piątek, 26 maja 2017

Życie jest muzyką - Marek Biliński i okolice






Mój flirt z muzyką elektroniczną sięga połowy lat siedemdziesiątych. Pierwszą fascynacją były dokonania japońskiego multiinstrumentalisty Isao Tomity. Chociaż w zasadzie nie, jeszcze wcześniej wpadł mi w ucho przebój Gershona Kingsley‘a zatytułowany Pop Corn, powtarzany w wielu wersjach, najbardziej bodaj znany z wykonania amerykańskiego cover bandu Hot Butter. Wówczas jednak o muzyce, zwłaszcza elektronicznej nie wiedziałem zbyt wiele. Nieco później pojawił się Walter (Wendy) Carlos i płyta Switched-On Bach. Utwory Tomity poznałem dzięki Jerzemu Kordowiczowi. To właśnie on w swym trójkowym Studiu Nagrań zaraził mnie sympatią do dokonań Japończyka, opowiadając o kulisach ich powstawania. Isao Tomita, klasycznie wykształcony muzyk, zafascynowany impresjonizmem i możliwościami brzmieniowymi syntezatora Mooga postanowił dokonać adaptacji utworów klasycznych na język elektroniki. W 1974 roku wydał album Snowflakes are Dancing, na którym zawarł własne wizje kompozycji Claude'a Debussy'ego. Później pojawiły się interpretacje m.in. Musorgskiego (Obrazki z wystawy), Holsta (Planety) i Strawińskiego (Ognisty Ptak). Nagrania te zafascynowały mnie do tego stopnia, że zacząłem szukać oryginałów oraz doceniłem pietyzm i wierność z jaką dokonał transkrypcji. Isao Tomita tworzył także własne kompozycje, jednak chyba najwięcej czasu poświęcił utworom klasyków. Nagrywał adaptacje Bacha, Prokofiewa, Sibeliusa, Honeggera, nagrał także własną wersję tematu z filmu Gwiezdne Wojny Johna Williamsa. Krytycy nieco się krzywili, ale miłośnicy elektroniki reagowali entuzjastycznie. Ta twórczość fascynuje mnie do dziś. 




To oczywiście nie wszystko. Było jeszcze zauroczenie twórczością niemieckiej sceny elektronicznej, a zwłaszcza dokonaniami Tangerine Dream (głównie z lat siedemdziesiątych, do połowy osiemdziesiątych) oraz muzyką solową Klausa Schulze, Petera Baumana i zmarłego niedawno Edgara Froese. Był też Kraftwerk, grecko-brytyjski Vangelis, szwajcarski Yello i francuski J.M. Jarre, choć w nieco mniejszym stopniu. Ten temat zostawmy jednak na inne spotkanie. Dziś słów kilka o polskich wykonawcach. W latach osiemdziesiątych, a w zasadzie nawet nieco wcześniej muzyka elektroniczna zawitała także do Polski, trafiając na podatny grunt i spore zainteresowanie publiczności. Prekursorami byli Czesław Niemen (Katharsis) i Józef Skrzek (Pamiętnik Karoliny i Ojciec chrzestny Dominika). Później pojawił się Marek Biliński, Władysław Komendarek, Konrad Kucz, Sławomir Łosowski, Artur Lasoń. Warto też wyróżnić trzech późniejszych kompozytorów, którzy czasem ze sobą współpracują, czyli Roberta Kanaana, Krzysztofa Dudę oraz Przemysława Rudzia. Ten ostatni jest także aktywny na wielu innych polach, zwłaszcza związanych z popularyzacją nauki i astronomią.




Dziś dwa słowa o Marku Bilińskim, absolwencie Akademii Muzycznej w Poznaniu. Początkowo był związany z zespołami Heam i Bank, jednak nie chcąc zamykać się w stylistyce rockowej szybko odnalazł własną drogę. Kosztem oszczędności i wielu wyrzeczeń konsekwentnie budował własne instrumentarium. Pojawiły się syntezatory: najpierw włoski Davolisint, później Minimoog. Nie ukrywa, że drogę rozwoju wskazały mu dokonania Czesława Niemena i Józefa Skrzeka. Początkowo pracował w domu, bawiąc się mikserem i poczciwą ZK-ą 140. Tak powstały pierwsze szkice do debiutanckiej płyty Ogród Króla Świtu. Profesjonalne demo zarejestrował w studiach Radia Szczecin. Z tą taśmą trafił na Myśliwiecką, szukając Jerzego Kordowicza. Trójkowy spec od elektroniki zaraz zorientował się, że trafił na muzyczny skarb, który wystarczy jedynie odpowiednio oszlifować i wypromować. Zaprezentował nagrania Bilińskiego w swoim programie jako zagadkę. Słuchacze obstawiali Jarre’a bądź Tangerine Dream…



 
Utwory szybko zyskały popularność, jeden z nich trafił nawet jesienią 1982 roku na trójkową listę przebojów. Dla kompozycji instrumentalnej, nie popartej żadnym wokalem był to niewątpliwy sukces. Nic dziwnego, że błyskawicznie wytwórnia Wifon zaproponowała Bilińskiemu wydanie płyty, która wkrótce zyskała status złotej. Sam pamiętam, że kupiłem kilka egzemplarzy dla najbliższych kolegów, gdy podczas pobytu w Warszawie przypadkowo w jednym z salonów muzycznych trafiłem na dostawę… Drugi album, noszący tytuł E≠mc², wydany dwa lata później przez Polton również pokrył się złotem, zaś jego twórca stał się ambasadorem polskiej muzyki elektronicznej. Pojawiły się propozycje koncertów, w tym także w trakcie Jarocina, w sierpniu 1983 roku. Okazało się, że nawet tamtejsza niełatwa publiczność potrafiła docenić i uhonorować jego muzykę. 



Marek Biliński chętnie podkreśla sympatię do Szczecina, swego miejsca urodzenia. Twierdzi, że sąsiedztwo jezior i morza wpływa na jego poczucie przestrzeni i wolności. W studiu Radia Szczecin nagrał pierwszą płytę, tam też w 1984 roku został zrealizowany jego pierwszy wideoklip Ucieczka z tropiku, który otworzył mu wrota wielkiej kariery. W latach 1981–1985 niepodzielnie dzierżył laur najpopularniejszego instrumentalisty. Występował w Berlinie, Hamburgu, Bremie, Pradze, Moskwie i w Kuwejcie. Po wydaniu trzeciej płyty Wolne loty (1986) właśnie w Kuwejcie podpisał kontrakt z tamtejszą Akademią Muzyczną na kilkuletni cykl wykładów z zakresu muzyki europejskiej. Była to znakomita propozycja, pozwalająca znaleźć dystans do nasilającego się kryzysu ekonomicznego w kraju.




Pobyt w innym obszarze kulturowym znacząco wpłynął na jego rozwój, a dostęp do nowoczesnej technologii pomógł uzupełnić instrumentarium. Gdy wypoczywał w kraju na wakacjach - w Kuwejcie wybuchła wojna. Kontrakt został przerwany, na szczęście udało się ściągnąć do kraju pozostawiony tam sprzęt. Pobyt na Półwyspie Arabskim zainspirował go do nagrania albumu Dziecko Słońca (1995), na którym zamieścił rozbudowaną suitę Twarze pustyni. W listopadzie 1995, na scenie Teatru Wielkiego w Poznaniu zaprezentowano balet Dziecko Słońca, w wykonaniu Polskiego Teatru Tańca, z choreografią Ewy Wycichowskiej, oparty na muzyce ze wspomnianego albumu.

Marek Biliński, idąc wzorem Jean-Michela Jarre'a, jako pierwszy w naszej części Europy zaprezentował widowisko typu światło i dźwięk (w 1993 w Szczecinie oraz rok później w Krakowie). Podobne zorganizowano z jego udziałem na tysiąclecie zjazdu gnieźnieńskiego (2000) oraz w noc świętojańską w Gdańsku (2003). Twierdzi, że działalność solowa daje mu poczucie prawdziwej wolności artystycznej. W plebiscycie czytelników branżowego pisma „Muzyk” w 1995 roku zyskał uznanie jako najlepszy kompozytor i najlepszy wirtuoz syntezatorów. Jego dyskografia składa się z siedmiu albumów, sześć z nich ukazało się w wersji CD, jeden - Ucieczka do tropiku (1987, Polton PC-029) dostępny jest jedynie na kasecie.



Niewykluczone, że znajdą się malkontenci, bowiem brzmienie elektronicznego instrumentarium poza pewnymi wyjątkami starzeje się wyjątkowo szybko. Na przekór takim opiniom, w styczniu 2017 roku Marek Biliński wydał nowy dwupłytowy album (CD + DVD), zatytułowany Life Is Music. Płyta zawiera rejestrację koncertu z Filharmonii Szczecińskiej, jaki odbył się 11 listopada 2015 roku. Artysta, odziany w elegancki strój klasycznego filharmonika wykonał w nowoczesnym wnętrzu sali koncertowej najważniejsze utwory z całego swego dorobku. Wprawdzie najważniejsze powstały wiele lat temu, jednak na potrzeby koncertu zostały nieco przearanżowane. Całość zabrzmiała naprawdę nowocześnie, a wykonanie na żywo dodało muzyce dodatkowego waloru. Z pewnością ważną rolę odegrała akustyka wnętrza filharmonii, docenionego i wyróżnionego prestiżową nagrodą architektoniczną im. Miesa van der Rohe. Nieczęsto można posłuchać muzyki elektronicznej wykonywanej na żywo. Marek Biliński panuje całkowicie nad swym instrumentarium. Bogatszy o wieloletnie doświadczenie tworzy bajeczne przestrzenie, jak sądzę atrakcyjne nie tylko dla zagorzałych miłośników gatunku. Naprawdę warto posłuchać.

słuchacz




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz