Był rok 1978. Dobiegał końca drugi semestr moich zmagań z elektroniką, robiło się coraz cieplej, toteż myśli krążyły gdzie indziej. Właśnie pojawiła się na antenie Trójki nowa płyta Jethro Tull, zatytułowana Heavy Horses i jak się później okazało - jedna z moich ulubionych. Któregoś środowego popołudnia legendarny Głos zaprezentował w Muzycznej Poczcie UKF jej pierwszą stronę, a po tygodniu drugą. Były to dni gdy wiele godzin przegadałem z moim przyjacielem Irkiem, dziś już niestety nieżyjącym. Z zapałem omawialiśmy szczegóły naszego wspólnego wyjazdu na Słowację, analizując potencjalne tatrzańskie trasy. W tym samym czasie nasze magnetofony spięte kabelkiem pracowicie przepisywały ze szpuli na szpulę kolejne takty muzyki. Było czym dzielić się z kolegą, który przebywając poza domem nie mógł śledzić nowości. Oczywiście nic nie było mi wiadomo o trwającej jakiś czas zapaści twórczej Jethro Tull, która nastąpiła po nagraniu Thick As A Brick. Wprawdzie zespół w międzyczasie wydał pięć albumów, jednak mimo oryginalnych pomysłów rynek przyjął je dość chłodno. W opinii krytyki nie dorównywały poziomowi muzycznej opowieści o perypetiach Geralda Bostocka. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Brytyjska prasa nigdy specjalnie Iana Andersona i jego kolegów nie rozpieszczała. Ten mniej udany okres zamykała płyta o dość wieloznacznym tytule: Too Old to Rock 'n' Roll: Too Young to Die!
Muzyka na niej zawarta pierwotnie miała być częścią musicalu opowiadającego historię starzejącej się gwiazdy rocka, jednak brak zainteresowania zarówno sponsorów jak i Adama Faitha, który miał wcielić się w postać fikcyjnego Raya Lomasa spowodował zmianę koncepcji. Mimo tego krytyka i tak doszukiwała się w owym pomyśle wątków autobiograficznych, z czym lider Jethro Tull konsekwentnie walczył.
Album Heavy Horses był dla mnie objawieniem. Poprzedzającą go płytę Songs From The Wood, zwiastującą powrót do szczytowej formy i bodaj najlepszy okres w dziejach Jethro Tull poznałem nieco później. Wróćmy jednak do owych ciężkich koni. Tytułowi bohaterowie to wielkie zimnokrwiste rumaki, stworzone i nawykłe do ciężkiej pracy. Już w średniowieczu, zakute w stal służyły zbrojnym rycerzom. Z czasem trafiły do rolnictwa, ciągnęły też pierwsze tramwaje konne na Wyspach Brytyjskich. Usposobienie mają raczej dość łagodne, są uległe, cierpliwe, spokojne i przyjacielskie. Pojawiły się także na okładce albumu, gdzie wykorzystano fotografię przedstawiającą Iana, prowadzącego dwa wierzchowce rasy Shire.
Utwór tytułowy, będący obok Moths jednym z najlepszych na płycie, zwiastował zwrot zainteresowań lidera Jethro Tull ku przyrodzie i tradycji. Myślę zresztą, że jego kontekst był nieco szerszy i dotyczył przemijania oraz kwestii odchodzenia starego świata i starego porządku rzeczy.
Na płycie znalazło się wiele poruszających i pełnych uroku melodii, a motyw przewodni z Moths przywarł do mnie na tyle skutecznie, że nuciłem go jeszcze kilka miesięcy później, podczas tatrzańskich wojaży. Oczywiście bez jakiegokolwiek wsparcia, bo o zabieraniu muzyki na górskie szlaki wówczas nikt wówczas jeszcze nie słyszał. Album nie miał słabych momentów. Jest drugą, bodaj najbardziej udaną częścią trylogii zainspirowanej folklorem. Trzecią stanowi płyta Stormwatch (1979).
Na płycie znalazło się wiele poruszających i pełnych uroku melodii, a motyw przewodni z Moths przywarł do mnie na tyle skutecznie, że nuciłem go jeszcze kilka miesięcy później, podczas tatrzańskich wojaży. Oczywiście bez jakiegokolwiek wsparcia, bo o zabieraniu muzyki na górskie szlaki wówczas nikt wówczas jeszcze nie słyszał. Album nie miał słabych momentów. Jest drugą, bodaj najbardziej udaną częścią trylogii zainspirowanej folklorem. Trzecią stanowi płyta Stormwatch (1979).
W tym okresie Ian Anderson porzucił wielkomiejski zgiełk Londynu i ostateczne osiadł na wsi. Z pewnością ta decyzja zaważyła także na muzyce, bowiem już od otwierającego wspomnianą trylogię, nieco sielankowego albumu Songs From The Wood (1977) dostrzec można w jego twórczości narastającą fascynację naturą i folklorem. Dość posłuchać otwierających płytę słów: „Pozwólcie przedstawić wam piosenki z puszczy, tak abyście poczuli się lepiej.” I jest faktycznie lepiej, nawet rzekłbym bardzo dobrze. Pojawiają się oryginalne brzmienia, są elementy szkockiego folkloru inspirowane tańcami ludowymi, jest też powiew muzyki renesansowej. W nagraniach wykorzystano lutnię, piszczałki i dudy. To jednak dopiero przedsmak tego, co pojawiło się rok później na Heavy Horses.
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o trzeciej części trylogii, czyli o albumie Stormwatch (1979). Tematem wiodącym płyty były kwestie dotyczące ekologii. Szkoda, że znalazły się na niej w zasadzie jedynie dwa dobre utwory - North Sea Oil oraz Something’s On The Move. Płyta zwiastowała kolejny kryzys. Szkoda, że to właśnie ona, jako jedyna z katalogu Jethro Tull ukazała się w Polsce, wydana nakładem firmy Tonpress. Trudno uwierzyć, że nagrał ją ten sam zespół, który rok wcześniej wydał Heavy Horses.
Na zakończenie jeszcze uzupełnienie do postu sprzed tygodnia, poświęconego Thick As A Brick. Wspominałem, że po czterdziestu latach lider Jethro Tull postanowił odświeżyć swój pomysł i nagrał solowy album, zatytułowany Thick As A Brick 2 (Whatever Happened To Gerald Bostock), będący próbą nakreślenia dalszych losów fikcyjnego Geralda. Niby wszystko było tak jak za dawnych lat, czegoś jednak zabrakło. Upływ lat ograniczył możliwości wokalne Andersona, nie bez znaczenia okazała się również wcześniejsza operacja gardła. Mimo przeciwności dawny lider Jethro Tull ruszył w trasę, by przypomnieć światu zarówno pierwotną wersję suity, jak i dopisaną po latach jej drugą część. Pamiątką tego tournée jest wydana w sierpniu 2014 roku płyta Thick As A Brick live in Iceland.
Znalazł się na niej koncert zarejestrowany 22 czerwca 2012 w Reykjaviku. Album stwarza niepowtarzalną możliwość wysłuchania obu części kompozycji jednocześnie, przedstawionych w nowej aranżacji. Warto zwrócić uwagę na młodego gitarzystę Floriana Opahle, wiernie naśladującego styl nieobecnego Martina Barre. Na scenie pojawił się także drugi wokalista Ryan O’Donnell, dysponujący nieco podobną do lidera barwą głosu, a do tego sporymi umiejętnościami aktorskimi. Znakomicie sprostał powierzonemu zadaniu, przejmując część partii wokalnych. Dwupłytowy album jest ciekawą wycieczką w przeszłość i stanowi cenne uzupełnienie całego cyklu. Dobrze, że się ukazał, zresztą dla Iana Andersona miejsce na rockowej scenie znajdzie się zawsze.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz