Właściwie nie wiem
dlaczego lubię obrazy Zdzisława Beksińskiego. Od chwili, gdy przed wielu laty zetknąłem
się jego twórczością były dla mnie tajemnicą, zagadką. Zawsze urzekał mnie świat wyzierający z jego wizji - dziwny, mistyczny i pełen grozy. Wówczas
jeszcze niewiele wiedziałem o sztuce współczesnej, mimo to jakoś mnie
pociągały, fascynowały, wręcz hipnotyzowały. Zawsze zadawałem sobie pytanie na
ile są odbiciem jego wewnętrznego świata, a jest w nich kreacji artystycznej.
Mam wrażenie, że w dziełach każdego twórcy odbijają się inspiracje wynikające z
doświadczeń codzienności i kontaktów z innymi, choć przefiltrowane przez wewnętrzny
świat wyobrażeń, obsesji, natręctw i uzależnień. Im wrażliwszy jest artysta,
tym bardziej są poruszające. Przypuszczam, że tu tkwi źródło niesamowitego
świata Witkacego, stąd intrygujący świat Salvadora Dali, stąd też niczym wyjęty
z sennego koszmaru świat Beksińskiego. I nie należy się w nim doszukiwać bezpośrednich
odniesień do rzeczywistości, choć tak często czyni większość odbiorców sztuki. Sztuka
nie jest odbiciem rzeczywistości, choć bywa, że rzeczywistość, niczym w krzywym
zwierciadle się w niej przegląda. Sztuka dociera bezpośrednio do emocji i wrażliwości
człowieka i od niej zależy jej odbiór.
Retrospektywna wystawa
prac Zdzisława Beksińskiego, prezentowana do końca stycznia w bydgoskim BWA,
jest imprezą towarzyszącą dwudziestemu
trzeciemu festiwalowi Camerimage. Jej
tytuł Poza snem
wydaje się wyjątkowo trafny. Zaprezentowano na niej niemal dwieście
sześćdziesiąt prac artysty, dokumentujących w zasadzie wszystkie okresy jego
twórczości, począwszy od wczesnych rysunków, grafik i fotografii poprzez malarstwo
do grafiki komputerowej. Zwłaszcza w tej ostatniej widać fascynację techniką i
możliwościami jej wykorzystania. Prezentowane się również trzy filmy poświęcone
artyście (Beksiński. Autoportret
pośmiertny, Zdzisław Beksiński.
Biografia oraz 17 chwil z życia
Zdzisława Beksińskiego), a także kilka kompozycji, będących efektem zabaw z
dźwiękiem, które zrealizował w domowym studio.
Kolejny kontakt z jego
twórczością był dla mnie niczym powrót wędrowca w to samo miejsce, jednak
bogatszego o doświadczenia. Większość dzieł znałem, jednak po latach robiły
inne wrażenie. Nie bez znaczenia był tu fakt obcowania z oryginałem, którego
dotykała ręka twórcy, a nie jedynie z reprodukcją. Nie ukrywam, że w odbiorze
dzieła często pomaga mi kontekst w jakim powstało. Dotyczy to nie tylko poezji
i literatury lecz także malarstwa. Po niedawnej lekturze książki Magdaleny
Grzebałkowskiej Beksińscy. Portret podwójny inaczej je oglądam. Ta niezwykle
wnikliwa opowieść pozwoliła poznać twórcę z wielu perspektyw, niemal poprzez
uczestnictwo w jego codzienności. Fragmenty korespondencji, spisane z taśmy okruchy
dzienników fonicznych, fascynacja muzyką, która zawsze towarzyszyła mu przy
pracy, relacje znajomych i przyjaciół, rozterki, obsesje i fobie, a także determinacja,
która kazała mu mimo początkowych problemów bytowych porzucić pracę zawodową i
poświęcić się całkowicie sztuce – wszystko to sprawiło, że artysta stał mi się
bliższy, choć nie znaczy to, że postrzegam go całkowicie bezkrytycznie, a wręcz
często w duchu z nim polemizuję.
Beksiński odnalazł swój
indywidualny język wypowiedzi artystycznej. Poszukiwał go dość długo. Zdawał
sobie sprawę z niedoskonałości swego warsztatu, toteż stale nad nim pracował. Wiele
prac zniszczył, uznając je za nieudane. Nie mitologizował swej twórczości, miał
do niej dystans. Twierdził, że maluje, bo po prostu lubi i nie czuje w tym
żadnego wewnętrznego posłannictwa. Inspirował się wyobraźnią a nie otaczającym
światem. Zwykle kierowała nim wizja, która ewoluowała w trakcie pracy. Nie uważał
się za moralizatora owładniętego obsesją śmierci, przemijania i końca świata.
Uważał, że to odbiorcy dopisują sobie rozmaite treści przy odbiorze jego obrazów,
interpretując je na potrzeby własnego wewnętrznego świata i własnej psychiki. Zawsze
stał w opozycji do powszechnego trendu klasyfikowania i podporządkowywania
standardom. Stworzył własny, rozpoznawalny styl. Trudno wpisać go w jakikolwiek
nurt, choć widoczne są w nim wpływy dawnych mistrzów. Na obrazach przeważają
mroczne postacie i zwierzęta oraz architektura, a na większości ciąży widmo
destrukcji i rozkładu.
Swą twórczością niejako
„wstrzelił się” w zainteresowania zwłaszcza ówczesnego młodego pokolenia do
tego stopnia, że istniało coś w rodzaju mody na Beksińskiego. Obrazy często
pojawiały się w różnych skojarzeniach, wykorzystane zostały także jako okładki
do płyt warszawskiej grupy Collage. Jego twórczość prowokowała i narzucała siłą
sugestii pewne skojarzenia, choć artysta
unikał prób jednoznacznego odczytywania swych prac. Nigdy też nie nadawał im
tytułów, pozostawiając zupełną swobodę interpretacji odbiorcom. Co ciekawe – jako
malarz był samoukiem, przekonanym, że akademie skupiają się na uczeniu
wrażliwości, którą i tak ma się bądź nie, a nie na rozwiązywaniu problemów
technicznych. Sam studiował dostępną literaturę i kształcił się metodą prób i
błędów, dochodząc z biegiem lat do perfekcji. Ocalił dzięki temu własną,
niezaburzoną wrażliwość. Malował na płytach pilśniowych, używając farb
olejnych, czasem akrylu. Sporą wagę przykładał do techniki i jakości, starając
się by jego prace jak najbardziej opierały się niszczącemu działaniu czasu.
Uważał, że dzięki malarstwu
potrafi fotografować swe sny i marzenia. Twierdził, że maluje to, co w nim
jest. Te na poły fantastyczne wizje dość szybko zjednały mu publiczność i
kolekcjonerów, choć krytyka go nie rozpieszczała. Fascynowała go tajemnica,
penetracja mrocznych stron duszy, uważał że tam właśnie leżą źródła piękna.
Choć sam deklarował się
jako niewierzący, to w jego twórczości często powtarza się motyw krzyża,
bardziej jednak jak wizja, niż jakiekolwiek odniesienie do Boga. Sam nie
potrafił uzasadnić, dlaczego robił on na nim takie wrażenie. We wprowadzeniu do
katalogu wystawy, napisanym przez Wiesława Banacha, przyjaciela artysty i dyrektora
Muzeum Historycznego w Sanoku (rodzinnym mieście Beksińskiego, gdzie znajduje
się stała obszerna ekspozycja jego prac) odnalazłem kilka zdań, które dobrze
oddają klimat jego obrazów. Oto cytat:
Jakimś kluczem do zrozumienia
wizji artysty mógłby tu być ów fragment Psalmu 23: "Choćbym szedł ciemną
doliną", który do końca życia przejmował go do głębi. Oczywiście chodzi tu
o ciemną dolinę śmierci, czy w innych tłumaczeniach, dolinę śmierci. To tak
niezwykle działało na jego wyobraźnię. Z tego przejmującego psalmu nie wyciąga
głównego, optymistycznego wyrazu: "zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze
mną." To właśnie lęk przed doliną śmierci jest nieustannie motorem tej
twórczości. To penetrowanie ciemnej doliny. Ponieważ nie mógł uwierzyć w Boga i
Jego obecność, zostawało mu tylko penetrowanie nicości. A jednak w wywiadzie z
2002 r. na pytanie: Czy żywi Pan nadzieję? - odpowiedział: Jestem skrajnym
pesymistą, ale żywię nadzieję na to, że się mylę.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz