piątek, 30 czerwca 2017

Andy Latimer, Camel i irlandzki Port Łez



Harbour Of Tears - Camel

Niedawno po dłuższej przerwie ponownie zawitałem nad Bałtyk. Słońce chyliło się ku zachodowi, ludzi na plaży prawie nie było, a fale delikatnie łasiły się do stóp. Taki widok zwykle nastraja nieco nostalgicznie. I jeszcze ten charakterystyczny szum, chociaż… czegoś mi brakowało. Nie było słychać gitary i fletu Andy’ego Latimera oraz delikatnej wokalizy z irlandzką pieśnią ludową…

Tu dygresja z odrobiną historii. Między rokiem 1848 a 1950 Irlandię dotknęła olbrzymia fala 
głodu, bezrobocia i nasilających się chorób. Stało się to przyczyną masowej emigracji. Zieloną wyspę opuściło blisko sześć milionów osób, z czego dwa i pół miliona udało się do USA, Kanady i Australii drogą morską. Harbour of Tears, Port Łez, czyli irlandzki port Cobh dla setek tysięcy Irlandczyków był ostatnim skrawkiem ojczystej ziemi jaki widzieli przed pokonaniem Atlantyku. To dla nich w 1862 roku doprowadzono tu kolej, co ułatwiło masową emigrację. Przypuszczam, że ów port widział wiele łez i ludzkich dramatów, był świadkiem bólu, lęku, obaw i nadziei. Był miejscem pożegnania, czasem na zawsze. Dziś na nabrzeżu w Cobh stoi pomnik Annie Moore i jej braci - Anthony’ego i Phillipa. To oni byli pierwszymi Irlandczykami, zarejestrowanymi 1 stycznia 1892 w amerykańskim biurze imigracyjnym na Ellis Island w Nowym Jorku. Przypłynęli z Cobh parowcem Nevada. Podróż trwała dwanaście dni, święta spędzili na morzu. Annie miała siedemnaście lat, a jej bracia piętnaście i dwanaście. Zostali uznani za symbol irlandzkiej fali emigracji.



Niedaleko stąd, 11 kwietnia 1912 roku wyruszył w swój ostatni rejs Titanic, duma floty White Star Line. Zacumował w pobliżu Point Roche, przy wejściu do portu Cork. Siedem osób, które zeszły z pokładu kończąc swą podróż właśnie w Irlandii mogło mówić o dużym szczęściu. Do czekającego na wyjście w morze liniowca dowieziono promem z Cobh stu dwudziestu trzech pasażerów. Siedemdziesięciu dziewięciu z nich pochłonęły lodowate wody północnego Atlantyku. Ich nazwiska upamiętniono w miejscowym Titanic Memorial Garden. Port był świadkiem jeszcze jednej wielkiej tragedii. 7 maja 1915 roku niedaleko jego brzegów zatonął parowiec RMS Lusitania, trafiony torpedą wystrzeloną przez niemieckiego U-Boota. Utonęło wówczas 1198 pasażerów. Morze wyrzuciło na brzeg 289 ciał, 169 pochowano na cmentarzu Old Church na obrzeżach miasta.

Dziś Cobh jest małym nadmorskim miasteczkiem, z przyjaznymi mieszkańcami. Leży u stóp wzgórza, na szczycie którego wzniesiono olbrzymią katedrę pod wezwaniem św. Colmana. Budowę rozpoczęto w 1867 roku, tak więc najprawdopodobniej jej wyniosła gotycka sylwetka była jednym z ostatnich obrazów, jakimi Irlandia żegnała swych mieszkańców, szukających pracy i chleba za oceanem. Być może jej widok pozostał w sercach przodków Andy Latimera, lidera i gitarzysty grupy Camel. W jednym z wywiadów dla miesięcznika Tylko Rock (4/1997) wspominał, że po śmierci swego ojca zaczął szukać i odtwarzać historię krewnych z jego strony.




Dowiedział się, że jego babka była Irlandką, a wielu jej bliskich warunki zmusiły do udania się na emigrację. Wszelki ślad po nich zaginął. Wyruszali z Cobh Harbour. To skłoniło go do głębszej refleksji i poszukiwań informacji o tym miejscu. Tak narodził się pomysł na płytę, którą zadedykował swemu ojcu. Jest to opowieść o trudnych losach irlandzkich emigrantów z czasów Wielkiego Głodu, ilustrowana przejmującą muzyką. Niektórzy z fanów twierdzą, że to najpiękniejsza i najsmutniejsza płyta w dyskografii Camel, choć lider zespołu nie wahał się podejmować trudnych tematów. Ma w swym dorobku nagrany dwanaście lat wcześniej album Stationary Traveller (1984), opowiadający o życiu w podzielonym Berlinie i próbach sforsowania dzielącego go muru. W 1991 nagrał płytę Dust And Dreams, opartą na motywach powieści Johna Steinbecka Grona Gniewu. Powieść poświęcona była losom amerykańskiej rodziny, przemierzającej w czasach Wielkiego Kryzysu kontynent amerykański w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków życia. Zawarł w niej pewne wątki autobiograficzne, wszak sam przeniósł się z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych. Wydał też album Nude (1981), w którym opowiedział historię japońskiego żołnierza Hirō Onody, który na filipińskiej wyspie Lubang nie złożył broni do 1974 roku, żyjąc w przekonaniu, że nadal trwa wojna.




Wróćmy jednak do albumu Harbour of Tears. Andrew Latimer skomponował całą muzykę. Teksty oparte na zebranych przez Andy’ego okruchach wspomnień napisała Susan Hoover, jego towarzyszka życia. Klimat płyty w głównej mierze tworzy gitara lidera Camel. Czasem buduje go zaledwie kilka dźwięków jak w Under The Moon, czasem jest to niemal epicka solówka niczym w Watching The Bobbins czy Coming Of Age. Ten ostatni utwór jest wirtuozerskim popisem wszystkich instrumentalistów. Na płycie nie brak brzmień symfonicznych i nawiązań do irlandzkiego folkloru. Album ukazał się w 1996 roku i do dziś nie stracił swojego uroku. Dalej skrzy się nastrojami oraz pięknymi dialogami gitary, fortepianu i fletu. Rok po premierze Andrew Latimer z zespołem pojawił się na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej. Zespół zagrał Harbour of Tears w całości. Był też polski akcent. Obie części Irish Air wykonały Emilia Derkowska i Ewa Smarzyńska z grupy Quidam. Nawiasem mówiąc – związków Quidam z Camel jest znacznie więcej, jednak to opowieść na inną okazję.

Album kończy dwudziestotrzyminutowa kompozycja The Hour Candle (A Song for My Father). Początkowo wszystko wskazuje, że usłyszymy rozbudowaną suitę, jednak pomysł był znacznie prostszy. Pojawia się repryza tematu otwierającego album, jest też ponownie Mae McKenna, wykonująca tęskną irlandzką pieśń i… blisko kwadrans kojącego szumu morza. Nie od dziś wiadomo, że najpiękniej brzmią rzeczy proste, takie gdzie artysta pozostawia odbiorcom margines na refleksję i własną interpretację.



Wypada dodać, że Camel to brytyjska grupa, która wprawdzie nie należy do ścisłej światowej czołówki (choć sam nie wiem dlaczego), jednak posiada zasłużone miejsce wśród twórców rocka progresywnego. Może wynika to z faktu, iż na progresywnej scenie pojawili się stosunkowo późno, w czasie gdy art rock powoli odchodził w cień. Nie mniej jednak naprawdę warto posłuchać takich płyt jak choćby oparta na tolkienowskich opowiadaniach Mirage (1974), inspirowana piękną opowieścią Paula Gallico The Snow Goose (1975) czy Moonmadness (1976), próbująca z pomocą instrumentów opisać osobowość każdego z muzyków zespołu. To albumy dla tych, którzy naprawdę kochają dobrą muzykę. Twórczość Camel z tego okresu charakteryzują głównie długie i subtelne gitarowe frazy. Taki styl w obliczu narastającej rewolty punk wówczas odchodził do przeszłości. Na szczęście muzyka wcale się nie zestarzała, a jej echa nadal pojawiają się w twórczości współczesnych przedstawicieli rocka progresywnego. Zresztą przypuszczam, że Andy Latimer nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Po poważnej chorobie nadal jest aktywny. Dalej czerpie radość z koncertów i chętnie prezentuje swą twórczość.




Twierdzi, że ma materiał na kolejnych pięć płyt. Rok temu wystąpił z zespołem na czterech koncertach w Japonii, a w 2015 zagrał w Poznaniu i w Krakowie. W 2013 roku w sklepach pojawiła się dwupłytowa wersja deluxe albumu The Snow Goose. Łatwo rozpoznawalna gitara Andrew Latimera wciąż fascynuje kolejnych słuchaczy, a na mojej półeczce stoi niemal kompletna dyskografia jego zespołu. Dobrze, że dumny Wielbłąd nadal kroczy. Nie brakuje mu fanów i naśladowców.
słuchacz









7 komentarzy:

  1. Kiedyś Pan Piotr w jednej ze swoich audycji zaprezentował wywiad z Andy Latimerem, w którym rozmawiali właśnie o tej płycie. A ja przypomnę jeszcze, że jest trzecia świetna płyta, która obok portu łez i Dust & Dreams stoi na mojej półce: Rajaz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak najbardziej, Rajaz też stoi na mojej półeczce (proszę zwrócić uwagę na ostatnie zdjęcie). Dobrych płyt w ich dyskografii jest więcej. Do grupy Camel jeszcze wrócę i Rajaz z pewnością się pojawi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, to znakomita płyta, która towarzyszy mi od dnia jej wydania. Jednak dla mnie osobiście zdecydowanie piękniejszą i tą która wyciska o wiele więcej łez jest Stationary Traveller (pisałem o niej na swoim blogu).
    Świetny blog i biję czołem przed kolejnym kolekcjonerem płyt. Dzięki takim osobom jak Pan, wiem że nie jestem sam i ktoś zieli ze mną tę pasję. Blog ląduje w ulubionych.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za uznanie i zachętę do dalszej pracy nad blogiem. Również cieszę się, że nie jestem osamotniony w mej pasji kolekcjonera i dzelenia się ulubioną muzyką. Są przecież płyty, które w mediach nie istnieją, a warto je przypominać. Pańskiego bloga odwiedziłem i ... również dodaję do ulubionych. :-) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Moj kolega ma wszystkie ich albumy, lacznie z bootlegami i innymi "piratami". Ja mam tylko Snow Goose,Stationary Traveler, oraz wspomniany Harbour of Tears. Piekna muza!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ostatnio uzupełniłem mój zbiór Camel o trzy pozycje. Myślę, że niebawem trzeba będzie wrócić do "tematów wielbłądzich" :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Kapitalny album, bez słabych punktów! "Harbour of Tears" to obok "Rajaz" mój ulubiony krążek tego zespołu. Camel to w ogóle fenomen, niewiele jest zespołów, które przez tyle lat nagrywają tak dobre płyty.
    A tak w ogóle to wielkie brawa z Bloga, czyta się go z świetnie. Widać pasję i miłość do muzyki, szacun !! :)

    OdpowiedzUsuń