piątek, 29 stycznia 2016

Poza snem - bydgoska wystawa prac Zdzisława Beksińskiego









Właściwie nie wiem dlaczego lubię obrazy Zdzisława Beksińskiego. Od chwili, gdy przed wielu laty zetknąłem się jego twórczością były dla mnie tajemnicą, zagadką. Zawsze urzekał mnie świat wyzierający z jego wizji - dziwny, mistyczny i pełen grozy. Wówczas jeszcze niewiele wiedziałem o sztuce współczesnej, mimo to jakoś mnie pociągały, fascynowały, wręcz hipnotyzowały. Zawsze zadawałem sobie pytanie na ile są odbiciem jego wewnętrznego świata, a jest w nich kreacji artystycznej. Mam wrażenie, że w dziełach każdego twórcy odbijają się inspiracje wynikające z doświadczeń codzienności i kontaktów z innymi, choć przefiltrowane przez wewnętrzny świat wyobrażeń, obsesji, natręctw i uzależnień. Im wrażliwszy jest artysta, tym bardziej są poruszające. Przypuszczam, że tu tkwi źródło niesamowitego świata Witkacego, stąd intrygujący świat Salvadora Dali, stąd też niczym wyjęty z sennego koszmaru świat Beksińskiego. I nie należy się w nim doszukiwać bezpośrednich odniesień do rzeczywistości, choć tak często czyni większość odbiorców sztuki. Sztuka nie jest odbiciem rzeczywistości, choć bywa, że rzeczywistość, niczym w krzywym zwierciadle się w niej przegląda. Sztuka dociera bezpośrednio do emocji i wrażliwości człowieka i od niej zależy jej odbiór.




Retrospektywna wystawa prac Zdzisława Beksińskiego, prezentowana do końca stycznia w bydgoskim BWA, jest imprezą towarzyszącą  dwudziestemu trzeciemu festiwalowi Camerimage. Jej tytuł Poza snem wydaje się wyjątkowo trafny. Zaprezentowano na niej niemal dwieście sześćdziesiąt prac artysty, dokumentujących w zasadzie wszystkie okresy jego twórczości, począwszy od wczesnych rysunków, grafik i fotografii poprzez malarstwo do grafiki komputerowej. Zwłaszcza w tej ostatniej widać fascynację techniką i możliwościami jej wykorzystania. Prezentowane się również trzy filmy poświęcone artyście (Beksiński. Autoportret pośmiertny, Zdzisław Beksiński. Biografia oraz 17 chwil z życia Zdzisława Beksińskiego), a także kilka kompozycji, będących efektem zabaw z dźwiękiem, które zrealizował w domowym studio.





Kolejny kontakt z jego twórczością był dla mnie niczym powrót wędrowca w to samo miejsce, jednak bogatszego o doświadczenia. Większość dzieł znałem, jednak po latach robiły inne wrażenie. Nie bez znaczenia był tu fakt obcowania z oryginałem, którego dotykała ręka twórcy, a nie jedynie z reprodukcją. Nie ukrywam, że w odbiorze dzieła często pomaga mi kontekst w jakim powstało. Dotyczy to nie tylko poezji i literatury lecz także malarstwa. Po niedawnej lekturze książki Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińscy. Portret podwójny inaczej je oglądam. Ta niezwykle wnikliwa opowieść pozwoliła poznać twórcę z wielu perspektyw, niemal poprzez uczestnictwo w jego codzienności. Fragmenty korespondencji, spisane z taśmy okruchy dzienników fonicznych, fascynacja muzyką, która zawsze towarzyszyła mu przy pracy, relacje znajomych i przyjaciół, rozterki, obsesje i fobie, a także determinacja, która kazała mu mimo początkowych problemów bytowych porzucić pracę zawodową i poświęcić się całkowicie sztuce – wszystko to sprawiło, że artysta stał mi się bliższy, choć nie znaczy to, że postrzegam go całkowicie bezkrytycznie, a wręcz często w duchu z nim polemizuję.




Beksiński odnalazł swój indywidualny język wypowiedzi artystycznej. Poszukiwał go dość długo. Zdawał sobie sprawę z niedoskonałości swego warsztatu, toteż stale nad nim pracował. Wiele prac zniszczył, uznając je za nieudane. Nie mitologizował swej twórczości, miał do niej dystans. Twierdził, że maluje, bo po prostu lubi i nie czuje w tym żadnego wewnętrznego posłannictwa. Inspirował się wyobraźnią a nie otaczającym światem. Zwykle kierowała nim wizja, która ewoluowała w trakcie pracy. Nie uważał się za moralizatora owładniętego obsesją śmierci, przemijania i końca świata. Uważał, że to odbiorcy dopisują sobie rozmaite treści przy odbiorze jego obrazów, interpretując je na potrzeby własnego wewnętrznego świata i własnej psychiki. Zawsze stał w opozycji do powszechnego trendu klasyfikowania i podporządkowywania standardom. Stworzył własny, rozpoznawalny styl. Trudno wpisać go w jakikolwiek nurt, choć widoczne są w nim wpływy dawnych mistrzów. Na obrazach przeważają mroczne postacie i zwierzęta oraz architektura, a na większości ciąży widmo destrukcji i rozkładu.





Swą twórczością niejako „wstrzelił się” w zainteresowania zwłaszcza ówczesnego młodego pokolenia do tego stopnia, że istniało coś w rodzaju mody na Beksińskiego. Obrazy często pojawiały się w różnych skojarzeniach, wykorzystane zostały także jako okładki do płyt warszawskiej grupy Collage. Jego twórczość prowokowała i narzucała siłą sugestii  pewne skojarzenia, choć artysta unikał prób jednoznacznego odczytywania swych prac. Nigdy też nie nadawał im tytułów, pozostawiając zupełną swobodę interpretacji odbiorcom. Co ciekawe – jako malarz był samoukiem, przekonanym, że akademie skupiają się na uczeniu wrażliwości, którą i tak ma się bądź nie, a nie na rozwiązywaniu problemów technicznych. Sam studiował dostępną literaturę i kształcił się metodą prób i błędów, dochodząc z biegiem lat do perfekcji. Ocalił dzięki temu własną, niezaburzoną wrażliwość. Malował na płytach pilśniowych, używając farb olejnych, czasem akrylu. Sporą wagę przykładał do techniki i jakości, starając się by jego prace jak najbardziej opierały się niszczącemu działaniu czasu.




Uważał, że dzięki malarstwu potrafi fotografować swe sny i marzenia. Twierdził, że maluje to, co w nim jest. Te na poły fantastyczne wizje dość szybko zjednały mu publiczność i kolekcjonerów, choć krytyka go nie rozpieszczała. Fascynowała go tajemnica, penetracja mrocznych stron duszy, uważał że tam właśnie leżą źródła piękna.
Choć sam deklarował się jako niewierzący, to w jego twórczości często powtarza się motyw krzyża, bardziej jednak jak wizja, niż jakiekolwiek odniesienie do Boga. Sam nie potrafił uzasadnić, dlaczego robił on na nim takie wrażenie. We wprowadzeniu do katalogu wystawy, napisanym przez Wiesława Banacha, przyjaciela artysty i dyrektora Muzeum Historycznego w Sanoku (rodzinnym mieście Beksińskiego, gdzie znajduje się stała obszerna ekspozycja jego prac) odnalazłem kilka zdań, które dobrze oddają klimat jego obrazów. Oto cytat:  
Jakimś kluczem do zrozumienia wizji artysty mógłby tu być ów fragment Psalmu 23: "Choćbym szedł ciemną doliną", który do końca życia przejmował go do głębi. Oczywiście chodzi tu o ciemną dolinę śmierci, czy w innych tłumaczeniach, dolinę śmierci. To tak niezwykle działało na jego wyobraźnię. Z tego przejmującego psalmu nie wyciąga głównego, optymistycznego wyrazu: "zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną." To właśnie lęk przed doliną śmierci jest nieustannie motorem tej twórczości. To penetrowanie ciemnej doliny. Ponieważ nie mógł uwierzyć w Boga i Jego obecność, zostawało mu tylko penetrowanie nicości. A jednak w wywiadzie z 2002 r. na pytanie: Czy żywi Pan nadzieję? - odpowiedział: Jestem skrajnym pesymistą, ale żywię nadzieję na to, że się mylę.





Artysta osiągnął sukces wiele lat temu, będąc w pełni sił twórczych, jednak obrazy paradoksalnie zyskały jeszcze większe uznanie z chwilą jego tragicznego odejścia. Po śmierci swej żony Zofii Stankiewicz i samobójstwie syna, Beksiński został zamordowany w 2005 roku we własnym mieszkaniu tuż przed swymi 76. urodzinami. Niektórzy próbują w tej tragedii dostrzec jakiś rodzaj wypełnienia się tematyki jego prac, ja jednak uważam, że taka interpretacja jest sporym nadużyciem. Tak czy inaczej bydgoska wystawa, trwająca od 15 listopada ubiegłego roku wciąż, nawet na dwa dni przed zamknięciem cieszyła się niesłabnącym zainteresowaniem.



słuchacz



piątek, 22 stycznia 2016

Józef SKRZEK - Kazania Świętokrzyskie Surge Propera








Pisanie o Józefie Skrzeku, że jest twórcą wszechstronnym brzmi niczym truizm. Debiutował z grupą Breakout, grał w zespole Niemena, jest założycielem i liderem SBB, zespołu działającego od ponad czterdziestu lat. Ma też spory dorobek solowy, którego niebagatelną częścią są dokonania inspirowane muzyką sakralną. W wywiadach często podkreśla znaczenie wiary w swej twórczości, jak i wartości, wynikających z wychowania w tradycyjnej i patriotycznej śląskiej rodzinie. Te odniesienia są w jego sztuce ważnym elementem. Brzmią w niej szczerze i naturalnie. Jedną z ważniejszych płyt o tematyce sakralnej, gdzie wykorzystał brzmienia współczesnych instrumentów klawiszowych oraz tradycyjnych organów piszczałkowych jest Koncert Świętokrzyski, zarejestrowany w 1983 w Kościele Świętego Krzyża w Warszawie, w okresie stanu wojennego. W podobnym klimacie utrzymany jest album U stóp krzyża, zawierający między innymi utwory z repertuaru SBB, choć w zupełnie innej interpretacji. Warto też wspomnieć płytę Kantata Maryjna, będącą zapisem koncertu z 2002 roku, jaki odbył się na Jasnej Górze, a także wydaną kilka tygodni temu pierwszą część Tryptyku Bydgoskiego, z muzyką zarejestrowaną w 2003 roku w Kościele Świętych Polskich Braci Męczenników na bydgoskich Wyżynach. Stylistycznie podobne są też nagrania audio i wideo zatytułowane Czas i Czas II, dokonane w duecie z nieżyjącym już Michałem Banasikiem.




Jednym z ostatnich, najbardziej fascynujących dokonań Józefa Skrzeka, utrzymanych w tej stylistyce jest wydana w październiku ubiegłego roku czarna, analogowa płyta, nosząca tytuł Kazania Świętokrzyskie. Znalazł się na niej cykl instrumentalnych impresji,  inspirowanych spektaklem pod tym samym tytułem, zaprezentowanym  w kościele pw. Przenajświętszej Trójcy na Świętym Krzyżu latem 2012 roku. W zasadzie, zarówno tę płytę, jak i wcześniej wydany na dwóch płytach CD spektakl powinno rozpatrywać się całościowo, gdyż obie pozycje wzajemnie się uzupełniają. W takiej formie ukazały się w specjalnym luksusowym pudełku. Nawiasem mówiąc, gdyby zawierało ono jeszcze filmowy zapis spektaklu – radość odbiorców byłaby pełna (dodatkowe plakaty, pocztówki, apaszka i kostka do gry na gitarze, sygnowana przez kompozytora i wykonawcę - już może niekoniecznie...).




Wróćmy jednak do muzyki. Autorami scenariusza i współproducentami projektu są Marcin Majewski i Jan Tarnawski, a kompozytorem całości Józef Skrzek. Na pierwszą część tego wydawnictwa składa się zapis spektaklu z udziałem kompozytora i  zaproszonych gości: Marka Piekarczyka (TSA), Chóru Oktoich z Cerkwi Prawosławnej św. Cyryla i Metodego we Wrocławiu, jak również Apostolisa Anthimosa (SBB) oraz Włodzimierza “Kiniora” Kiniorskiego. Postać średniowiecznego kaznodziei i narratora wykreował Marcin Brykczyński. Choć Kazania należą do tradycji łacińskiej, to jednak obecność prawosławnego chóru we wspaniały sposób ubogaca ich przesłanie, tworząc podniosły klimat, bliski współczesnemu wyobrażeniu modlitewnej atmosfery dawnych wieków. Jest też kolejnym dowodem na to, że prawdziwa sztuka potrafi łączyć religie, stwarzając klimat do medytacji dla każdego wyznania.
Kazania Świętokrzyskie są spektaklem opartym na najstarszym i bezcennym zapisie polskiej prozy, pochodzącym prawdopodobnie z XIV wieku (a być może nawet starszym). Porównać go można jedynie z tekstem Bogurodzicy. Odkryty został w 1890 roku przez Aleksandra Brücknera w Bibliotece Cesarskiej w Petersburgu, gdzie trafił po powstaniu listopadowym. Ten pełen tajemnic, nie zachowany w całości tekst do dziś jest obiektem badań. Zachował się przypadkiem, w postaci osiemnastu pasków z czterech kart większego rękopisu, bowiem niestety pergamin ten w średniowieczu pocięto i użyto do oprawy innego dzieła. Dziś jest prawdziwym skarbcem pradawnej polszczyzny i dokumentem średniowiecznej pobożności. 




Warto w tym projekcie podkreślić rolę producentów i autorów libretta spektaklu, a przy tym prawdziwych pasjonatów kultury i jednocześnie sponsorów - Marcina Majewskiego i Jana Tarnawskiego - dzięki którym ten bezcenny zabytek został wydobyty na światło dzienne, ożywiony i zaprezentowany współczesnym odbiorcom, często w ogóle nieświadomym jego istnienia i prawdziwej wartości. To oni przekonali Józefa Skrzeka, by napisał do niego muzykę. Było to spore wyzwanie, jednak przyjęte zostało niemal bez wahania. Wybór był trafny, a sam artysta stwierdził: "Natchnienia doznane podczas wędrówek po krużgankach Zakonu w swojej świętości przeniknęły mnie na wskroś i zbudowały do podjęcia kompozycji Dzieła najważniejszego w Nowym Wieku. Głębia Modlitwy wyzwoliła fenomenalne Siły podczas trwania przygotowań do Premiery oraz determinację w tworzeniu Atmosfery pomiędzy Twórcami, Publicznością i  Gospodarzami Bazyliki."
Powstała muzyka o walorach ilustracyjnych i kontemplacyjnych. Ułatwia nie tylko przywołanie właściwego klimatu, lecz jest także eklektyczną podróżą, czerpiącą z wielu gatunków, zarówno muzyki dawnej, jak i współczesnej. To pomieszanie barw i stylów, muzyki organowej i brzmienia syntezatorów, języka polskiego i łaciny, stylistyki chorału gregoriańskiego i wokalistyki o rockowych korzeniach nie przeszkadza, a wręcz w mistrzowski sposób prowadzi słuchacza przez zawiłości tekstu. Jednak kluczem jest tu chyba nie tylko ułatwienie jego zrozumienia, co stworzenie unikalnego klimatu modlitewno-refleksyjnego. Wszak o to chodzi w muzyce sakralnej. Trzeba jedynie poświęcić temu dziełu nieco czasu i wewnętrznie otworzyć się na przekazywane treści. Nie trzeba posiadać merytorycznego przygotowania muzycznego. Wystarczy wrażliwość duszy.




Drugą częścią wydawnictwa jest czarna, analogowa płyta, zawierająca instrumentalne improwizacje, zarejestrowane przez Józefa Skrzeka dwa lata później. Powstały w maju 2014 roku. Artysta zagrał na MiniMoogu i organach Bazyliki Katedralnej w Kielcach. Współbrzmienie klasycznych organów i syntezatorów elektronicznych lider SBB wykorzystywał w swych nagraniach wielokrotnie wcześniej, choćby na płytach wymienionych we wstępie. Mimo wszystko ta płyta jest szczególna i trudno ją porównać z jakąkolwiek wcześniejszą. Myślę, że złożyło się na to kilka czynników. MiniMoog jest syntezatorem analogowym, posiadającym specyficzne brzmienie. Józef Skrzek skorzystał z jego ciepłych, naturalnych barw, które doskonale stopiły się zarówno z dźwiękiem organów piszczałkowych, jak i akustyką bazyliki. Całość brzmi niezwykle spójnie, a dźwięki i barwy wzajemnie się dopełniają, nie tworząc nienaturalnych kontrastów. Powstało coś, co w niewytłumaczalny sposób absorbuje ukryte struny wrażliwości, niemal nie pozwalając się oderwać. Ta pełna dostojeństwa muzyka nie może być tłem, bowiem zawłaszcza słuchaczem w sposób zazdrosny i całkowity. Płyta jest naturalnym suplementem, niejako kodą, wieńczącą omawiany wcześniej spektakl. Tworzy z nim integralną całość. Nie zawaham się napisać - dla osób wierzących jest swego rodzaju modlitwą.




Na trwającą niewiele ponad czterdzieści minut całość składa się siedem kompozycji, widać więc, że nie są one szczególnie rozbudowane. Różnią się między sobą charakterem. Są w zasadzie swobodnie rozwijającymi się improwizacjami, dopełniającymi tematy muzyczne ze spektaklu. W trakcie rozmowy z Marcinem Majewskim, producentem albumu dowiedziałem się, że całość sesji nagraniowej, łącznie z przygotowaniem sprzętu trwała zaledwie nieco ponad dwie godziny, zaś same nagrania zajęły około godziny. Materiał zarejestrowano na tzw. "setkę", czyli bez cięć, dubli i poprawek. Każdy z utworów miał tylko jedną wersję, tę która znalazła się na płycie, tak więc wydawnictwo zawiera praktycznie cały nagrany materiał. Obróbkę ograniczono do niezbędnego minimum, jedynie po to by jak najwierniej oddać akustykę bazyliki. W efekcie powstała rzecz absolutnie wyjątkowa i po prostu piękna, trafiająca do każdego wrażliwego odbiorcy. 

Wydano ją jedynie w formie tradycyjnego, czarnego analogu. Dostępny jest we wspomnianym luksusowym pudełku (łącznie z podwójnym CD z zapisem spektaklu), bądź oddzielnie. Wydawcy na razie nie przewidują wersji CD. Utwory dostępne są również w formie plików mp3, a także na platformie Spotify, bądź w nowym serwisie streamingowym Tidal, gwarantującym bezstratną jakość audio. Sama płyta, pieczołowicie wytłoczona na 180 gramowym winylu, z prostą a jednak intrygującą okładką, wyróżnia się precyzją i czystością dźwięku oraz
bardzo małym poziomem własnych szumów, niespotykanym w innych krajowych wydawnictwach.
Cóż, wnioski nasuwają się same. Chylę czoła przed wykonawcą i kompozytorem. Oby miał jak najwięcej dobrych i twórczych dni, przekładających się na tak znakomite nagrania. Jak dotąd nie spoczywa na laurach, jest postacią bardzo aktywną i komunikatywną. Pojawia się na scenach muzycznych zarówno z zespołem, jak i z projektami solowymi. Jestem przekonany, że jeszcze niejednokrotnie zaskoczy nas swym nowym wcieleniem. I oby jak najdłużej.


słuchacz











piątek, 15 stycznia 2016

NIEMEN - Wspomnienie





17 stycznia mija dwunasta rocznica śmierci Czesława Niemena. Za miesiąc obchodziłby swoje 77 urodziny. To wiek, w którym wielu artystów jeszcze silnie zaznacza swą obecność w kulturze. Tymczasem ze smutkiem obserwuję, że postać Niemena powoli odchodzi. W mediach, poza kilkoma piosenkami pojawiają się jedynie informacje mające niewiele wspólnego z muzyką, jaką tworzył (która zresztą dla większości i tak pozostaje nieznana). Na ironię zakrawa fakt, że pełen dorobek płytowy artysty tej miary dotąd w całości nie jest dostępny i nic nie wskazuje na to, by mogło się to zmienić w najbliższym czasie. Wobec tego - pozwalam sobie na WSPOMNIENIE...



Polska dyskografia Niemena - płyty wydane w kraju i wznawiane w latach 70 i 80
- większość zawiera autografy

Czesław Niemen – Wydrzycki był Polakiem urodzonym na Kresach. Przyszedł na świat 16 lutego 1939 roku w rodzinie Antoniego i Anny z d. Markiewicz Wydrzyckich w Starych Wasiliszkach, niedaleko Lidy, w dawnym województwie nowogródzkim. Dziś jest to mała osada drewnianych domów, położona na niedużym wzniesieniu opodal pogranicza Litwy i Białorusi, pomiędzy Grodnem a Wilnem, niewiele ponad sto czterdzieści kilometrów od obecnych granic Rzeczypospolitej. Na południe od wsi przepływa rzeczka Lebiedka, która często pojawiała się we wspomnieniach Niemena. Znalazła się też w piosence Czas jak rzeka. W osadzie także dziś mieszkają głównie Polacy. Los rodziny Wydrzyckich był jednym z wielu przykładów skomplikowanej historii tej ziemi. W lutym 1939 r., kiedy Czesław przyszedł na świat, ziemie te były częścią Polski. Po wybuchu wojny, 17 września na mocy traktatu Ribbentrop – Mołotow znalazły się pod okupacją sowiecką. W wyniku polityki Stalina rodzinę Wydrzyckich przeznaczono do wywózki na Syberię, jednak niemal w ostatniej chwili agresja Niemiec hitlerowskich na Rosję w 1941 roku pozwoliła im pozostać. Pod koniec okupacji niemieckiej, w wyniku akcji „Burza” prowadzonej przez Armię Krajową, od kwietnia do czerwca 1944 ziemie te ponownie znalazły się pod administracją polską, zaś później na mocy porozumień jałtańskich przypadły Związkowi Radzieckiemu. Dziś stanowią część Białorusi. Tam Czesław Wydrzycki dorastał, czerpiąc głównie z kultury polskiej – choć także rosyjskiej, ukraińskiej, białoruskiej, a nawet tatarskiej. Nieopodal była osada – Sądykowszczyzna, a w niej spolonizowani Tatarzy, wśród których również miał kolegów. Dalekie echa tych kultur można usłyszeć w jego twórczości.
Duży, neogotycki kościół katolicki w Starych Wasiliszkach był nie tylko ośrodkiem życia religijnego lecz także centrum polskości i przekazu tradycji, szczególnie ważnej dla mieszkańców kresów. W książce Barbary Hołub Przy wileńskim stole Niemen, wspominając lata spędzone w Starych Wasiliszkach, wyraźnie podkreślał znaczenie „młodzieńczego zasłuchania”, które ukształtowało jego późniejszą muzyczną wrażliwość. Rodzina, z której pochodził, pielęgnowała tradycje patriotyczne, znana była też ze swej muzykalności. Jego ojciec w czasie wojny bywał rusznikarzem (naprawiał broń dla AK), reperował maszyny do szycia, pisania, rowery, zegarki i pierwsze, pojawiające się w okolicach aparaty radiowe, niekiedy także stroił organy w miejscowym kościele. Młody Czesław śpiewał w miejscowym chórze kościelnym. To wszystko miało wpływ na jego wrażliwość i dojrzewanie artystyczne. Od zawsze czuł się Polakiem, świadomym swej tożsamości kulturowej. Stąd też wyraźnie zauważalna, zwłaszcza dla obserwatorów zagranicznych, obecność w jego twórczości elementów szeroko pojętej słowiańszczyzny. Warto też podkreślić szczególny szacunek, jaki żywił dla ludowych pieśni ukraińskich i rosyjskich. Uważał je za ważną część tradycji. Hołdem dla nich była pierwsza, nagrana samodzielnie w 1973 roku płyta dla zachodnioniemieckiego oddziału CBS, zatytułowana Russische Lieder. Zarejestrował ją przy akompaniamencie gitary i fortepianu oraz wielokrotnie nakładając swój śpiew, co stworzyło wielogłosowy chór, charakterystyczny także dla jego późniejszych dokonań, doskonale oddający rozlewny klimat tych pieśni.
Bezpośrednio po wojnie mieszkańcy Starych Wasiliszek traktowali obecność administracji radzieckiej jako stan przejściowy. Jednak prześladowania, prowokacje i rosnące poczucie zagrożenia sprawiło, że zdali sobie sprawę z nowej okupacji. Dlatego, w maju 1958 roku rodzina Wydrzyckich, korzystając z ostatniej fali repatriacji ludności polskiej, jaką stworzyło porozumienie Gomułki i Cyrankiewicza z władzami radzieckimi, zdecydowała o powrocie do Polski. Nie bez znaczenia było ciążące nad Czesławem widmo służby wojskowej w Armii Czerwonej.

Edycje kompaktowe wydawane w latach 90 i nieco później

Wymarzona Polska zaczęła się dla rodziny Wydrzyckich w punkcie repatriacyjnym w Białej Podlaskiej, później był obóz przejściowy w Drawsku. Nie było łatwo. Dla Polaków byli przybyszami ze Wschodu, a to nie pomagało. Dość długo szukali dachu nad głową, mieszkając u krewnych i znajomych w Białogardzie, później w Świebodzinie. Wreszcie otrzymali mieszkanie. Pojawiły się pierwsze zamówienia na strojenie organów w koszalińskich kościołach. Niestety, w dwa lata po przyjeździe, ojciec Czesława zachorował i wkrótce potem zmarł. W Białogardzie pozostała matka i siostra. Niemen dojeżdżał do nich z Gdańska, gdzie wcześniej podjął naukę w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej. Marzył o karierze muzyka w orkiestrze symfonicznej. Po latach wyrzucał sobie, że tak mało czasu poświecił ojcu w trakcie choroby. Wierzył, że ojciec sprzyja mu i pomaga, także po śmierci. Później, regularnie, choć niezbyt często odwiedzał matkę i wspierał ją finansowo (do chwili jej śmierci w 1986 roku).
Gdańsk był dla Polski jednym z niewielu okien na świat. Wszelkie nowinki kulturalne, głównie za pośrednictwem marynarzy docierały tu szybciej niż w głąb kraju. Bardzo silnie zaznaczało swą obecność aktywne studenckie środowisko artystyczno-kulturalne. W Trójmieście rozkwitały studenckie kabarety, kluby i teatrzyki. W jednym z takich klubów, w 1961 roku, w programie kabaretu studenckiego To-Tu publicznie Czesław Wydrzycki zadebiutował. Wspólnie z kolegami – Januszem Krzywickim i Jerzym Mączkowiakiem, grając na gitarach akustycznych, w stylizowanych przebraniach przedstawili repertuar oparty na autentycznych piosenkach meksykańskich. Już wówczas mocny i czysty głos Czesława budził podziw Seweryna Krajewskiego i Ryszarda Poznakowskiego – mimowolnych świadków jego prób wokalnych, którzy mieszkali w tym czasie razem z nim w bursie studenckiej.
Trudny dla Czesława okres po śmierci ojca i konieczność zdobycia środków na przeżycie były powodem jego częstych występów w klubie studenckim Żak. Aktywność estradowa uczniów i studentów nie była tolerowana przez ówczesne grono pedagogiczne, dlatego usunięto go ze szkoły oraz internatu. I tak muzyczna pasja oraz wyniesiona z domu rodzinnego umiejętność strojenia fortepianów i naprawy instrumentów muzycznych musiała przerodzić się w źródło utrzymania. Młody Wydrzycki, pozbawiony mieszkania, nocował w kotłowni klubu Żak oraz przez pewien czas w szopie przeznaczonej do przechowywania węgla, w sąsiedztwie sopockiego Hotelu Grand. W gdańskim Żaku poznał Franciszka Walickiego – legendarnego animatora życia kulturalnego i współtwórcę wielu działających wówczas zespołów młodzieżowych. Także w Żaku, 20 czerwca 1962 wygrał terenowe eliminacje do I Ogólnopolskiego Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie. Zakwalifikowanie się do finału spośród stu dwudziestu uczestników, wyłonionych z blisko trzech tysięcy zgłoszonych było sukcesem, a sam festiwal w realiach Polski Ludowej był wręcz rewolucyjną inicjatywą, która przyniosła zmianę pokoleniową w piosence. Finalistami zostali m.in. Wojciech Gąssowski, Wojciech Kędziora (późn. Korda), Helena Majdaniec i Karin Stanek.

Dwa boxy zawierające płyty zremasterowane przez Niemena, 
niżej seria remasterów wydanych w  ostatnich dwóch latach przez Polskie Nagrania  
(kolejna pozycja zapowiadana jest na luty), 
u dołu składanka przygotowana przez artystę i kilka pozycji,
na których znalazły się jego nagrania

Szczeciński sukces pozwolił mu, już jako soliście Niebiesko-Czarnych, zarejestrować dla Polskich Nagrań pierwszą płytę z dwoma utworami, które przyniosły mu uznanie jurorów na festiwalu. Pierwsza samodzielnie skomponowana piosenka nosiła tytuł Wiem, że nie wrócisz. Wystąpił z nią na I Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1963 roku. Choć nie zyskała aprobaty jury – razem z kolejną, napisaną również samodzielnie Czy mnie jeszcze pamiętasz błyskawicznie stały się wielkim przebojem lata w słynnym sopockim Non Stopie, a później w kraju, dzięki popularyzacji przez Witolda Pogranicznego na antenie Polskiego Radia.
W 1963 roku gościem trzeciej edycji festiwalu piosenki w Sopocie był legendarny Bruno Coquatrix – francuski impresario muzyczny, wieloletni właściciel i dyrektor paryskiej „Olympii” , w której występowały wówczas największe gwiazdy: Edith Piaf, Marlena Dietrich, Yves Montand, Gilbert Becaud, The Beatles, Frank Sinatra, Ray Charles, Jerry Lee Levis i wielu innych. Coquatrix poszukiwał kandydatów do przygotowywanego przez siebie programu pod nazwą „Les Idoles des Jeunes” (Idole Młodzieży), o międzynarodowej obsadzie, z udziałem kilkunastu solistów i zespołów. Zdegustowany wizytą na sopockim festiwalu trafił do Non Stopu, przyprowadzony przez Władysława Jakubowskiego, ówczesnego wicedyrektora agencji PAGART. Tam docenił klasę Niebiesko-Czarnych i zaprosił zespół wraz z solistami do udziału w programie. Prócz Czesława Wydrzyckiego, w polskiej delegacji znalazła się Helena Majdaniec i Michaj Burano oraz Ewa Demarczyk. Kilka miesięcy później żona Franciszka Walickiego zaproponowała Czesławowi pseudonim artystyczny „Niemen”, który mógłby zastąpić nazwisko Wydrzycki – zbyt trudne do napisania i wymówienia na Zachodzie. W latach późniejszych ów pseudonim artystyczny stał się oficjalnie częścią nazwiska.
Koncerty w paryskiej „Olympii”, trwające od 12 do 29 grudnia 1963 roku okazały się sukcesem. Polska reprezentacja wystąpiła na scenie obok debiutujących – amerykańskiej wokalistki gospel Dionne Warwick oraz trzynastoletniego wówczas Stevie Wondera. Pamiątką występów była wydana w niewielkim nakładzie przez wytwórnię Decca tzw. „czwórka” Niebiesko-Czarnych wraz z utworem Wiem, że nie wrócisz. Występy w Olympii podziwiała również Marlena Dietrich. Podczas swego wielkiego europejskiego tournee, zahaczającego w styczniu 1964 o Warszawę (gdzie dała sześć koncertów) wyraziła życzenie, aby właśnie Niebiesko-Czarni otwierali pierwszą część jej recitalu w Sali Kongresowej. W ramach tego programu Czesław śpiewał swój utwór Czy mnie jeszcze pamiętasz. Już po pierwszym koncercie artystka podeszła do niego i oświadczyła, że prosi o zgodę na włączenie tego utworu do swojego repertuaru. W grudniu tego samego roku piosenka Czesława Wydrzyckiego z niemieckim tekstem napisanym przez samą Marlenę Dietrich pod tytułem Mutter, hast du mir vergeben? znalazła się na najnowszym albumie piosenkarki zatytułowanym Die Neue Marlene.

Mimo rosnącej popularności Czesława Niemena (otrzymał tytuł wokalisty roku w plebiscycie miesięcznika Jazz) dalej wcale nie było łatwo. W kwietniu 1965 ministerialna komisja pod przewodnictwem Kazimierza Rudzkiego, weryfikująca uprawnienia artystów estradowych, nie przyznała mu praw piosenkarskich, wykluczając go jako artystę zawodowego. Miało to bezpośredni wpływ na wysokość honorariów jakie mógł pobierać za koncerty. Na festiwalu w Opolu, mimo aplauzu publiczności okrojono mu repertuar, a w Sopocie – wyjątkowo podczas jego występu uległ awarii mikrofon. Mimo to, bez przeszkód występ Niemena w gdańskim hotelu Metropol i na Giełdzie Piosenki ’65 usłyszała Alicja Ursini, polska aktorka i dziennikarka, która mieszkając i pracując na stałe w Paryżu cieszyła się tam uznaniem i miała znaczne wpływy. Zaproponowała Niemenowi wraz z Violettą Villas i Piotrem Szczepanikiem wyjazd do Francji na festiwal piosenki w Rennes. Czesław wykonał tam swój repertuar po polsku. Występując jedynie z gitarą, zyskał uznanie prasy i otrzymał II nagrodę festiwalu – Hermine d’Argent (Srebrnego Gronostaja). Sukces zaowocował występami we francuskiej telewizji oraz podpisaniem w grudniu 1965 roku kontraktu z firmą płytową A-Z.

Niedawno zremasterowane analogowe wznowienia
oraz płyty wydane na Zachodzie

Czesław Niemen, jako jedyny z polskich wykonawców tamtych czasów bardzo konsekwentnie sam komponował sobie repertuar. Uważał, że własne piosenki potrafi zaśpiewać najlepiej. Dążył do prawdziwego profesjonalizmu i perfekcjonizmu. Pracował nad brzmieniem głosu, starając się zmienić jego barwę. W nagraniu Hippy, Hippy Shake  (piosence Roberta Lee "Chan" Romero z 1959 r. nagranej później także przez wielu innych wykonawców, m.in. w 1963 r. przez The Beatles) zarejestrowanym i wydanym w 1964 roku – po raz pierwszy zaśpiewał gardłowo, wykorzystując krzyk. Mimo, iż zabrzmiało to naturalnie i stylowo, to jednak zyskał przydomek „krzyczącego Niemena”. Sporo uwagi poświęcał aranżacji utworów. Stworzył dziewczęcą grupę wokalną Błękitne Pończochy (w nawiązaniu do nazwy Niebiesko-Czarni), by akompaniowała mu w nagraniach. Dbał o każdy szczegół, czym doprowadzał do rozpaczy realizatorów nagrań. Repertuar ówczesnych koncertów tworzyły modne wówczas przeboje m.in. Raya Charlesa, Roya Orbisona, The Beatles, lecz także np. piosenka Kałakolczik. Coraz częściej włączał własne kompozycje, takie jak Czas jak rzeka, Ach, jakie oczy, Ptaki śpiewają kocham  (później znana jako Pamiętam ten dzień  – z tą samą melodią lecz zmienionym tekstem).
Przed ponownym wyjazdem do Francji zakończył współpracę z zespołem Niebiesko-Czarni. Myślał o występach na własny rachunek. W połowie kwietnia 1966 roku zarejestrował dla wytwórni A-Z cztery nagrania z towarzyszeniem orkiestry Michela Colombier, w tym piosenkę A Varsovie. Słowa do niej napisał Pierre Delanoe, znany francuski poeta i autor tekstów. Miała to być francuskojęzyczna wersja piosenki Chciałbym cofnąć czas. Okazało się jednak, że przygotowany wiersz nie pasuje do muzyki. Niemen zbuntował się, lecz nie chcąc odrzuceniem tekstu dotknąć sławnego autora, w ciągu kilku godzin, w hotelu, z gitarą napisał zupełnie nową melodię. Zawiózł ją Michelowi Colombier, a ten w ciągu nocy opracował aranżację na orkiestrę. Za zgodą wytwórni, Niemen przywiózł do kraju zarejestrowany podkład instrumentalny, zaś nowe polskie słowa dopisał Marek Gaszyński – i tak po dograniu w studiu Polskich Nagrań samej ścieżki wokalnej powstał jeden z najbardziej popularnych przebojów, nieśmiertelny Sen o Warszawie.

Wybór literatury z ostatnich lat, poświęconej Niemenowi

Po powrocie do kraju Niemen przeprowadził się z Gdańska do Warszawy. W wyniku nacisków politycznych, nawet po kupnie kawalerki przy ulicy Niecałej nie otrzymał zgody na zameldowanie, wobec czego mieszkał w niej na „dziko”, nękany wizytami Milicji Obywatelskiej i nakładanymi kolegiami. Problemy z zameldowaniem trwały niemal do połowy lat siedemdziesiątych. W stolicy rozpoczął kompletowanie własnego zespołu. Przejął muzyków rozwiązanej grupy Chochoły, nadając jej nazwę Akwarele. Nazwa nawiązywała do jego nowego wizerunku scenicznego, bowiem z Paryża powrócił ubrany zgodnie z najnowszą modą tamtych czasów, w beatlesowskiej fryzurze i w koszuli w kwiaty. Tak zawsze pokazywał się publicznie. Fantazyjny, kolorowy, prowokujący ubiór, nie przystający do wszechobecnej szarzyzny PRL drażnił – zwłaszcza ówczesnych decydentów. Stroje, zwiastujące nową modę, były jednocześnie wyrazem przekory i kojarzyły się z ruchem hippisowskim, choć Niemen hipisem nigdy nie był. Potrafił szokować wyglądem lecz jednocześnie jako człowiek był bardzo skromny.
Oficjalny debiut zespołu nastąpił 16 stycznia 1967 roku w Jeleniej Górze, pierwsze nagrania płytowe trzy miesiące później, a już w czerwcu Niemen piosenką Dziwny jest ten świat zatrząsł V Krajowym Festiwalem Piosenki Polskiej w Opolu. Po latach wspominał: „Ja tamtą sytuację wymyśliłem sobie… nie powiem z pewną premedytacją. (…) Bo myśmy na próbie coś tam zagrali, ja coś tam zamruczałem. Przyszedł czas koncertu, ja akurat byłem w dobrej formie, miałem dobry dzień: przywaliłem – i wszyscy zgłupieli! No i już było za późno, żeby nagrody mi nie dawać, bo publiczność oszalała, szła transmisja na żywo i wszyscy ludzie widzieli i słyszeli jaka jest reakcja w amfiteatrze.” Piosenkę nagrodzono, choć obrady jury były bardzo burzliwe. Przyznano jej Nagrodę Specjalną Przewodniczącego Komitetu ds. PRiTV za szczególne walory ideowe tekstu, jednak na falach radiowych utwór w ogóle nie zaistniał. Opolski sukces, poza wyjątkami, prasa przemilczała. Nie mówiło się wówczas w Polsce o „protest songach”. Jednak młodzież doceniła autentyzm przesłania i jego nowatorską formę. Dopiero później w mediach utwór został szeroko omówiony i skrytykowany za drażniący sposób wykonania, niewyszkolony głos oraz pretensjonalność tekstu.
Stwierdzenia, jakie się w nim pojawiły, choć naiwnie, to wykrzyczane z młodzieńczą wiarą i pasją musiały zrobić wrażenie. Właśnie dzięki nim Niemen w przeciwieństwie „ugrzecznionych” Czerwonych Gitar stał się rzeczywistym idolem młodzieży. Warto wspomnieć, iż zaledwie kilka lat wcześniej, latem 1963 roku Władysław Gomułka w swoim referacie na plenum Komitetu Centralnego PZPR wymienił big beat jako jeden z godnych potępienia przejawów ulegania zachodnim wpływom. Nie przeszkodziło to jednak w ogromnym sukcesie debiutanckiej płyty z tą piosenką i od niej noszącej tytuł Dziwny jest ten świat. Rok później Niemen odebrał pierwszą w historii polskiej fonografii Złotą Płytę, za sprzedaż stu dwudziestu pięciu tysięcy (wg innych źródeł stu sześćdziesięciu tysięcy) fonogramów, zaś do końca lat sześćdziesiątych sprzedano ich ponad sześćset tysięcy. Obecnie regulamin przyznawania Złotej Płyty znacząco zmienił się – do otrzymania wyróżnienia wystarczy w Polsce sprzedaż na poziomie piętnastu tysięcy sztuk.

Pierwsza złota płyta

Po latach Niemen wracał jeszcze do tego utworu, nagrywając go w zmienionych wersjach – na wydanym w 1972 roku przez CBS w Niemczech albumie Strange is This World oraz na płycie Postscriptum, która jako wizytówka przygotowana została na XIV Międzynarodowe Targi Płyt i Wydawnictw Muzycznych MIDEM 80 w Cannes i później bez jego aprobaty ukazała się także w Polsce. Była też wersja włoska, nagrana dla wytwórni CGD, zatytułowana Io senza lei (Ja bez niej) ze zmienionym tekstem, co znacznie spłyciło jej wymowę. Jest jeszcze wersja z koncertu „Old Rock Meeting 1986” z Sopotu, wykonana z towarzyszeniem elektronicznego instrumentarium.

30 stycznia 2004 roku, w chwili pogrzebu Czesława Niemena, z inicjatywy Marka Niedźwieckiego niemal wszystkie stacje radiowe nadały ten utwór, oddając w ten sposób hołd zmarłemu artyście.


słuchacz






PS.

Do tematu będę jeszcze niebawem powracał.







poniedziałek, 11 stycznia 2016

David Bowie - nudno tam nie będzie...




Rano zelektryzowała mnie wiadomość o śmierci kolejnej gwiazdy rocka. W ostatnich dniach pożegnaliśmy Lemmy'ego Kilmistera, basistę Hawkwind i Motörhead. Dwa dni później opuściła nas Natalie Cole, której poświęciłem poprzedni wpis, a dziś... 


David Bowie z początków swej kariery - zdjęcia z okładek omawianych płyt 


Nie należał do grupy wykonawców, których płyty często gościły w mym odtwarzaczu, choć był postacią znaczącą. No właśnie, był? Dwa dni po swych sześćdziesiątych dziewiątych urodzinach i dwa dni po premierze swej ostatniej płyty Blackstar odszedł David Bowie, bezsprzecznie - także dla mnie - jeden z ważniejszych artystów. Kompozytor, wokalista, multiinstrumentalista, innowator, który w bardzo przemyślany sposób budował zręby swej kariery. Nagrał dwadzieścia sześć płyt studyjnych, sprzedał je na całym świecie w łącznym nakładzie przekraczającym sto czterdzieści milionów egzemplarzy. Nie obce były mu inne dziedziny sztuki. Bywał aktorem, mimem, próbował malarstwa i rzeźby. Wiadomość o jego śmierci dla wielu fanów okazała się zaskoczeniem. Wręcz podejrzewano niesmaczny żart. Niewiele osób wiedziało o jego walce z rakiem. Oczywiście, jak zwykle, pojawiło się mnóstwo mniej, bądź bardziej prawdopodobnych spekulacji. Odłóżmy je jednak dla łowców sensacji. Mimo to, nie sposób nie dostrzec wręcz proroczej wymowy i przesłania jakie niesie teledysk Lazarius, promujący ostatnią płytę artysty. Bowie, przykuty do szpitalnego łóżka wywołuje dość jednoznaczne skojarzenia, choć oczywiście można było dopatrywać się tu kolejnej artystycznej prowokacji. Jednak końcowe ukrycie się w ciemnych czeluściach szafy nie pozostawia wątpliwości, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy. Jest pożegnaniem i swoistym testamentem. Wymowa pozostałych utworów jest też dość mroczna. Intrygujący teledysk do tytułowego, blisko dziesięciominutowego tytułowego utworu Blackstar budzi moje skojarzenia z mrocznym światem obrazów Zbigniewa Beksińskiego. Wieloznaczny tekst stawia pytania, nie dając odpowiedzi. Ale czyż nie o to chodzi, by samodzielnie ich poszukiwać? Krytyka wysoko oceniła ten album, ja nie mam jeszcze sprecyzowanego zdania. To zaledwie kilka dni, a śmierć artysty utrudnia obiektywną ocenę. Myślę jednak, że będzie to jedna z ważniejszych płyt w rozpoczynającym się roku.
W związku z odejściem Davida Bowiego pojawiło się w sieci mnóstwo materiałów omawiających jego karierę. Nie chcę powielać tych samych treści. Skupię się jedynie na kilku faktach i trzech płytach, z których dwie zdjąłem właśnie z półeczki.


The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And the Spiders From Mars 1972 


Płyty Bowiego zarówno w sferze muzycznej, jak i tekstowej zwykle zaskakiwały. Zmuszały do intelektualnych zagadek. Przypięto mu łatkę kameleona muzycznego. Chyba niesłusznie. Często wyprzedzał słuchaczy i nierzadko ich szokował przemianami stylistycznymi, począwszy od rythm'n'bluesa, folkowe ballady, glamrockowe kostiumy po postać dziwacznego kosmity - Ziggy Stardusta, będącego przedstawicielem upadającej cywilizacji. Płyta The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And the Spiders From Mars, bo tak brzmi pełen jej tytuł, jest wydanym przez Davida w 1972 roku albumem koncepcyjnym, osadzonym w stylistyce glam-rocka. Opowiada przedziwną historię Ziggy'ego, który przybywając ze swym zespołem na Ziemię przeistacza się w gwiazdę rocka. Kolejne utwory prowadzą słuchaczy przez wzlot i upadek jego kariery (zgodnie z tytułem płyty). Sam Bowie utożsamił się tak dalece ze swym bohaterem, że nazwał siebie Ziggym i żył niczym prawdziwa gwiazda rocka, choć takiego statusu wówczas jeszcze nie osiągnął. A sam Ziggy? Była to przedziwna postać, pomieszanie inżynierii genetycznej z karierą gwiazdy popkultury, apokaliptycznego strachu ze skrajnością rock'n'rollowego świata. Bowie wcielił się w nią niemal bez reszty, stając się tak bardzo produktem kultury masowej, tak że trudno było odróżnić stylizację od rzeczywistości.

The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And the Spiders From Mars 1972 


Tak wykreowana postać i płyta przyniosły duży sukces, a trasa koncertowa z 1972 roku stała się wydarzeniem. Na przekór wszystkim David Bowie, będąc niemal u szczytu popularności uśmiercił postać, którą stworzył. Dokonał kolejnej wolty stylistycznej, powoli przyzwyczajając swych fanów do podobnych zwrotów, jakie niejednokrotnie następowały później. Spory sukces albumu zwrócił też uwagę fanów na wydaną rok wcześniej płytę, zatytułowaną Hunky Dory. Krytyka uznała ją za pretensjonalną, choć sam krążek okazał się pierwszym komercyjnym sukcesem. Przyniósł kilka perełek, pokazał też, że artysta potrafi łatwo zmieniać swe oblicze, bez trudu naśladując swych mistrzów: Lou Reeda, Boba Dylana czy choćby Syda Barreta. Album był prawdziwym kalejdoskopem odcieni stylistycznych, choć balansował nieco na granicy wzruszenia i kiczu, a sam artysta uważał tę płytę za jedną z najważniejszych w swej karierze.


Hunky Dory 1971 

Bowie, budujący wcześniej swą popularność na kontrowersyjnych i bulwersujących ówczesną prasę oświadczeniach, dotyczących swej seksualności (co nie przeszkadzało mu cieszyć się urokami małżeństwa i dwuletnim synem) jakby nieco stonował. Płyta nieco wymyka się łatwemu zaszufladkowaniu, jednak mimo to chętnie do niej wracam, chyba nawet częściej niż do Ziggiego.


Hunky Dory 1971 

I cóż mam napisać na zakończenie? Że będzie mi go brakować? Z pewnością tak, jednak ciągle jeszcze mam nadzieję, że to jego kolejna wolta i za kilka miesięcy obróci to żart, promując nowy album. Gdybyż mogło to być prawdą... Wszak Iman, żona Davida, zaledwie dwa dni wcześniej na swym Instagramie zacytowała jedno z wypowiedzianych przez niego zdań: I don't know where I'm going from here, but I promise it won't be boring. (Nie wiem, dokąd stąd odejdę, ale obiecuję, że nudno tam nie będzie.)

słuchacz














wtorek, 5 stycznia 2016

Natalie Cole - In Memoriam









Dorastanie i kariera w świecie rozrywki, budowana i rozwijana w cieniu sławnych rodziców jest zawsze sporym wyzwaniem. Bez względu na jej kierunek nie sposób uniknąć nasuwających się automatycznie odniesień i porównań. Przykłady można mnożyć. Natalia Niemen - jedna z córek Czesława Niemena, Natalia Kukulska - córka Anny Jantar, bracia Piotr i Wojciech Cugowscy - synowie wokalisty Budki Suflera, Patrycja Markowska - córka frontmana Perfectu, czy choćby Anna Rusowicz - córka Wojciecha Kordy - to tylko kilka przykładów z rodzimego podwórka. Często sławni rodzice próbują odwieść swe latorośle od wyboru podobnej drogi, rzadko skutecznie. Trzeba sporo samozaparcia by pójść szlakiem własnej kariery, a czasem okazuje się to wręcz niemożliwe. Łatwo narazić się na zarzut odcinania kuponów, czerpania ze sławy i dokonań rodziców. Takie zarzuty bywają bardzo bolesne, mogą prowadzić też do poważnych problemów z samooceną (przykład braci Crosby - synów Binga, jednego z najpopularniejszych wokalistów i aktorów amerykańskich). Mogą także okazać się trampoliną do sukcesu, jak choćby w przypadku Lizy Minelli, córki reżysera Vincente Minnelliego oraz aktorki Judy Garland. Sukces bywa jednak często okupiony sporymi problemami w życiu osobistym. Nie ma prostych reguł, choć z pewnością jest trudniej niż wówczas, gdy buduje się swą sławę od podstaw.




Nie inaczej było w przypadku Natalie Cole. Jej ojcem był Nat King Cole, utalentowany pianista jazzowy, bardziej znany jako niezapomniany wokalista z unikalnym ciepłym głosem, o rzadko spotykanej barwie. Twierdził, że zawdzięcza go paleniu papierosów. Niestety nałóg ten najprawdopodobniej przyczynił się do jego przedwczesnej śmierci, bowiem zmarł na raka płuc w wieku zaledwie 46 lat. Pozostawił po sobie niezapomniane przeboje i niespełna piętnastoletnią córkę. Jej mamą była Maria Hawkins, śpiewająca w big bandzie Duke'a Ellingtona. Natalie Cole dorastała w blasku sławy ojca, w ekskluzywnej dzielnicy Los Angeles, otoczona na co dzień takimi gwiazdami jak Ella Fitzgerald i Frank Sinatra, które traktowane były w domu jak najbliższa rodzina. Śpiewała od najmłodszych lat.
Początkowo próbowała pójść własną drogą. Podjęła studia psychologiczne na Uniwersytecie w Massachusetts, jednak po ich zakończeniu powróciła do muzyki. Początki nie były łatwe. Doświadczyła trudnej i wyczerpującej pracy w nocnych klubach oraz walki z uzależnieniem od narkotyków. Znaczącym punktem w jej karierze okazał się debiutancki album Inseparable, nagrany w 1975 roku przy współpracy z Chuckiem Jacksonem i Marvinem Yancy, który wcześniej pracował z uwielbianą przez Natalie Arethą Franklin. Kolejne lata przyniosły dalsze sukcesy, platynowe płyty i nagrody Grammy. Była też niestety walka z nałogami, które w znacznym stopniu utrudniały rozwój jej kariery. Po przerwie spowodowanej leczeniem powróciła w 1985 roku albumem Dangerous. Kolejna płyta Everlasting, wydana dwa lata później ponownie uzyskała status złotej. Natalie Cole u progu swej kariery deklarowała, że nie chce budować swej popularności na dorobku ojca. Wiele lat była wierna tej zasadzie. Złamała ją w 1991 roku albumem Unforgettable… with Love, który okazał się przełomem w jej karierze. Był wspaniałym hołdem, jaki złożyła zmarłemu ojcu. Płyta, mimo komercyjnego sukcesu nie wpłynęła dobrze na nie najlepsze relacje Natalie z matką, która w wywiadach podkreślała, że trudno jej słuchać piosenek zmarłego męża w wykonaniu córki, bowiem ta muzyka należy wyłącznie do niego. Album został zarejestrowany w Capitol Studios, tam gdzie nagrywał Nat King Cole. Do współpracy Natalie zaprosiła muzyków z którymi współpracował. Na fortepianie w jednym z utworów przygrywał jej wujek – Ike Cole. Magia nazwiska nie była bez znaczenia. Prócz tego, dzięki możliwościom nowoczesnej techniki piosenkę Unforgettable zaśpiewała w duecie z nieżyjącym ojcem.



Pomysł okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, choć nie brakło też słów krytyki. Mimo to, płyta stała się kolosalnym sukcesem. Sprzedano czternaście milionów egzemplarzy, które przyniosły sześć nagród Grammy (łącznie otrzymała osiem). Na okładce zamieściła kilka fotografii z dzieciństwa w towarzystwie swego ojca. Jednak, jak sama przyznała, chwile takie należały do rzadkości. Sporadycznie występowała w filmach i serialach telewizyjnych. Swej długiej walce z uzależnieniem od narkotyków poświęciła autobiograficzną książkę Angel on My Shoulder. W oparciu o nią w roku w 2000 roku zrealizowano autobiograficzny film Livin 'for Love: Natalie Cole Story, w którym zagrała samą siebie. Jej dokonania muzyczne oscylowały w okolicach soulu, jazzu i popu. Wbrew wcześniejszym deklaracjom, okazała się wielką ambasadorką twórczości ojca. Wszak to po nim odziedziczyła swój ciepły i aksamitny głos.


W dorobku Natalie Cole warto też wyróżnić płytę Snowfall on the Sahara z 1999 roku, która była powrotem do soulu, przypominającym nieco jej dokonania z lat osiemdziesiątych oraz doceniony przez krytyków album Ask a Woman Who Knows z roku 2002, zawierający głównie standardy jazzowe takich gwiazd jak Sarah Vaughan, Dinah Washington czy Nina Simone. Znalazł się też na niej utwór Better Than Anything, wykonywany w duecie z Dianą Krall, wybitną kanadyjską pianistką i wokalistką jazzową, która ma swoje zasłużone miejsce w moim prywatnym panteonie gwiazd. Dwie z wymienionych płyt: Unforgettable… with Love oraz Ask a Woman Who Knows od lat leżą na mej półeczce. Chętnie po nie sięgam. Ostatnio uświadomiłem sobie, że głównie w okresie świątecznym. W jakiś niewytłumaczalny sposób ich klimat kojarzy mi się z atmosferą Bożego Narodzenia. Pasowałby jeszcze śnieg za oknem. Teraz niestety, wiąże się także z datą śmierci Natalie Cole.

Zmarła w czwartek wieczorem, 31 grudnia 2015 w szpitalu w Los Angeles, wg oficjalnego komunikatu na skutek niewydolności serca spowodowanej ogólnym stanem zdrowia. Brak jej głosu, jak również niezapomnianego głosu jej ojca z pewnością pozostawia pewną pustkę, którą trudno będzie zastąpić.


słuchacz