piątek, 30 czerwca 2017

Andy Latimer, Camel i irlandzki Port Łez



Harbour Of Tears - Camel

Niedawno po dłuższej przerwie ponownie zawitałem nad Bałtyk. Słońce chyliło się ku zachodowi, ludzi na plaży prawie nie było, a fale delikatnie łasiły się do stóp. Taki widok zwykle nastraja nieco nostalgicznie. I jeszcze ten charakterystyczny szum, chociaż… czegoś mi brakowało. Nie było słychać gitary i fletu Andy’ego Latimera oraz delikatnej wokalizy z irlandzką pieśnią ludową…

Tu dygresja z odrobiną historii. Między rokiem 1848 a 1950 Irlandię dotknęła olbrzymia fala 
głodu, bezrobocia i nasilających się chorób. Stało się to przyczyną masowej emigracji. Zieloną wyspę opuściło blisko sześć milionów osób, z czego dwa i pół miliona udało się do USA, Kanady i Australii drogą morską. Harbour of Tears, Port Łez, czyli irlandzki port Cobh dla setek tysięcy Irlandczyków był ostatnim skrawkiem ojczystej ziemi jaki widzieli przed pokonaniem Atlantyku. To dla nich w 1862 roku doprowadzono tu kolej, co ułatwiło masową emigrację. Przypuszczam, że ów port widział wiele łez i ludzkich dramatów, był świadkiem bólu, lęku, obaw i nadziei. Był miejscem pożegnania, czasem na zawsze. Dziś na nabrzeżu w Cobh stoi pomnik Annie Moore i jej braci - Anthony’ego i Phillipa. To oni byli pierwszymi Irlandczykami, zarejestrowanymi 1 stycznia 1892 w amerykańskim biurze imigracyjnym na Ellis Island w Nowym Jorku. Przypłynęli z Cobh parowcem Nevada. Podróż trwała dwanaście dni, święta spędzili na morzu. Annie miała siedemnaście lat, a jej bracia piętnaście i dwanaście. Zostali uznani za symbol irlandzkiej fali emigracji.



Niedaleko stąd, 11 kwietnia 1912 roku wyruszył w swój ostatni rejs Titanic, duma floty White Star Line. Zacumował w pobliżu Point Roche, przy wejściu do portu Cork. Siedem osób, które zeszły z pokładu kończąc swą podróż właśnie w Irlandii mogło mówić o dużym szczęściu. Do czekającego na wyjście w morze liniowca dowieziono promem z Cobh stu dwudziestu trzech pasażerów. Siedemdziesięciu dziewięciu z nich pochłonęły lodowate wody północnego Atlantyku. Ich nazwiska upamiętniono w miejscowym Titanic Memorial Garden. Port był świadkiem jeszcze jednej wielkiej tragedii. 7 maja 1915 roku niedaleko jego brzegów zatonął parowiec RMS Lusitania, trafiony torpedą wystrzeloną przez niemieckiego U-Boota. Utonęło wówczas 1198 pasażerów. Morze wyrzuciło na brzeg 289 ciał, 169 pochowano na cmentarzu Old Church na obrzeżach miasta.

Dziś Cobh jest małym nadmorskim miasteczkiem, z przyjaznymi mieszkańcami. Leży u stóp wzgórza, na szczycie którego wzniesiono olbrzymią katedrę pod wezwaniem św. Colmana. Budowę rozpoczęto w 1867 roku, tak więc najprawdopodobniej jej wyniosła gotycka sylwetka była jednym z ostatnich obrazów, jakimi Irlandia żegnała swych mieszkańców, szukających pracy i chleba za oceanem. Być może jej widok pozostał w sercach przodków Andy Latimera, lidera i gitarzysty grupy Camel. W jednym z wywiadów dla miesięcznika Tylko Rock (4/1997) wspominał, że po śmierci swego ojca zaczął szukać i odtwarzać historię krewnych z jego strony.




Dowiedział się, że jego babka była Irlandką, a wielu jej bliskich warunki zmusiły do udania się na emigrację. Wszelki ślad po nich zaginął. Wyruszali z Cobh Harbour. To skłoniło go do głębszej refleksji i poszukiwań informacji o tym miejscu. Tak narodził się pomysł na płytę, którą zadedykował swemu ojcu. Jest to opowieść o trudnych losach irlandzkich emigrantów z czasów Wielkiego Głodu, ilustrowana przejmującą muzyką. Niektórzy z fanów twierdzą, że to najpiękniejsza i najsmutniejsza płyta w dyskografii Camel, choć lider zespołu nie wahał się podejmować trudnych tematów. Ma w swym dorobku nagrany dwanaście lat wcześniej album Stationary Traveller (1984), opowiadający o życiu w podzielonym Berlinie i próbach sforsowania dzielącego go muru. W 1991 nagrał płytę Dust And Dreams, opartą na motywach powieści Johna Steinbecka Grona Gniewu. Powieść poświęcona była losom amerykańskiej rodziny, przemierzającej w czasach Wielkiego Kryzysu kontynent amerykański w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków życia. Zawarł w niej pewne wątki autobiograficzne, wszak sam przeniósł się z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych. Wydał też album Nude (1981), w którym opowiedział historię japońskiego żołnierza Hirō Onody, który na filipińskiej wyspie Lubang nie złożył broni do 1974 roku, żyjąc w przekonaniu, że nadal trwa wojna.




Wróćmy jednak do albumu Harbour of Tears. Andrew Latimer skomponował całą muzykę. Teksty oparte na zebranych przez Andy’ego okruchach wspomnień napisała Susan Hoover, jego towarzyszka życia. Klimat płyty w głównej mierze tworzy gitara lidera Camel. Czasem buduje go zaledwie kilka dźwięków jak w Under The Moon, czasem jest to niemal epicka solówka niczym w Watching The Bobbins czy Coming Of Age. Ten ostatni utwór jest wirtuozerskim popisem wszystkich instrumentalistów. Na płycie nie brak brzmień symfonicznych i nawiązań do irlandzkiego folkloru. Album ukazał się w 1996 roku i do dziś nie stracił swojego uroku. Dalej skrzy się nastrojami oraz pięknymi dialogami gitary, fortepianu i fletu. Rok po premierze Andrew Latimer z zespołem pojawił się na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej. Zespół zagrał Harbour of Tears w całości. Był też polski akcent. Obie części Irish Air wykonały Emilia Derkowska i Ewa Smarzyńska z grupy Quidam. Nawiasem mówiąc – związków Quidam z Camel jest znacznie więcej, jednak to opowieść na inną okazję.

Album kończy dwudziestotrzyminutowa kompozycja The Hour Candle (A Song for My Father). Początkowo wszystko wskazuje, że usłyszymy rozbudowaną suitę, jednak pomysł był znacznie prostszy. Pojawia się repryza tematu otwierającego album, jest też ponownie Mae McKenna, wykonująca tęskną irlandzką pieśń i… blisko kwadrans kojącego szumu morza. Nie od dziś wiadomo, że najpiękniej brzmią rzeczy proste, takie gdzie artysta pozostawia odbiorcom margines na refleksję i własną interpretację.



Wypada dodać, że Camel to brytyjska grupa, która wprawdzie nie należy do ścisłej światowej czołówki (choć sam nie wiem dlaczego), jednak posiada zasłużone miejsce wśród twórców rocka progresywnego. Może wynika to z faktu, iż na progresywnej scenie pojawili się stosunkowo późno, w czasie gdy art rock powoli odchodził w cień. Nie mniej jednak naprawdę warto posłuchać takich płyt jak choćby oparta na tolkienowskich opowiadaniach Mirage (1974), inspirowana piękną opowieścią Paula Gallico The Snow Goose (1975) czy Moonmadness (1976), próbująca z pomocą instrumentów opisać osobowość każdego z muzyków zespołu. To albumy dla tych, którzy naprawdę kochają dobrą muzykę. Twórczość Camel z tego okresu charakteryzują głównie długie i subtelne gitarowe frazy. Taki styl w obliczu narastającej rewolty punk wówczas odchodził do przeszłości. Na szczęście muzyka wcale się nie zestarzała, a jej echa nadal pojawiają się w twórczości współczesnych przedstawicieli rocka progresywnego. Zresztą przypuszczam, że Andy Latimer nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Po poważnej chorobie nadal jest aktywny. Dalej czerpie radość z koncertów i chętnie prezentuje swą twórczość.




Twierdzi, że ma materiał na kolejnych pięć płyt. Rok temu wystąpił z zespołem na czterech koncertach w Japonii, a w 2015 zagrał w Poznaniu i w Krakowie. W 2013 roku w sklepach pojawiła się dwupłytowa wersja deluxe albumu The Snow Goose. Łatwo rozpoznawalna gitara Andrew Latimera wciąż fascynuje kolejnych słuchaczy, a na mojej półeczce stoi niemal kompletna dyskografia jego zespołu. Dobrze, że dumny Wielbłąd nadal kroczy. Nie brakuje mu fanów i naśladowców.
słuchacz









niedziela, 25 czerwca 2017

Pół wieku Sierżanta Pieprza i jego tekturowych wąsów






Najnowsze dwupłytowe wydanie winylowe


Kilkanaście miesięcy temu opisywałem potencjalne rozterki miłośnika twórczości The Beatles, próbującego zebrać kanon ich dokonań. Nie od dziś wiadomo, że specjaliści od marketingu sztukę wielokrotnej sprzedaży starego i dobrze znanego produktu opanowali do perfekcji. Dostępna jest zasadnicza dyskografia w wersji brytyjskiej, uznanej za podstawową oraz kilka ważnych pozycji uzupełniających. Jeśli dodać do tego różniące się okładkami i zawartością edycje amerykańskie, japońskie oraz dodatkowo wersje monofoniczne, to pole manewru wydaje się istotnie dość spore. Z racji półwiecza, jakie właśnie minęło od premiery jednej z najważniejszych płyt Wielkiej Czwórki Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, wydawcy ponownie z uśmiechem zatarli rączki, a fanom zespołu przybył dodatkowy ból głowy. Zgodnie z przewidywaniami, 26 maja płytę wydano ponownie, w dodatku w wielu różnych edycjach. Cena też do wyboru – od około sześćdziesięciu do pięciuset siedemdziesięciu złotych. Dawni fani The Beatles zapewne chętnie zaspokoją swe młodzieńcze marzenia, stąd też nie wątpię, że i ta najdroższa wersja również znajdzie nabywców.

Raz jeszcze nowy winyl

Zastanawiałem się jak jeszcze można poprawić brzmienie tego albumu, wszak remastering z 2009 roku wydawał się ostateczny i wręcz idealny. Okazuje się jednak można i to w sposób znaczący. Trzeba przypomnieć, że w połowie lat sześćdziesiątych studio przy Abbey Road dysponowało jedynie magnetofonami czterośladowymi. By zrealizować wszystkie, nawet najbardziej zwariowane pomysły trzeba było wykonać wiele nakładek, a niestety analogowy sprzęt, nawet studyjny ma to do siebie, że każda kopia jest minimalnie gorsza od oryginału. Stąd też najnowsze poprawione brzmienie docenił zwłaszcza Ringo Starr, który stwierdził, że jego perkusja nareszcie brzmi soczyście i dynamicznie - tak jak powinna.

Sierżant Pieprz w wersji mono (część boxu The Beatles In Mono)

Pół wieku to wystarczająco długo, by móc stwierdzić, że dzieło The Beatles oparło się próbie czasu. Dalej fascynuje. Schyłek lat sześćdziesiątych był wyjątkowym okresem dla muzyki rockowej. Wówczas powstały płyty, które dziś zaliczane są do światowego kanonu. Sam rok 1967 prócz albumu Beatlesów przyniósł aż dwa pierwsze krążki The Doors, pamiętną płytę The Velvet Underground & Nico, Are You Experienced Jimmiego Hendrixa, niezapomniany debiut Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Down, albumową wersję legendarnego musicalu Hair, niesamowity Disraeli Gears grupy Cream, odkrywczy Astral Weeks Vana Morrisona, niepokojący John Wesley Harding Boba Dylana, czy burzący konwencje, eksperymentalny  Absolutely Free Franka Zappy i The Mothers of Invention. To jedynie kilka przykładów, a podobnych albumów było naprawdę wiele. Próbuję sobie wyobrazić rozterki ówczesnych miłośników rocka, wszak młodzież w każdym pokoleniu finanse ma zwykle dość skromne.
Nie jestem pewien, czy istotnie jest to najlepsza płyta legendarnej czwórki. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że z całą pewnością jest jedną z najbardziej inspirujących i znaczących.

w analogowym brzmieniu...

Któż nie zna pochodzącego z niej utworu With a Little Help from My Friends zaśpiewanego dwa lata później na festiwalu w Woodstock przez szerzej nie znanego Joe Cockera. Mówi się, że to jedyny utwór Beatlesów, którego brawurowy cover okazał się lepszy od oryginału....
Już Revolver, wydany rok wcześniej poprzedni krążek Beatlesów zwiastował zmiany w stylistyce zespołu. Piosenki były coraz bardziej wyrafinowane, a muzycy nie stronili od eksperymentów. W przypadku Sierżanta Pieprza ich wyobraźnia, czasem wspomagana niezbyt legalnymi środkami rozszerzającymi świadomość poszybowała naprawdę daleko. Mimo ograniczonych możliwości studia stworzyli dzieło wręcz wizjonerskie. Często krytycy powtarzają, że był to pierwszy w historii concept album. Jeśli nawet, to nić łącząca wszystkie kompozycje była dość wątła, choć jakimś cudem piosenki te wiążą się. Płyta zaskakuje różnorodnością i bogactwem pomysłów. Powstała w okresie, gdy członkowie grupy zrezygnowali z występów na żywo, decydując się jedynie na wydawanie płyt studyjnych. Początki były obiecujące, jednak z biegiem lat relacje między muzykami psuły się coraz bardziej, co znacznie utrudniało proces twórczy.

Wersja stereo, pochodząca z boxu The Beatles (2009)

Geoff Emerick, akustyk z Abbey Road twiedzi, że nagrywanie albumu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band zajęło zespołowi ponad siedemset godzin. Tu warto przypomnieć historię Please Please Me (1963), pierwszej długogrającej płyty Beatlesów. Zawierała ona  cztery utwory z dwóch singli, do których w pośpiechu dograno jeszcze dziesięć piosenek. Tę dziesiątkę zarejestrowano w ciągu dziewięciu godzin i czterdziestu pięciu minut. Dało się, choć ostatnią piosenkę Twist and Shout przeziębiony John Lennon wykonywał wspomagając się tabletkami na ból gardła, które i tak nie pomogły. Jego zachrypnięty głos dał utworowi niesamowity klimat. Trzy lata później wszystko wyglądało inaczej. To był praktycznie inny, znacznie bardziej dojrzały zespół. Wielka Czwórka uwolniona od męczących koncertów, podczas których entuzjazm publiczności praktycznie zagłuszał wszystko, a muzycy nie słyszeli się wzajemnie - w studiu wspięła się na wyżyny kreatywności. Eksperymentowano na każdym etapie i przy każdym dźwięku. Nie było problemu z zatrudnieniem czterdziestoosobowej orkiestry, którą i tak trzykrotnie powiększono odpowiednio miksując dźwięk.

Okolicznościowe wydanie z 1987 roku, na dwudziestolecie premiery

Szukano niekonwencjonalnych brzmień, muzykę przetwarzano dość prymitywną jeszcze wówczas elektroniką, albo odtwarzano zwalniając bądź przyspieszając przesuw taśmy. Bywało też, że samą taśmę cięto na drobne kawałki, które sklejano w przypadkowej kolejności. Po wydaniu tej płyty, już nic nie było takie samo. Sierżant Pieprz zrewolucjonizował zarówno estetykę, jak i sposób pracy w studiu.
Cały projekt był nowatorski w każdym niemal zakresie. Była to pierwsza płyta, gdzie na okładce znalazły się wszystkie teksty piosenek. Już pół roku później amerykański krytyk literacki, profesor angielskiego Richard Poirier poddał je analizie krytycznej. Nawiasem mówiąc sam jestem ciekawy jak zinterpretował te marmoladowe nieba, sztuczne kolorowe kwiaty i mandarynkowe drzewa... Całości dopełnia zapadająca w pamięć okładka, na której prócz członków zespołu odzianych w barwne kostiumy tytułowej orkiestry Sierżanta Pieprza umieszczono kartonowe podobizny kilkudziesięciu znanych osób. Niektóre zniknęły z oryginalnego projektu (Ghandi), innych nie umieszczono w obawie przed skandalem (Hitler oraz Chrystus). Jest też misterna dekoracja z roślin i kwiatów (wśród której dostrzec można także... konopie indyjskie), jest też sporo nieco dziwnych rekwizytów (pluszowy wąż, królewna Śnieżka, telewizor, świecznik, hinduska bogini Kali, krasnoludek ogrodowy itp) oraz kilka innych kamiennych figurek.

Wersja stereo, pochodząca z boxu The Beatles (2009)

John, George, Paul i Ringo stworzyli dzieło niezwykłe i ponadczasowe, dalekie od banału, bogate brzmieniowo, z tekstami, które nie poddają się prostej interpretacji. Jubileuszowe wydanie deluxe wzbogacono o drugi krążek  z alternatywnymi wersjami, które rzucają nowe światło zarówno na proces powstawania płyty, jak i kształtowanie się ostatecznego brzmienia poszczególnych piosenek. Bogatsze wersje zawierają także mix 5.1, ponad sto minut nagrań odsłaniających powstawania albumu, stuczterdziestostronicową książkę, dokumenty filmowe i wiele innych atrakcji. Każda z edycji zawiera pamiętną kartonową wkładkę z podobizną Sierżanta Pieprza, jego epoletów, medali i wąsów. Ciekawe czy ktokolwiek kiedykolwiek je wycinał?...

słuchacz


Książeczka, portret i wąsy w wersji 1987






piątek, 16 czerwca 2017

VOO VOO w krainie bluesa





Cyklicznie organizowany festiwal Blues na Świecie budził mą ciekawość już od kilku lat. Systematycznie rośnie jego ranga, przybywa też atrakcyjnych wykonawców. Organizatorzy świeckiej imprezy, jak sami twierdzą, kierują się mottem Williego Dixona – on zaś uważał, że blues to korzenie, reszta muzyki to owoce. Realizują to motto w praktyce i zapraszają prócz gwiazd także młodych artystów, pracujących dopiero na swoją popularność, których jednak naprawdę warto posłuchać. Formuła festiwalu jest dość szeroka i choć niezbyt ortodoksyjnie bluesowa, to jednak gwarantująca wrażenia muzyczne z naprawdę wysokiej półki. Wspomnę tu występ Bena Poole’a , młodego brytyjskiego gitarzysty z zespołem, który zdążył zyskać uznanie nieżyjącego już Garry Moore’a oraz Jeffa Becka, przeżywającego drugą młodość artystyczną. Dziś jednak nie o samym festiwalu, ale o piątkowym koncercie gwiazdy wieczoru, czyli grupy VOO VOO.



Ben Poole z zespołem
Wprawdzie Wojtek Waglewski już witając publiczność uczciwie stwierdził, że związki jego zespołu z bluesem są dość odległe, jednak nie od dziś wiadomo, że inspiruje go wiele nurtów i czasem nawet całkiem różne stylistyki. Początków zapowiadających obrany kierunek należałoby szukać już na płycie I Ching Zbigniewa Hołdysa. Był to trochę niesprawiedliwie zapomniany dziś projekt, który na początku lat osiemdziesiątych połączył siły niemal całej ówczesnej czołówki polskiego rocka. Waglewski dołożył do niego swą cegiełkę w postaci utworu Ja płonę, w którym udowodnił, że jest nie tylko świetnym gitarzystą, ale potrafi również śpiewać. Mnie już wówczas wyjątkowo wpadła w ucho jego piosenka Milo, utrzymana w duchu reggae i zaśpiewana w tajemniczym, nieistniejącym języku. Zresztą cała płyta jest naprawdę świetna i często lubię do niej wracać. Mówiąc o historii VOO VOO należałoby jeszcze cofnąć się do początku lat siedemdziesiątych i przypomnieć działalność grupy Osjan (lub jak kto woli Ossian – pisownia bywa różna), w której Wojciech Waglewski również występował. Był to dość niesamowity projekt jak na ówczesne polskie warunki, próbujący tworzyć nieco nawiedzoną muzykę inspirowaną kulturą hinduską, a później niemal całego świata. To nieco etniczne brzmienie słychać w muzyce Waglewskiego do dzisiaj.

VOO VOO na scenie świeckiego amfiteatru
VooVoo działa na polskiej scenie rockowej ponad trzydzieści lat. Zespół nagrał blisko trzydzieści albumów studyjnych i niemal dziesięć koncertowych. Myślę jednak, że znajomość tego materiału i tak nie wystarczy do zrozumienia fenomenu jakim jest grupa Wojtka Waglewskiego. Ich muzyka w niewytłumaczalny sposób potrafi oczarować, wciągnąć i uzależnić. Być może sekret tkwi w umiejętnym mieszaniu stylów i tradycji. Słucham muzyki tego zespołu od wielu lat. Na mojej półeczce stoi piętnaście płyt sygnowanych ich logiem, a mimo to nie potrafię do końca wytłumaczyć tej fascynacji. W miniony piątek doszedł jeszcze jeden element. Przyznam, że dopiero wówczas po raz pierwszy usłyszałem zespół na żywo. Wrażenie było niesamowite. Zwłaszcza na koncercie widać niesamowite muzyczne porozumienie i wzajemną inspirację. Nie bez znaczenia była atmosfera, jaką stworzyła publiczność świeckiego amfiteatru. Zespół zagrał w swoim pełnym i od lat niezmiennym składzie. 

VOO VOO
Prócz lidera zobaczyliśmy i usłyszeliśmy Mateusza Pospieszalskiego na saksofonach i pianie Fendera, Karima Martusiewicza na gitarze basowej oraz Michała Bryndala na perkusji. Ten ostatni zastąpił w 2011 roku Piotra „Stopę” Żyżelewicza, po jego śmierci na skutek udaru mózgu. Po kilku latach wspólnego grania trwale zintegrował się z zespołem i stanowi jego mocne ogniwo. Tu mała dygresja. Zespół, jako gwiazda piątkowego wieczoru wystąpił ostatni. Muzycy rozpoczęli koncert 9 czerwca około 23.30. Jakiś czas po północy Wojtek Waglewski ogłosił ze sceny, że właśnie dziś i teraz Michał Bryndal skończył trzydzieści cztery lata. Oczywiście wypowiedź ta sprowokowała spontaniczne sto lat, odśpiewane przez całą publiczność, a życzeniom po koncercie nie było końca. Artyści grali z niespotykaną swobodą, wręcz widać było radość, jaką czerpią ze wspólnego muzykowania. Zespół zaprezentował materiał ze swej najnowszej płyty, zatytułowanej 7, przypomniał też kilka starszych, dobrze znanych kompozycji. Pojawił się także mój ulubiony utwór Nim stanie się tak jak gdyby nigdy nic. Wiem, nie jestem oryginalny, wszak to jedna z najbardziej znanych piosenek w całym dorobku grupy.


VOO VOO
Wypada podkreślić wyjątkową grę Mateusza Pospieszalskiego. Jego saksofony zawsze wyjątkowo dobrze korespondowały z gitarą Waglewskiego, wszak bywało, że w przeszłości występowali jedynie w duecie. Do tego umiejętnie dobarwiał całość krótkimi solówkami na pianie Fendera. Gdzieś znalazłem stwierdzenie, że zespół każdy swój koncert gra tak, jak miałby to być ich ostatni występ. I chyba jest w tym jakaś prawda, bowiem naprawdę dają z siebie wszystko. A co ciekawe – takich koncertów dają rocznie koło setki. I każdy jest unikalny, jedyny w swoim rodzaju.


VOO VOO
VOO VOO doskonale sprawdza się także w roli zespołu akompaniującego. Dość wspomnieć tu albumy Martyny Jakubowicz, Antoniny Krzysztoń, Renaty Przemyk, Kazika oraz zespołów Raz Dwa Trzy, Hot Water czy Atrakcyjny Kazimierz. W roku 1995 Wojtek Waglewski był również producentem legendarnej i trudno dziś dostępnej płyty Tribute To Eric Clapton. Trzeba wyróżnić także pamiętny album Tischner, zarejestrowany w 2006 roku ze znakomitą góralską kapelą Trebunie-Tutki. Ta wyjątkowa formacja zasługuje na zupełnie oddzielne omówienie. Przeszła długą i ciekawą drogę artystyczną, od typowej kapeli ludowej do zespołu grającego World Music, który jednocześnie potrafi połączyć umiłowanie tradycji i wierność góralszczyźnie z reggae, rockiem, techno i jazzem. Przypomnę ich wspólne występy z jamajską grupą The Twinkle Brothers oraz innymi wybitnymi muzykami, reprezentującymi różne style i tradycje. Ten element jest wspólnym mianownikiem dla obu zespołów. 

VOO VOO
VOO VOO, choć w zasadzie jest kapelą rockową czerpie pełnymi garściami od Hendrixa, Coltrane’a i Davisa. Te nazwiska pokazują rozpiętość inspiracji, pewną wielokulturowość obecną w ich muzyce, która przy tym daleka jest od eklektyzmu i zachowuje swój własny, niepowtarzalny i łatwo rozpoznawalny rys. To świat barwny i pełen specyficznej magii. Grupa nagrywa i koncertuje z polskimi muzykami, potrafi również znaleźć wspólne nuty z wykonawcami z krajów egzotycznych. Współpracują z teatrem Scena Ruchu z Lublina, bywa też, że występują z Orkiestrą Symfoniczną i Chórem Teatru Wielkiego Opery Narodowej...


Dwa lata temu ukazał się siedmiopłytowy box, podsumowujący trzydzieści lat działalności zespołu. Składające się nań krążki zostały wybrane z różnych lat. Jest tam pięć ważnych płyt z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz dwa niepublikowane wcześniej koncerty – Jarocin 2015 i trzy lata wcześniejszy Przy Lampce, zarejestrowany w ramach projektu Szczecin_Unplugged. Zważywszy na lata wydania wspomnianych płyt studyjnych można mieć nadzieję, że w przyszłości ukażą się dalsze pudełka podsumowujące kolejne lata działalności VOO VOO. Czego sobie i wszystkim czytelnikom życzę.


słuchacz

PS.

Wojciech Waglewski okazał się niezwykle sympatycznym, bezpośrednim i miłym człowiekiem. Udało mi się po koncercie zamienić z nim kilka słów. Pozostała po tym spotkaniu cenna pamiątka. U dołu dopisał się Mateusz Pospieszalski.



piątek, 9 czerwca 2017

Roger Waters sauté - Czy to jest płyta na którą naprawdę czekaliśmy?






Bardzo długo wyczekiwany nowy Roger Waters - Is This the Life We Really Want? od tygodnia stoi na Półeczce. Ćwierć wieku to bardzo długo. Wyrosło nowe pokolenie. Tylko czy ta płyta jest dla nich? Raczej wątpię. Myślę, że Roger kierował ją raczej do nas, czyli do tych, których do dziś elektryzują imiona dwóch zapomnianych bluesmanów. Może jeszcze myślał o politykach, jednak jak uczy doświadczenie płyty nie zbawiają świata i nie słyszałem by którakolwiek zapobiegła jakiemukolwiek konfliktowi. Ich przesłanie najczęściej trafia jedynie do fanów, a i oni nie zawsze się z nim zgadzają.

Pogłoski o pracach nad nową płytą dawnego lidera Pink Floyd słychać było od wielu lat. Poza okruchami, które pojawiały się tu i ówdzie nic z tych zapowiedzi nie wynikło. W międzyczasie Waters zrealizował jedno ze swoich marzeń. Napisał klasyczną operę. Trudno jej odmówić pewnego artyzmu, czy jednak świat będzie o niej pamiętał za kilkadziesiąt lat - tego nie jestem już tak bardzo pewien. Ruszył też w trasę, przypominając całemu światu spektakl The Wall i jakby mimochodem podkreślając, że to właśnie on jest jedynym jego twórcą. Trzeba przyznać, że Ściana od pamiętnego berlińskiego koncertu rozrosła się imponująco. Przekonałem się o tym w Łodzi. Waters był naprawdę w doskonałej formie. Przybyło wiele nowych wątków, wiele aranżacji przebudowano i poszerzono. W 2011 roku, na jednym z londyńskich koncertów, w hali O2 pojawiła się także wiadoma magiczna gitara i głos... Wszystko to sprawiało, że oczekiwania związane z nową płytą Rogera były ogromne. W ostatnich tygodniach przed premierą w mediach pojawiły się wybrane utwory, promujące całość. Ich dobór zarówno podkreślał odwołania do klasycznej twórczości, jak i zapowiadał nowe brzmienia. Jak jednak długo można nadmuchiwać balonik? 


W dniu premiery otrzymałem swój egzemplarz. Pierwsze wrażenie, jeszcze nie muzyczne już nieco podniosło mi ciśnienie. Staram się zrozumieć nową modę wydawniczą, wynikającą niewątpliwie z dbałości o ekologię, jednak gdy muszę z mozołem wydobywać niezbyt tani krążek z ciasnej tekturowej koperty, narażając ją na rozdarcie a płytę na porysowanie, to... mam gdzieś tę ekologię. W takim wypadku ratuję się własnym wynalazkiem i pakuję płytkę do dodatkowej, odpowiednio przyciętej papierowej kopertki z okienkiem.



Nadszedł jednak czas na muzykę. Posłuchałem raz, drugi, trzeci, siódmy... I dotąd mam mieszane uczucia. Czegoś mi ewidentnie brakuje. Ten album mógł być piękny, gdyby pojawiła się na nim wiadoma gitara. Doskonale jednak wiemy, że się nie pojawi. I żadne nastroje ani efekty zaczerpnięte z dawnych płyt jej nie zastąpią. Jeśli jednak wyciągniemy dwa lata temu wydany solowy album właściciela wspomnianej gitary, to… także on bez charyzmy i zmęczonego głosu Rogera, powtarzającego od lat te same prawdy, które i tak nie robią na politykach najmniejszego wrażenia wydaje się trochę niepełny. Gdyby jednak jakimś trudnym do wyobrażenia cudem siły obu twórców dałoby się połączyć, wówczas… też nie byłbym pewien ostatecznego sukcesu. Lata siedemdziesiąte nie wrócą. A dziś właściwie czego oczekujemy od Watersa? Kopii poprzednich płyt? Roger w swym widzeniu świata nie posunął się ani o krok. Zmieniła się sytuacja polityczna na świecie, narosło wiele problemów, z którymi demokracja nie umie lub nie chce sobie poradzić i prawdopodobnie ten fakt sprowokował go zabrania głosu. Dostało się każdemu po trochu: jak zwykle politykom, wszechobecnej technologii, ludzkości tolerującej przemoc i odwracającej się od narastających problemów, twórca nie oszczędził też Boga. Jego teksty są jak zwykle osobiste i szczere, choć przypominają nieco otwarty strumień świadomości. Nie trzeba się z nimi zgadzać, i co ciekawe coraz więcej krytycznych wypowiedzi na ich temat zwłaszcza młodszych fanów można odnaleźć w Internecie. On jednak pozostaje sobą. Zresztą dlaczego miałby się zmieniać? Nie musi nikomu niczego udowadniać. Równie dobrze mógłby korzystać z uroków muzycznej emerytury i żyć dostatnio z tantiem od wcześniejszego dorobku. Chciał jednak zrealizować zupełnie nowy projekt.


Porzucił dawnych współpracowników, zatrudnił zupełnie nowych. W przeciwieństwie do wcześniejszych albumów mocno ograniczył listę zaproszonych muzyków. W roli producenta pojawił się Nigel Godrich, znany ze współpracy z Radiohead. Połączenie obu stylistyk zapowiadało się atrakcyjnie, jednak wyszło tak sobie. Płyta nie jest odkrywcza, co mnie raczej nie dziwi. Jest wprawdzie kilka fragmentów, które zwracają uwagę, mimo to całość jakoś nie pozostawiła na mnie większego wrażenia. Brak czegoś, co na dłużej przykułoby moją uwagę. Zaczyna się nieźle, nieco mrocznie, trochę floydowo. Dalej jednak sprawia wrażenie czegoś bardzo surowego, wręcz niedokończonego. Pozostawia nastrój oczekiwania na coś, co nie nastąpi. Tykanie zegarów i bicie serca nie wystarczy. Jest też nieco klasycznych syntezatorów, stacji radiowych i peronowych ogłoszeń. Odnoszę wrażenie, że Godrich wprawdzie dość dokładnie zapoznał się z klimatem twórczości Watersa i Floydów, jednak same nostalgiczne odniesienia do Animals, Final Cut, The Wall czy nawet The Pros and Cons of Hitch Hiking tu nie wystarczą. Może taka była wizja samego twórcy, wszak znany jest z tego, że potrafi wyegzekwować własne zdanie. Jeśli tak, to w mojej ocenie nawet nie zbliżył się do poziomu wyznaczonego poprzednim albumem. W efekcie powstało coś, co nazwałbym tak jak w tytule: Waters sauté, czyli bez przypraw, dodatków i panierki, z bardzo oszczędną produkcją i bez większych emocji. Samo Smell the Roses wiosny nie czyni. Jeden z moich przyjaciół stwierdził, że to sto procent Watersa w Watersie. Chyba coś w tym jest, choć nie do końca wiem czy miał to być komplement, czy raczej wyraz rozczarowania.



Trochę ów album skojarzył mi się z płytami Dylana. Ten sam nieco zgaszony głos i choć Bob pozostaje jedynie biernym obserwatorem, a Roger próbuje w tekstach odbiorcami nieco wstrząsnąć, jednak muzycznie robi to już bez większego przekonania. Może to zbyt surowa ocena, może rosnące ćwierć wieku oczekiwanie było zbyt wysokie, może potrzeba mi jeszcze więcej dystansu. Mimo to nie sądzę bym zmienił swą opinię w sposób znaczący. Wracałem do tego albumu wielokrotnie. Nie jest zły, zawiera kilka zwracających uwagę momentów, jednak nie odnalazłem na nim niczego, co głębiej zapadłoby w moją pamięć, co kazałoby mi o niej pamiętać. Po Amused to Death po prostu rozczarowuje. Myślę, że album stał się dokładnym zaprzeczeniem tezy głoszonej niegdyś odważnie przez Rogera, gdy mówił o sobie: Pink Floyd to ja. Płyta jest klinicznym dowodem na to jaki wkład w muzykę zespołu miała pozostała trójka. Im bardziej rosła dominacja Rogera, tym bardziej w ich muzyce ubywało magii. Wprawdzie od wielu lat basista z powodzeniem działa na własny rachunek, jednak nie sposób uciec od tych porównań. Album Is This the Life We Really Want? to potwierdza.



Znam inne przykłady upartych działań na własną rękę, w oderwaniu od twórczego wsparcia zespołu, bądź innych zaproszonych muzyków. Nie zawsze potrafiły się bronić, czas je z reguły bezlitośnie weryfikował. Daleki jestem od kwestionowania solowego dorobku Rogera Watersa, jest on niewątpliwie znaczący, jednak tym razem poprzeczkę zawiesił sobie bardzo wysoko. Nie podejmuję się głębokiej analizy tekstów, poprzestanę na stwierdzeniu, że są ważne i znaczące, zwłaszcza w kontekście obecnych wydarzeń. Roger Waters ma sporo doświadczenia, także życiowego, jednak nie podzielam jego nasyconej dystopią wizji świata. Może wynika to z innych doświadczeń i innej szerokości geograficznej, wszak jak mówi mądrość ludowa – punkt widzenia zależy od punku siedzenia. Muzycznie w mojej ocenie album pozostawia spory niedosyt, mimo delikatnej i kameralnej końcówki, sugerującej, że miłość jest lekarstwem na całe zło tego świata.


Kibicuję Floydom zespołowym i solowym od wielu lat, a ich płyty zajmują lwią część mojej Półeczki. By jednak pozostać w zgodzie z własnym sumieniem muszę stwierdzić, że zarówno album The Endless River, podsumowujący działalność Pink Floyd po odejściu Rogera, ostatnia solowa płyta Rattle That Lock Davida Gilmoura oraz najnowsza propozycja Watersa, mimo oczywistych różnic wywołała u mnie dość podobne uczucia. Nie są to płyty złe, jednak mimo ciekawych fragmentów wszystkie trzy są nieco wtórne i przewidywalne. Nie od dziś wiadomo, że czekanie zaostrza apetyt, jednak zbyt długie bywa destrukcyjne.
słuchacz






piątek, 2 czerwca 2017

O ślebodzie i góralu spod samiuśkich Tater…







Slavonice, niewielka osada na południu dawnej Czechosłowacji. Kończy się 1970 rok. Nieliczni przechodnie śpieszą się do domów. Pod stopami skrzypi śnieg, ruch na uliczkach prawie zamarł. Na tej, która wybiega z miasteczka ku południowi nie ma nikogo. Po chwili, niedaleko ostatnich zabudowań zatrzymuje się taksówka. Wysiada z niej trzech małomównych nastolatków z plecakami. Kierowca też nie jest rozmowny, chce jak najprędzej wrócić do domu. Może jednak powinien coś zrobić, wszak pasażerowie z obcym akcentem powinni budzić podejrzenie, granica z Austrią niedaleko… Jest zimno, więc szybko kasuje należność. Nie jego sprawa, znowu będą go godzinami wypytywać, a przecież ci młodzi nie pierwsi i nie ostatni. Kierowca myśli o ciepłej kolacji w domu. Zawraca i szybko rusza w stronę Brna. Młodzi chłopcy spoglądają na siebie, chwytają bagaże i odchodzą na południe. Ślady zasypują gęstniejące płatki śniegu.



Andrzej idzie pewnym krokiem, jak gdyby znał drogę. To nie pierwsza granica. Poprzednią sforsowali w górach, koło Chyżnego. On sam, urodzony w Jabłonce na Orawie znał tamte strony jak własną kieszeń. W dzieciństwie nasłuchał się opowieści o tatrzańskich kurierach. Góralska tradycja ma wpisane dążenie do wolności i podróż za chlebem… Nie był wyjątkiem. Rok temu przeszli tędy jego starsi koledzy ze szkoły. Im się udało, więc jemu też musi. Zostawił rodziców, szkołę, regionalny zespół „Małe Podhale”, dogadał się z dwoma kumplami i ruszyli. Koledzy przysłali list, w którym dokładnie opisali drogę. W pobliżu Slavonic granicy strzegły jedynie zasieki z drutów kolczastych pod napięciem, pól minowych nie było. Patrole mijały się co kilka minut. Można było jednak zagrzebać się w śniegu i przykryć prześcieradłem, w nocy to działało. Do sforsowania było tylko sto metrów. Z pierwszym ogrodzeniem poszło bez problemów. Zaczęli biec, jednak już po chwili za plecami usłyszeli krzyki i zobaczyli blask latarek. Dwie grupy pograniczników próbowały ich okrążyć. Przed sobą mieli kolejne druty. Gotowi na wszystko gorączkowo szukali przejścia. Niemal w ostatniej chwili udało się. Gdy straż graniczna odbezpieczała broń oni już wbiegali do niewielkiego lasku. Dalej były jakieś moczary i tory kolejowe. Niedaleko nich tablica z niemieckimi napisami. Resztę nocy spędzili w opuszczonym wagonie, stojącym na bocznicy. Obudziło ich gromkie "Hände hoch" austriackiej straży granicznej. Byli jednak już bezpieczni, udało się. 



Austriacy przewieźli ich do obozu Traiskirchen pod Wiedniem. Dostali kieszonkowe, mogli szukać pracy. Andrzej najpierw stał przy taśmie i wyłapywał zgniłe mandarynki. W marzeniach widział się w kanadyjskiej drużynie hokejowej, jednak Kanada go nie chciała. Był bez zawodu i wykształcenia, miał tylko szesnaście lat i wielką determinację. Pracy się nie bał. W USA perspektywy wydawały się lepsze, jednak gdzieś tam majaczyła mało zachęcająca perspektywa wyjazdu na wojnę do Wietnamu. Myślał też o Australii, ale formalności wizowe miały trwać dwa lata. Czekając na decyzję pomagał w tartaku. Przy pile tarczowej zostawił trzy palce. Pomyślał, że z muzyki już nici. Wówczas pojawiła się propozycja wyjazdu do Norwegii. Jakiś czas później z grupą podobnych straceńców znalazł się na lotnisku w Oslo. 




Szybko nauczył się języka, skończył szkołę rzemiosła artystycznego, rozpoczął studia na stołecznej Akademii Sztuk Pięknych. Po koncercie Sex Pistols uwierzył, że mimo kalectwa poradzi sobie z gitarą basową. Kupił instrument, namówił kolegów z Akademii i tak wystartowali. Sukces przyszedł wówczas, gdy zaczęli łączyć góralski folklor z rockiem spod znaku punk. Ten styl mu odpowiadał, zawsze był przeciw, kochał wolność. W kraju nie trawił dyktatury jedynie słusznej partii. Mimo emigracji pozostał patriotą. Na obczyźnie grał, malował obrazy, pracował i tęsknił za Ojczyzną. Majątku się nie dorobił, jednak radził sobie nieźle. Śpiewał po polsku i po norwesku. Pierwszą grupę nazwał Berlin Band, potem stworzył Pull Out i wreszcie sformował tę najważniejszą - De Press. Towarzyszyli mu dwaj koledzy Jørn Kristensen i Ole Snortheim. Pierwszą płytę zatytułowali Block To Block.


Ukazała się w 1981 roku. Żeby ją wydać wzięli kredyt w banku. Starczyło na studio i Johna Leckiego, znanego brytyjskiego producenta, który czuł rodzącą się nową falę. Płyta sprzedała się nieźle. Był to czas gdy państwo norweskie wspomagało twórców. Zespół dostał stypendium, a koncerty i nagrania były dotowane. W tym czasie w Polsce trwał karnawał Solidarności. Teksty i muzyka Andrzeja trafiła na podatny grunt. W De Press śpiewał po rosyjsku, norwesku, angielsku i po polsku (a właściwie po góralsku). Prosto i do serca. Zdołał poznać już blaski i cienie kapitalizmu, więc w przeciwieństwie do innych postpunkowych zespołów otwierał oczy ludziom z zachodu, atakując w swych tekstach sowiecki komunizm. Czasem na wesoło, czasem bardzo poważnie. 



Udało mu się przyjechać do kraju na trzy koncerty, na zaproszenie... ZSMP. Starsi doskonale pamiętają ten skrót. Ciekawe jak poczuli się zapraszający, gdy usłyszeli śpiewaną po rosyjsku piosenkę Kolchoz. Aluzja do sytuacji w Polsce była aż nadto czytelna. Andrzej występował wówczas pod nazwiskiem Nebb. Znaczyło po norwesku tyle samo co jego własne. Na koncertach zespół rozdawał swoją płytę. Sama jej okładka była w kraju sensacją, widniała na niej nieco przerobiona tytułowa strona moskiewskiej Prawdy. Grupie towarzyszyli zachodni dziennikarze i krajowi tajniacy. Muzycy poznali Wałęsę (w przelocie, na schodach), dłużej porozmawiali z Andrzejem Gwiazdą. W Warszawie, po koncercie Andrzej po długiej rozłące wreszcie mógł porozmawiać z rodzicami...



Po powrocie do Norwegii nagrał drugą płytę Product. Jej wydźwięk był dużo bardziej pesymistyczny, muzycznie nawiązywała do twórczości Joy Division. Później pochłonęły go inne projekty. Zawiesił działalność De Press, stworzył nową grupę Holy Toy. Jego twórczość zyskiwała popularność, on sam jednak pozostał sobą. Nadal cenił prostotę i szczerość. Tak w muzyce, jak i w malarstwie. Czasem chwytał pędzel i sam malował. Bywało, że rzeźbił. W 1992 r. otworzył w Oslo awangardową galerię, w której promował oryginalnych młodych artystów, nierzadko z Polski. Angażuje się w to, co sam uważa za ważne, unika łatwizny. 



Twierdzi, że artysta powinien być wolny, także od nacisków środowiska, układów towarzyskich, koterii i zobowiązujących znajomości. Może dlatego nie słychać go zbyt często w mediach. Mimo to konsekwentnie robi swoje. Reaktywował De Press, łącznie nagrał z zespołem ponad dwadzieścia płyt, kilka firmował własnym nazwiskiem. W twórczości Andrzeja odnaleźć można zarówno góralski folklor (Groj Skrzypko Groj), jak i bardzo poważnie potraktowaną poezję C. Norwida (Gromy i pyłki), utwory poświęcone Janowi Pawłowi II (Cy Bocycie Świnty Ojce), nie brak też kolęd i tradycyjnych rosyjskich utworów ludowych (Vodka Party, Russian Party). W 2000 roku wydał ważny i zmuszający do refleksji album Śleboda, poprzedzony maxisinglem Kamraci.



W 2009 nagrał płytę Myśmy rebelianci z pieśniami żołnierzy wyklętych, a w ubiegłym roku kolejną, poświęconą bohaterom poznańskiego czerwca, zatytułowaną po prostu ’56. Nagrywa także w przybranej ojczyźnie, kilka lat temu skomponował muzykę do wierszy norweskiego poety Tora Jonssona. Nie wstydzi się swych poglądów. Bardzo poważnie traktuje wiarę i patriotyzm wyniesiony z domu rodzinnego - to jest fundament jego światopoglądu. Ma podwójne obywatelstwo, z polskiego nigdy nie zrezygnował. Często odwiedzał Ojczyznę, co nie znaczy, że bezkrytycznie przyjmował polską rzeczywistość. Gdy tęsknota za krajem stała się zbyt trudna do zniesienia, osiadł na stałe w rodzinnej Jabłonce. Wreszcie jest u siebie, znów z okna widzi Babią Górę i Tatry. Twardy góral. Andrzej Dziubek.

słuchacz