wspomnianej niebieskiej orkiestry. Być może nie wszystkim był znany, jednak jego dorobek jest imponujący. Współtworzył wiele legendarnych płyt, które trafiły do kanonu klasycznego rocka. Miał szczęście grać w wielu znaczących zespołach, często stanowiąc ważne ogniwo w ich klasycznych składach. Był świetnym basistą, obdarzonym także zapadającym w pamięć głosem. Kilkakrotnie koncertował w Polsce. Ci, którym dane było go poznać twierdzą, że był uroczym człowiekiem. Zmarł pokonany przez nowotwór, w wieku zaledwie sześćdziesięciu siedmiu lat.



Aktywność Johna Wettona jest przykładem bodaj najciekawszej i najbardziej zróżnicowanej kariery w historii progresywnego rocka. Jego nazwisko wiąże sie z wieloma zespołami, jak choćby: Family, Roxy Music, King Crimson, Uriah Heep, Wishbone Ash, Asia i UK. Do King Crimson dołączył wypełniając lukę po odejściu Grega Lake’a. Z ekipą Roberta Frippa nagrał kilka płyt, zaliczanych do ścisłej karmazynowej klasyki: Larks' Tongues In Aspic (1973), Red (1974), Starless And Bible Black oraz USA (obie 1975). Równolegle działał w kilku innych projektach, m.in. współpracował z Brianem Ferry (przy nagraniu czterech albumów) oraz Roxy Music (Viva! 1976). Wydał dwie płyty z Peterem Banksem, byłym gitarzystą Yes, nagrywał z Gordonem Haskellem, Brianem Eno, Philem Manzanerą i Peterem Sinfieldem. Współpracował z rockową formacją Uriah Heep, z którą nagrał dwie ważne płyty - Return to Fantasy (1975) oraz High and Mighty (1976) W 1981 roku pojawił się na krążku Number the Brave, firmowanym przez Wishbone Ash.

 
W latach 1980-2003 wydał osiem solowych albumów studyjnych oraz dwanaście zrealizowanych podczas koncertów. To nie wszystko, lista jego dokonań jest znacznie dłuższa. W latach 1977–1980 oraz 2011–2015 współtworzył grupę UK, która początkowo tworzyła muzykę zaliczaną do kanonu rocka progresywnego. Warto przypomnieć tę formację wirtuozów, tworzących ciekawą i barwną muzykę. Jest jeszcze rozdział z napisem Asia. W skład tego zespołu utworzonego w 1981 roku prócz Wettona wchodził Steve Howe (Yes), Carl Palmer (ELP) oraz Geoffrey Downes (Yes i Buggles). Muzycy w późniejszym okresie zmieniali się, jednak twórczość formacji była dość odległa od stylistyki kojarzonej ze wspomnianymi nazwiskami. Mimo to grupa odniosła sukces, sprzedano ponad dziesięć milionów egzemplarzy debiutanckiego albumu, zatytułowanego po prostu Asia. W USA płyta dotarła do pierwszego miejsca listy najlepiej sprzedawanych krążków, zaś w Wielkiej Brytanii zajęła piętnaste miejsce. Po roku John Wetton odszedł z zespołu, jednak później kilkakrotnie doń powracał. Mimo starannej produkcji ich twórczość niezbyt mnie przekonywała. Grupa po nagraniu trzeciego albumu zawiesiła działalność. Na początku lat dziewięćdziesiątych reaktywowała się, wydając łącznie kilkanaście płyt studyjnych i ponad trzy dziesiątki koncertowych. Mimo zmian składu muzycy konsekwentnie podtrzymywali obraną stylistykę, tworząc muzykę z pogranicza hard rocka i pop. Nagrali sporo utworów, które pozostały w pamięci fanów. Najbardziej znane to Heat of the Moment, Wildest Dreams, Don't Cry i The Smile Has Left Your Eyes

John Wetton z powodzeniem kontynuował także karierą solową. Wydał osiem albumów firmowanych własnym nazwiskiem (tu trzeba wskazać na Arkangel, Battle Lines czy Rock Of Faith) oraz tuzin dokumentujących udane koncerty. Nomansland, jedna z jego szczególnie mi bliskich płyt koncertowych została zarejestrowana w murach bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej oraz w Krakowie. W Bydgoszczy gościł trzykrotnie: 12 maja 1998 r. na scenie filharmonii, pięć lat później, 13 kwietnia 2003 z akustycznym występem w Kinoteatrze oraz w listopadzie 2009 roku, w ramach jubileuszowej trasy grupy UK.


Album Nomansland oddaje atmosferę koncertu, dokumentuje też ciepłe przyjęcie, zgotowane przez polską publiczność. Szkoda, że nie byłem na tym koncercie. Próbuję wyobrazić sobie jego atmosferę, zwłaszcza chwile, gdy wybrzmiewały tam nuty nieśmiertelnego Starless... Było też crimsonowskie Easy Money oraz The Night Watch. To troszkę tak, jak gdyby Robert Fripp ze swoją ekipą z lat siedemdziesiątych zagościł w murach bydgoskiej świątyni muzyki, wszak głos wokalisty nie zmienił się aż tak bardzo. Cóż, pozostała mi płyta, do której lubię wracać. Myślę, że Wetton dobrze się czuł w naszym kraju i chętnie tu przyjeżdżał. Świadczą o tym ciepłe słowa, których nie szczędził naszej publiczności na okładkach swych płyt. Myślę, że doceniał to jak ludzie odbierali jego muzykę i ile ona dla nich znaczyła. (Tylko skąd w Filharmonii Pomorskiej czerwone siedzenia, skoro od zawsze były zielone... No dobrze, nie czepiajmy się szczegółów.)



Program koncertów zwykle zawierał wybór dokonań Wettona z różnych okresów jego działalności. Składał się z utworów z repertuaru grup Asia, King Crimson, UK, a także obejmował jego kompozycje solowe. Można to prześledzić na wspomnianej płycie Nomansland, a także analizując późniejsze o pięć lat wydawnictwo AGENDA / AMORATA / AMATA. Na tę drugą materiał zarejestrowano podczas koncertu artysty w Krakowie, w 2003 roku i wydano go w atrakcyjnym zestawie, składającym się z płyty DVD (Amorata) i odpowiednika na CD (Agenda). Dodatkowa płyta CD (Amata) zawierała akustyczny występ artysty, zarejestrowany głównie podczas kilku polskich koncertów. Johna Wettona na scenie wspomagali John Mitchell (g, v), Martin Orford (k, v) oraz Steve Christey (dr). Część nosząca tytuł Amata ma charakter kameralny, bez udziału perkusji.

Myślę, że oba wydawnictwa, które dzieli wprawdzie pięć lat w dużym stopniu oddają spuściznę po tym niezwykłym artyście. Pokazują jego portret na żywo, dokumentują pasję i uczucia jakie wkładał w to co robił. Komponował w ramach zespołów, których był członkiem, tworzył też na własny rachunek. Zawsze był sobą - ciepłym i życzliwym człowiekiem, mającym dystans do tego co robi. Wiem, że nie wymieniłem wszystkich jego dokonań. Starczyłoby tego dla kilku innych twórców. A on i bez tego był wielki.

słuchacz




sobota, 13 maja 2017

W podróży za jeden uśmiech stawiam na... Boba Dylana






Nie tak dawno zastanawiałem się w czym tkwi siła poezji Boba Dylana. O co chodzi z tą nagrodą Nobla, czy w istocie należała mu się i właściwie dlaczego ten śpiewający od niechcenia gość z chrypiącym głosem (jeśli da się to jeszcze nazwać śpiewem) ma tylu zwolenników? Moda, zasada podczepienia, snobizm? A może jednak coś w tym jest? 


Odpowiedź nie jest łatwa, a muzyka wcale nie gra tu zasadniczej roli. Dyskusje o prawdziwej wartości tekstów Dylana wcale nie rozpoczęły się dopiero po decyzji Szwedzkiej Akademii. Zresztą, zgodnie z procedurami jej członkowie przyglądali się im ponad cztery lata i choć decyzję podjęto jednomyślnie, to wcale nie była łatwa. A sam Dylan? Azita Raji, ambasador USA w Szwecji, przekazała członkom Akademii podziękowanie artysty, w którym napisał: „Bycie nagrodzonym Noblem w dziedzinie literatury to coś, czego nigdy sobie nie wyobrażałem ani nie wyczekiwałem. Od najmłodszych lat znałem, czytałem i przyswajałem dzieła tych, którzy zostali uznani za godnych tego wyróżnienia: Kiplinga, Shawa, Thomasa Manna, Pearl Buck, Alberta Camusa, Hemingwaya. Ci giganci literatury, których dzieła są omawiane w szkołach, gromadzone w bibliotekach, o których mówi się z czcią, zawsze wywierały głębokie wrażenie. Faktu, że teraz ja dołączę do nazwisk na tej liście, nie da się wyrazić słowami” (booklips.pl). Można oczywiście dyskutować czy to wyróżnienie jest zasłużone i czy literacki Nobel trafił w godne ręce. Oponentom przypomnę, że podziały na tzw. kulturę wysoką i niską są dziś anachroniczne, bowiem procesy zachodzące we współczesnej sztuce są na tyle różnorodne i dynamiczne, że niegdyś ustalone reguły zawodzą. Prawdą jest, że człowiek chcąc uporządkować otaczającą go rzeczywistość próbuje ją w jakiś sposób kategoryzować. Jednak współcześnie sztywne granice zawodzą, a wartość dzieła nie zależy od faktu przypisania mu etykiety sztuki dla elit. Bywa, że ocena jest uzależniona od wzorców kulturowych wyniesionych z własnego podwórka. Trzeba pamiętać, że choć wzorce mogą być podobne dla różnych kultur, jednak często mają dla nich zupełnie inne znaczenia. Tak czy inaczej przykładów dzieł nieudanych można znaleźć całkiem sporo zarówno w popkulturze, jak i w tej tzw. elitarnej.



Jak to się ma do twórczości Dylana? Jest ona niewątpliwie znakiem czasu i choć opiera się na środkach masowego przekazu, to niekoniecznie schlebia przeciętnym gustom. Wspierając się różnoraką symboliką i odniesieniami często podejmuje poważne tematy. Wypadałoby tu przypomnieć dorobek Jacka Kerouaca i Woody Guthriego, czyli twórców którzy niewątpliwie mieli wpływ na młodego Dylana. Jednak niezaprzeczalnie właśnie jego zasługą jest spopularyzowanie poezji w Ameryce lat sześćdziesiątych. To właśnie on ożywił tradycję bardów i przywrócił jej ważne miejsce w kulturze. Sam powiedział w jednym z wywiadów: „Myślę o sobie przede wszystkim jako o poecie, dopiero później muzyku. Żyłem jak poeta i umrę jak poeta.” Jednego tej twórczości nie można odmówić - jest ze wszech miar autentyczna. Być może dlatego ma taką siłę wyrazu.



I tu dochodzimy do sedna dzisiejszego tematu. Niewątpliwie dla większości zainteresowanych zasadniczym problemem pozostaje kwestia przekładu, wszak nie wszyscy Polacy biegle władają językiem Szekspira. Już przed wielu laty, słuchając polskich interpretacji piosenek Cohena dostrzegłem, że dobre tłumaczenie nie musi wiernie odtwarzać każdego słowa. Oprócz tekstu równie ważne jest oddanie nastroju, klimatu i kontekstu wiersza. W przypadku Dylana dochodzi jeszcze subtelna, jemu właściwa ironia i czasem gorzka refleksja. Więc jeśli w tekście pojawiają się rodzime odpowiedniki idiomów, lub sformułowania trafniej oddające myśl autora, a 
wynikające z naszych doświadczeń - tym lepiej dla tłumaczonego tekstu. Bywa, że w przekładach umyka magia oryginału, choć czasem pojawiają się dodatkowe pola interpretacji. I tu warto przypomnieć słowa Szwedzkiej Akademii, która uhonorowała Dylana za „tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej”. Może właśnie dlatego teksty Dylana trudno dobrze przetłumaczyć, bo choć nawiązują do europejskiego dorobku, to mocno są osadzone w amerykańskiej kulturze. Jego głos to głos kontestatora, który zainspirował umysły nie tylko swego pokolenia. Jego piosenki weszły na stałe do światowej spuścizny kulturalnej. Jest autorem blisko sześćdziesięciu albumów. Do tego trzeba doliczyć serię dziesięciu tzw. oficjalnych bootlegów oraz książki, które napisał i filmy, w których wystąpił (choćby niesamowity western Pat Garrett & Billy the Kid).



Tak się stało, że teksty Dylana od dłuższego czasu mnie „prześladują”. Przyczynił się do tego niewątpliwie ów dla wielu kontrowersyjny Nobel, choć jego płyty już dużo wcześniej zajmowały na mej półeczce sporo miejsca. Zjawisko uzależnienia nasiliło się jakieś pół roku temu, po wydaniu przez Biuro Literackie wyboru jego poezji, w świetnym tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego. Książka nosi tytuł Duszny kraj. Znalazły się w niej przekłady stu trzydziestu piosenek. Autor, jak sam twierdzi, pracował nad nią blisko czterdzieści lat i bynajmniej jej nie zakończył. Tłumaczy dalej piosenki amerykańskiego barda i trzeba przyznać, że robi to świetnie. Ważną częścią wyboru są przypisy, objaśniające kontekst kulturowy kolejnych tekstów. Publikacja ta zawładnęła mym umysłem na dość długi czas i szczerze mówiąc nie wiedziałem, że jej autor ma jeszcze inne plany. 




Wydany niedawno dwupłytowy album formacji Dylan.pl, zatytułowany Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru okazał się dla mnie zaskoczeniem. Po chwili wahania płyta wylądowała w moim odtwarzaczu. I był to strzał w dziesiątkę. Jest po prostu świetna. W żaden sposób nie można jej zestawiać z wydanym dekadę wcześniej, dziś dostępnym albumem Martyny Jakubowicz, zatytułowanym Tylko Dylan. Jej interpretacje (w niezłym tłumaczeniu Andrzeja Jakubowicza) są bardziej stonowane, choć mają swój niezaprzeczalny urok. Towarzyszący artystce niemal cały skład Voo Voo jest prawie niezauważalny (choć w trzech ostatnich utworach daje prawdziwy popis). Usunięcie się w cień też bywa sztuką. Warto posłuchać, jeśli ktoś go zdobędzie, bo ceny na wiadomo gdzie są dość zaporowe. Album ukazał się w 2005 roku, licencja dana wydawcy dawno wygasła, a artystka nie myśli o wznowieniu.



Album formacji Filipa Łobodzińskiego jest zupełnie inny. Na dwóch płytach znalazło się blisko trzydzieści utworów z różnych okresów, podzielonych na pieśni „społecznie zaangażowane” i niemal intymne ballady. Siłą płyty są nie tylko tłumaczenia, lecz także muzyka - świetnie zaaranżowana i choć zdarza się, że odchodzi od oryginału, to jednak porywa i świetnie współgra z przekazem. Bywa dynamiczna, choć nie brak na płycie autorskich wykonań tłumacza, towarzyszącego sobie jedynie na gitarze i harmonijce ustnej. Bez obawy - jest dobry i ma doświadczenie, dysponuje też ciekawym głosem (dość wspomnieć jego Zespół Reprezentacyjny). Artyście towarzyszą przyjaciele: Jacek Wąsowski, Marek Wojtczak, Krzysztof Poliński i Tomasz Hernik. Widać, a raczej słychać, że granie z kumplami daje Łobodzińskiemu autentyczną frajdę. 


Warto, a nawet trzeba podkreślić udział zaproszonych gości. W utworach pojawia się Organek, Pablopavo, Muniek Staszczyk, Marysia Sadowska, Tadeusz Woźniak i Martyna Jakubowicz. Ich udział dodaje jedynie płycie smaku, bowiem wykonania pozostają autorską wizją formacji Dylan.pl, zagraną z polotem, nie wiernopoddańczo i „na kolanach”. Mimo to są bliskie dylanowskiemu duchowi. Może to kwestia akustycznego instrumentarium, takiego jakiego używa sam Mistrz. Jak twierdzi lider formacji Dylan.pl - pomysł na płytę ewoluował dość długo i powstał jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu Szwedzkiej Akademii. 



A Bob Dylan? Dalej robi swoje, wszak nie musi nikomu niczego udowadniać. Konsekwentnie realizuje uzasadnienie decyzji Komitetu Noblowskiego i dalej tworzy nowe formy poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej. Pod koniec marca wydał Triplicate - nowy album, składający się z trzech płyt. I zamiast śpiewać własne kompozycje sięgnął po repertuar... Franka Sinatry, zresztą nie pierwszy raz. Trzy lata temu nagrał Shadows in the Night, a rok później Fallen Angels. Obie poświęcił piosenkom znanym z wykonań Sinatry. Oczywiście zrobił to po swojemu, nie próbując ścigać się z klasyczną stylistyką. Jego interpretacja jest intymna, nieco przygaszona i prawdziwie dylanowsko wymruczana. Tegoroczny zbiór Triplicate zawiera trzydzieści utworów, tematycznie pogrupowanych. Jest wyrazem hołdu złożonego amerykańskiej tradycji muzycznej, która jak sam twierdzi, nieustannie go inspiruje. Może taki powrót był mu do czegoś potrzebny, wszak nie sądzę by była to jego ostatnia płyta.
słuchacz









niedziela, 7 maja 2017

Jeszcze o Jethro Tull, a także o zimnokrwistych koniach rasy Shire







Był rok 1978. Dobiegał końca drugi semestr moich zmagań z elektroniką, robiło się coraz cieplej, toteż myśli krążyły gdzie indziej. Właśnie pojawiła się na antenie Trójki nowa płyta Jethro Tull, zatytułowana Heavy Horses i jak się później okazało - jedna z moich ulubionych. Któregoś środowego popołudnia legendarny Głos zaprezentował w Muzycznej Poczcie UKF jej pierwszą stronę, a po tygodniu drugą. Były to dni gdy wiele godzin przegadałem z moim przyjacielem Irkiem, dziś już 
niestety nieżyjącym. Z zapałem omawialiśmy szczegóły naszego wspólnego wyjazdu na Słowację, analizując potencjalne tatrzańskie trasy. W tym samym czasie nasze magnetofony spięte kabelkiem pracowicie przepisywały ze szpuli na szpulę kolejne takty muzyki. Było czym dzielić się z kolegą, który przebywając poza domem nie mógł śledzić nowości. Oczywiście nic nie było mi wiadomo o trwającej jakiś czas zapaści twórczej Jethro Tull, która nastąpiła po nagraniu Thick As A Brick. Wprawdzie zespół w międzyczasie wydał pięć albumów, jednak mimo oryginalnych pomysłów rynek przyjął je dość chłodno. W opinii krytyki nie dorównywały poziomowi muzycznej opowieści o perypetiach Geralda Bostocka. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Brytyjska prasa nigdy specjalnie Iana Andersona i jego kolegów nie rozpieszczała. Ten mniej udany okres zamykała płyta o dość wieloznacznym tytule: Too Old to Rock 'n' Roll: Too Young to Die! 


Muzyka na niej zawarta pierwotnie miała być częścią musicalu opowiadającego historię starzejącej się gwiazdy rocka, jednak brak zainteresowania zarówno sponsorów jak i Adama Faitha, który miał wcielić się w postać fikcyjnego Raya Lomasa spowodował zmianę koncepcji. Mimo tego krytyka i tak doszukiwała się w owym pomyśle wątków autobiograficznych, z czym lider Jethro Tull konsekwentnie walczył.

Album Heavy Horses był dla mnie objawieniem. Poprzedzającą go płytę Songs From The Wood, zwiastującą powrót do szczytowej formy i bodaj najlepszy okres w dziejach Jethro Tull poznałem nieco później. Wróćmy jednak do owych ciężkich koni. Tytułowi bohaterowie to wielkie zimnokrwiste rumaki, stworzone i nawykłe do ciężkiej pracy. Już w średniowieczu, zakute w stal służyły zbrojnym rycerzom. Z czasem trafiły do rolnictwa, ciągnęły też pierwsze tramwaje konne na Wyspach Brytyjskich. Usposobienie mają raczej dość łagodne, są uległe, cierpliwe, spokojne i przyjacielskie. Pojawiły się także na okładce albumu, gdzie wykorzystano fotografię przedstawiającą Iana, prowadzącego dwa wierzchowce rasy Shire. 


Utwór tytułowy, będący obok Moths jednym z najlepszych na płycie, zwiastował zwrot zainteresowań lidera Jethro Tull ku przyrodzie i tradycji. Myślę zresztą, że jego kontekst był nieco szerszy i dotyczył przemijania oraz kwestii odchodzenia starego świata i starego porządku rzeczy.
Na płycie znalazło się wiele poruszających i pełnych uroku melodii, a motyw przewodni z Moths przywarł do mnie na tyle skutecznie, że nuciłem go jeszcze kilka miesięcy później, podczas tatrzańskich wojaży. Oczywiście bez jakiegokolwiek wsparcia, bo o zabieraniu muzyki na górskie szlaki wówczas nikt wówczas jeszcze nie słyszał. Album nie miał słabych momentów. Jest drugą, bodaj najbardziej udaną częścią trylogii zainspirowanej folklorem. Trzecią stanowi płyta Stormwatch (1979).


W tym okresie Ian Anderson porzucił wielkomiejski zgiełk Londynu i ostateczne osiadł na wsi. Z pewnością ta decyzja zaważyła także na muzyce, bowiem już od otwierającego wspomnianą trylogię, nieco sielankowego albumu Songs From The Wood (1977) dostrzec można w jego twórczości narastającą fascynację naturą i folklorem. Dość posłuchać otwierających płytę słów: „Pozwólcie przedstawić wam piosenki z puszczy, tak abyście poczuli się lepiej.” I jest faktycznie lepiej, nawet rzekłbym bardzo dobrze. Pojawiają się oryginalne brzmienia, są elementy szkockiego folkloru inspirowane tańcami ludowymi, jest też powiew muzyki renesansowej. W nagraniach wykorzystano lutnię, piszczałki i dudy. To jednak dopiero przedsmak tego, co pojawiło się rok później na Heavy Horses


Formuła, która zakiełkowała na Songs From The Wood, na kolejnej płycie została rozwinięta. Powstał album, pełen uroczych i niesamowitych melodii oraz ciekawych tekstów, prawdziwa kwintesencja stylu Jethro Tull. Liderowi nie brakowało muzycznych inspiracji, pozwalających na snucie kolejnych opowieści. Co ciekawe, publiczność potraktowała album z rezerwą. Sprzedawał się znacznie gorzej od swego poprzednika, choć niewykluczone, że był to wpływ nadchodzącej nowej fali i zmiany warty na muzycznej scenie. Warto jeszcze przy okazji wspomnieć wydany w tym samym roku podwójny koncertowy album Bursting Out, będący podsumowaniem pierwszej dekady działalności zespołu. Materiał zarejestrowano w londyńskim Hammersmith Odeon przy okazji promocji Heavy Horses. Wypadło świetnie, wszak Jethro Tull to jeden z tych zespołów, który prawdziwe kły pokazywał na koncertach, łącząc żywiołowość i precyzję wykonania. Dopiero na żywo w pełni ujawniały się talenty Iana Andersona, występującego nie tylko w roli muzyka i wokalisty, lecz także jako niezrównanego showmana. Zresztą, co tu dużo mówić, to także jedna z najlepszych płyt koncertowych.



Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o trzeciej części trylogii, czyli o albumie Stormwatch (1979). Tematem wiodącym płyty były kwestie dotyczące ekologii. Szkoda, że znalazły się na niej w zasadzie jedynie dwa dobre utwory - North Sea Oil oraz Something’s On The Move. Płyta zwiastowała kolejny kryzys. Szkoda, że to właśnie ona, jako jedyna z katalogu Jethro Tull ukazała się w Polsce, wydana nakładem firmy Tonpress. Trudno uwierzyć, że nagrał ją ten sam zespół, który rok wcześniej wydał Heavy Horses.


Na zakończenie jeszcze uzupełnienie do postu sprzed tygodnia, poświęconego Thick As A Brick. Wspominałem, że po czterdziestu latach lider Jethro Tull postanowił odświeżyć swój pomysł i nagrał solowy album, zatytułowany Thick As A Brick 2 (Whatever Happened To Gerald Bostock), będący próbą nakreślenia dalszych losów fikcyjnego Geralda. Niby wszystko było tak jak za dawnych lat, czegoś jednak zabrakło. Upływ lat ograniczył możliwości wokalne Andersona, nie bez znaczenia okazała się również wcześniejsza operacja gardła. Mimo przeciwności dawny lider Jethro Tull ruszył w trasę, by przypomnieć światu zarówno pierwotną wersję suity, jak i dopisaną po latach jej drugą część. Pamiątką tego tournée jest wydana w sierpniu 2014 roku płyta Thick As A Brick live in Iceland


Znalazł się na niej koncert zarejestrowany 22 czerwca 2012 w Reykjaviku. Album stwarza niepowtarzalną możliwość wysłuchania obu części kompozycji jednocześnie, przedstawionych w nowej aranżacji. Warto zwrócić uwagę na młodego gitarzystę Floriana Opahle, wiernie naśladującego styl nieobecnego Martina Barre. Na scenie pojawił się także drugi wokalista Ryan O’Donnell, dysponujący nieco podobną do lidera barwą głosu, a do tego sporymi umiejętnościami aktorskimi. Znakomicie sprostał powierzonemu zadaniu, przejmując część partii wokalnych. Dwupłytowy album jest ciekawą wycieczką w przeszłość i stanowi cenne uzupełnienie całego cyklu. Dobrze, że się ukazał, zresztą dla Iana Andersona miejsce na rockowej scenie znajdzie się zawsze.

słuchacz