niedziela, 25 czerwca 2017

Pół wieku Sierżanta Pieprza i jego tekturowych wąsów






Najnowsze dwupłytowe wydanie winylowe


Kilkanaście miesięcy temu opisywałem potencjalne rozterki miłośnika twórczości The Beatles, próbującego zebrać kanon ich dokonań. Nie od dziś wiadomo, że specjaliści od marketingu sztukę wielokrotnej sprzedaży starego i dobrze znanego produktu opanowali do perfekcji. Dostępna jest zasadnicza dyskografia w wersji brytyjskiej, uznanej za podstawową oraz kilka ważnych pozycji uzupełniających. Jeśli dodać do tego różniące się okładkami i zawartością edycje amerykańskie, japońskie oraz dodatkowo wersje monofoniczne, to pole manewru wydaje się istotnie dość spore. Z racji półwiecza, jakie właśnie minęło od premiery jednej z najważniejszych płyt Wielkiej Czwórki Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, wydawcy ponownie z uśmiechem zatarli rączki, a fanom zespołu przybył dodatkowy ból głowy. Zgodnie z przewidywaniami, 26 maja płytę wydano ponownie, w dodatku w wielu różnych edycjach. Cena też do wyboru – od około sześćdziesięciu do pięciuset siedemdziesięciu złotych. Dawni fani The Beatles zapewne chętnie zaspokoją swe młodzieńcze marzenia, stąd też nie wątpię, że i ta najdroższa wersja również znajdzie nabywców.

Raz jeszcze nowy winyl

Zastanawiałem się jak jeszcze można poprawić brzmienie tego albumu, wszak remastering z 2009 roku wydawał się ostateczny i wręcz idealny. Okazuje się jednak można i to w sposób znaczący. Trzeba przypomnieć, że w połowie lat sześćdziesiątych studio przy Abbey Road dysponowało jedynie magnetofonami czterośladowymi. By zrealizować wszystkie, nawet najbardziej zwariowane pomysły trzeba było wykonać wiele nakładek, a niestety analogowy sprzęt, nawet studyjny ma to do siebie, że każda kopia jest minimalnie gorsza od oryginału. Stąd też najnowsze poprawione brzmienie docenił zwłaszcza Ringo Starr, który stwierdził, że jego perkusja nareszcie brzmi soczyście i dynamicznie - tak jak powinna.

Sierżant Pieprz w wersji mono (część boxu The Beatles In Mono)

Pół wieku to wystarczająco długo, by móc stwierdzić, że dzieło The Beatles oparło się próbie czasu. Dalej fascynuje. Schyłek lat sześćdziesiątych był wyjątkowym okresem dla muzyki rockowej. Wówczas powstały płyty, które dziś zaliczane są do światowego kanonu. Sam rok 1967 prócz albumu Beatlesów przyniósł aż dwa pierwsze krążki The Doors, pamiętną płytę The Velvet Underground & Nico, Are You Experienced Jimmiego Hendrixa, niezapomniany debiut Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Down, albumową wersję legendarnego musicalu Hair, niesamowity Disraeli Gears grupy Cream, odkrywczy Astral Weeks Vana Morrisona, niepokojący John Wesley Harding Boba Dylana, czy burzący konwencje, eksperymentalny  Absolutely Free Franka Zappy i The Mothers of Invention. To jedynie kilka przykładów, a podobnych albumów było naprawdę wiele. Próbuję sobie wyobrazić rozterki ówczesnych miłośników rocka, wszak młodzież w każdym pokoleniu finanse ma zwykle dość skromne.
Nie jestem pewien, czy istotnie jest to najlepsza płyta legendarnej czwórki. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że z całą pewnością jest jedną z najbardziej inspirujących i znaczących.

w analogowym brzmieniu...

Któż nie zna pochodzącego z niej utworu With a Little Help from My Friends zaśpiewanego dwa lata później na festiwalu w Woodstock przez szerzej nie znanego Joe Cockera. Mówi się, że to jedyny utwór Beatlesów, którego brawurowy cover okazał się lepszy od oryginału....
Już Revolver, wydany rok wcześniej poprzedni krążek Beatlesów zwiastował zmiany w stylistyce zespołu. Piosenki były coraz bardziej wyrafinowane, a muzycy nie stronili od eksperymentów. W przypadku Sierżanta Pieprza ich wyobraźnia, czasem wspomagana niezbyt legalnymi środkami rozszerzającymi świadomość poszybowała naprawdę daleko. Mimo ograniczonych możliwości studia stworzyli dzieło wręcz wizjonerskie. Często krytycy powtarzają, że był to pierwszy w historii concept album. Jeśli nawet, to nić łącząca wszystkie kompozycje była dość wątła, choć jakimś cudem piosenki te wiążą się. Płyta zaskakuje różnorodnością i bogactwem pomysłów. Powstała w okresie, gdy członkowie grupy zrezygnowali z występów na żywo, decydując się jedynie na wydawanie płyt studyjnych. Początki były obiecujące, jednak z biegiem lat relacje między muzykami psuły się coraz bardziej, co znacznie utrudniało proces twórczy.

Wersja stereo, pochodząca z boxu The Beatles (2009)

Geoff Emerick, akustyk z Abbey Road twiedzi, że nagrywanie albumu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band zajęło zespołowi ponad siedemset godzin. Tu warto przypomnieć historię Please Please Me (1963), pierwszej długogrającej płyty Beatlesów. Zawierała ona  cztery utwory z dwóch singli, do których w pośpiechu dograno jeszcze dziesięć piosenek. Tę dziesiątkę zarejestrowano w ciągu dziewięciu godzin i czterdziestu pięciu minut. Dało się, choć ostatnią piosenkę Twist and Shout przeziębiony John Lennon wykonywał wspomagając się tabletkami na ból gardła, które i tak nie pomogły. Jego zachrypnięty głos dał utworowi niesamowity klimat. Trzy lata później wszystko wyglądało inaczej. To był praktycznie inny, znacznie bardziej dojrzały zespół. Wielka Czwórka uwolniona od męczących koncertów, podczas których entuzjazm publiczności praktycznie zagłuszał wszystko, a muzycy nie słyszeli się wzajemnie - w studiu wspięła się na wyżyny kreatywności. Eksperymentowano na każdym etapie i przy każdym dźwięku. Nie było problemu z zatrudnieniem czterdziestoosobowej orkiestry, którą i tak trzykrotnie powiększono odpowiednio miksując dźwięk.

Okolicznościowe wydanie z 1987 roku, na dwudziestolecie premiery

Szukano niekonwencjonalnych brzmień, muzykę przetwarzano dość prymitywną jeszcze wówczas elektroniką, albo odtwarzano zwalniając bądź przyspieszając przesuw taśmy. Bywało też, że samą taśmę cięto na drobne kawałki, które sklejano w przypadkowej kolejności. Po wydaniu tej płyty, już nic nie było takie samo. Sierżant Pieprz zrewolucjonizował zarówno estetykę, jak i sposób pracy w studiu.
Cały projekt był nowatorski w każdym niemal zakresie. Była to pierwsza płyta, gdzie na okładce znalazły się wszystkie teksty piosenek. Już pół roku później amerykański krytyk literacki, profesor angielskiego Richard Poirier poddał je analizie krytycznej. Nawiasem mówiąc sam jestem ciekawy jak zinterpretował te marmoladowe nieba, sztuczne kolorowe kwiaty i mandarynkowe drzewa... Całości dopełnia zapadająca w pamięć okładka, na której prócz członków zespołu odzianych w barwne kostiumy tytułowej orkiestry Sierżanta Pieprza umieszczono kartonowe podobizny kilkudziesięciu znanych osób. Niektóre zniknęły z oryginalnego projektu (Ghandi), innych nie umieszczono w obawie przed skandalem (Hitler oraz Chrystus). Jest też misterna dekoracja z roślin i kwiatów (wśród której dostrzec można także... konopie indyjskie), jest też sporo nieco dziwnych rekwizytów (pluszowy wąż, królewna Śnieżka, telewizor, świecznik, hinduska bogini Kali, krasnoludek ogrodowy itp) oraz kilka innych kamiennych figurek.

Wersja stereo, pochodząca z boxu The Beatles (2009)

John, George, Paul i Ringo stworzyli dzieło niezwykłe i ponadczasowe, dalekie od banału, bogate brzmieniowo, z tekstami, które nie poddają się prostej interpretacji. Jubileuszowe wydanie deluxe wzbogacono o drugi krążek  z alternatywnymi wersjami, które rzucają nowe światło zarówno na proces powstawania płyty, jak i kształtowanie się ostatecznego brzmienia poszczególnych piosenek. Bogatsze wersje zawierają także mix 5.1, ponad sto minut nagrań odsłaniających powstawania albumu, stuczterdziestostronicową książkę, dokumenty filmowe i wiele innych atrakcji. Każda z edycji zawiera pamiętną kartonową wkładkę z podobizną Sierżanta Pieprza, jego epoletów, medali i wąsów. Ciekawe czy ktokolwiek kiedykolwiek je wycinał?...

słuchacz


Książeczka, portret i wąsy w wersji 1987






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz