niedziela, 28 stycznia 2018

Dwie twarze Vangelisa








Twierdzenie, że Vangelis jest artystą wielkiego formatu jest ewidentnym truizmem, wszak wiadomo, że jego bogata dyskografia składa się z licznych płyt solowych oraz nagranych wspólnie z wokalistą Yes Jonem Andersonem. Sporą cześć dorobku stanowi znana i ceniona muzyka filmowa. Tu dość wspomnieć o Oskarze, którego otrzymał w 1982 roku za ścieżkę dźwiękową do obrazu Rydwany ognia czy choćby o ilustracji muzycznej do Łowcy androidów (1994) oraz filmu 1492. Wyprawa do raju (1992). Vangelis jest samoukiem, podobno pierwsze próby komponowania podejmował mając zaledwie trzy lata. Nie chcę analizować całego dorobku, zresztą na półeczce stoją jedynie wybrane pozycje z jego dyskografii, jakkolwiek z pewnością na wirtualnych kartach mego bloga będę do tej twórczości powracał. Na dziś wybrałem dwa albumy, bynajmniej nie najpopularniejsze. Nim jednak przejdę do pierwszego, przypomnę kilka faktów z życiorysu artysty.


Ewangelos Odiseas Papatanasiu - bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko urodził się w Grecji. Mając dwanaście lat słuchał zarówno jazzu, jak i rock’n’rolla. Trzy lata później, jak wielu jego rówieśników udzielał się w kilku szkolnych zespołach muzycznych. Na początku lat sześćdziesiątych był współzałożycielem pop-rockowej formacji The Forminx, z którą zdobył w swojej ojczyźnie sporą popularność. Szlifował talent pisząc również dla innych artystów. Zachęcony sukcesem, wspólnie z grającym na perkusji Lucasem Siderasem i wokalistą Demisem Roussosem, grającym także na gitarze basowej stworzył grupę Aphrodite's Child. Ten ostatni zasłynął później jako wykonawca całkiem sympatycznego choć nieco "cukierkowego" repertuaru pop. Później, po odsłużeniu wojska dołączył do nich gitarzysta Argyros „Silver” Koulouris.


W związku z niepewną sytuacją polityczną w ojczyźnie muzycy postanowili spróbować szczęścia w centrum ówczesnego muzycznego świata, czyli w Londynie. Niestety, dotarli jedynie do Francji, bowiem Anglia zamknęła przed nimi granice, podejrzewając ich o działalność wywrotową - był to bowiem czas pamiętnej studenckiej rewolty. Zespół osiadł w Paryżu. Dorobił się kilku singli, z których najbardziej znany zawierał piosenkę Rain And Tears, inspirowaną kanonem Johanna Pachelbela (tu kłaniają się dalekie echa Procol Harum). Nagrali także dwa udane albumy: End of the World (1968) oraz It's Five O'Clock (1969).


Apetyty jednak rosły. Opus magnum zespołu stał się trzeci album, opatrzony prowokacyjnym tytułem 666, który wobec obiekcji wydawcy, jak na ironię w sklepach pojawił się dopiero kilkanaście miesięcy po rozpadzie grupy. Na czerwonej okładce (pierwotnie miała być czarna, jako przeciwieństwo do Białego Albumu Beatlesów), prócz imienia Bestii znalazł się cytat z Apokalipsy św. Jana: Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć. (Ap 13,18) Myliłby się jednak ten, kto próbowałby doszukiwać się w tym dziele odniesień satanistycznych, bądź fascynacji okultyzmem. Projekt wprawdzie został zainspirowany Apokalipsą, lecz twórcy przefiltrowali jej treść przez pryzmat popkultury lat sześćdziesiątych, skutecznie pozbawiając ją odniesień religijnych. Urzekła ich jedynie dramaturgia opisanych wydarzeń. Swoją wizję przedstawili w formie spektaklu, prezentowanego grupie hippisów przez trupę cyrkową pod dachem wielkiego namiotu. Narratorem całości był konferansjer z zacięciem telewizyjnego showmana, który pod koniec popadł niemal w schizofrenię odkrywając, że w tym samym czasie na zewnątrz namiotu prorocza wizja właśnie się urzeczywistnia. Nieświadoma publiczność uważała, że wydarzenia rozgrywające się poza namiotem są również częścią programu. Jedynie narrator rozumiał, że prezentowana inscenizacja przerodziła się właśnie w realną bitwę dobra ze złem, zwiastującą koniec świata… 


Za muzykę całości odpowiadał sam Vangelis. Była dość wizjonerska, nawet jak na koniec lat sześćdziesiątych, gdy realizowano najbardziej zdumiewające pomysły. Można jej zarzucić pewien chaos i brak spójności, choć zawiera też świetne pomysły, sprawiające, że całość brzmi intrygująco i nowatorsko. Album już wówczas zapowiadał wyjątkowy potencjał drzemiący w kompozytorze. Odnoszę jednak wrażenie, że gdyby całość zamknąć na jednym krążku, to efekt końcowy mógłby być znacznie ciekawszy. Jednym z najbardziej kontrowersyjnych fragmentów, który stał się przyczyną dość długiego leżakowania albumu w magazynach wydawcy jest utwór zatytułowany ∞. To popis wybitnej greckiej aktorki Irene Papas. Pięciominutową kompozycję zmontowano z fragmentów czterdziestominutowej improwizacji, opartej na frazie I was, I am, I am to come. Było to jakieś nawiązanie do proroczego tekstu (Ap 1,4), lecz sam pomysł bardziej przypomina mi nagraną kilka lat później kompozycję Ricka Wrighta The Great Gig In The Sky, z płyty Pink Floyd Dark Side of the Moon. Papas powtarza swą kwestię niczym mantrę, budząc u słuchaczy skojarzenia z aktem seksualnym i bólem rodzenia. Clare Torry zrobiła to znacznie subtelniej, zamykając w swej wokalizie niemal cały egzystencjalny dramat istnienia. Czy brzmi to obrazoburczo i prowokacyjnie? To już kwestia indywidualnej oceny.
Na całość składają się dwadzieścia cztery utwory. Niektóre trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund, inne kilka minut. Jest też rozbudowana, blisko dwudziestominutowa kompozycja All The Seats Were Occupied, będąca wycieczką w rejony psychodelii oraz retrospektywnym spojrzeniem na główne tematy muzyczne całości. Zwraca uwagę utwór The Four Horsemen, z porywającą melodią, wokalem Roussosa i świetnym gitarowym solem Koulourisa.


Niewątpliwie album 666 choć był spełnieniem ambitnych wizji Vangelisa, to nie do końca przypadł do gustu pozostałym muzykom. Mimo rozbieżności, które w efekcie doprowadziły do rozpadu grupy, dobrze się stało, że ambitny Grek doprowadził swój pomysł do końca. Może nie wszystkie idee sprawdzają się po czasie, jednak w efekcie powstał jeden z najbardziej wyjątkowych i inspirujących projektów początku lat siedemdziesiątych. W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami Aphrodite's Child elektryzujący wokal Demisa Roussosa odszedł gdzieś na drugi plan. Płyta mocno różniła się od wcześniejszych dokonań grupy. Zespół stanął na rozdrożu, wizja greckiego mistrza klawiatury go przytłoczyła i zdominowała, jakkolwiek trudno w nagraniach nie docenić wkładu "Silvera" Koulourisa w orkiestrację oraz jego wysmakowane solówki gitarowe. Krytycy zarzucają albumowi brak spójności, ja jednak sądzę, że paradoksalnie to właśnie stanowić może jego siłę. Dużo w nim eklektyzmu, pop miesza się z muzyką progresywną, rock sąsiaduje z ambientem i typowo greckimi inspiracjami, natomiast całość jest nieśmiałą zapowiedzią kierunku, w którym Vangelis miał wkrótce podążyć. Warto zwrócić uwagę na kompozycję Aegian Sea. Gdyby pominąć pojawiające się wyraziste akcenty gitary i perkusji to klimat pozostałej części przywodzi na myśl współczesne dokonania Vangelisa. Była to w zasadzie ostatnia płyta greckiego twórcy nawiązująca wprost do rocka. Co ciekawe - jakkolwiek muzycy jednoznacznie odcinali się od satanistycznego przesłania albumu, to jednak zyskiwał on popularność wraz z ówczesną modą na okultyzm. Po rozpadzie Aphrodite's Child Vangelis skupił się na twórczości solowej, eksplorującej głównie brzmienia elektronicznych syntezatorów. Demis Roussos również poszedł własną ścieżką, zdobywając wkrótce popularność jako wykonawca znacznie lżejszego repertuaru, nie pozbawionego zresztą swoistego uroku. Koulouris został muzykiem sesyjnym, wspierającym sporadycznie solowe dokonania byłych kolegów z zespołu.



Tyle jeśli chodzi o jedno z najstarszych wcieleń Vangelisa. Za niespełna dwa miesiące grecki mag klawiszy skończy siedemdziesiąt pięć lat. Nie myśli jeszcze o emeryturze. W 2016 roku, po dość długiej przerwie ukazał się jego kolejny album, zatytułowany Rosetta. Kulisy jego powstania są dość ciekawe. W 2012 roku, w trakcie swego pobytu w Londynie Vangelis obył seans łączności z przebywającym w kosmosie holenderskim astronautą Andre Kuipersem, który okazał się wielkim sympatykiem jego twórczości, a na swój półroczny pobyt w przestrzeni pozaziemskiej zabrał sporo jego muzyki. W trakcie rozmowy kompozytor odbył wirtualną wycieczkę po stacji kosmicznej. Rozmowa zaowocowała kolejnym spotkaniem, już po powrocie Kuipersa na Ziemię - tym razem w domu Vangelisa. Astronauta pojawił się tam z przedstawicielami Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). W trakcie rozmów powstał plan stworzenia muzycznej elegii dla kończącej swą misję sondy kosmicznej Rosetta. Sonda ta, wystrzelona w 2004 roku po kilkunastoletnim locie docierała w pobliże komety 67P/Czuriumow-Gierasimienko. Uwolniony z jej pokładu lądownik po raz pierwszy w historii wylądował na powierzchni komety. 30 września 2016 statek ów w sposób kontrolowany uderzył w nią, przesyłając do końca cenne dla naukowców zdjęcia i informacje.



W efekcie spotkań powstała muzyka, która wypełniła płytę Rosetta. Album składa się z trzynastu utworów. Nieprzypadkowo pojawiła się tam kompozycja Albedo 0.06, jako wyraźne nawiązanie do wcześniejszej płyty Mythodea — Music for the NASA Mission: 2001 Mars Odyssey (1993), zainspirowanej programem amerykańskiej agencji NASA. Tym razem Vangelis pragnął wnieść swój wkład w prace europejskiej agencji kosmicznej ESA. Obserwował wielogodzinne nagrania z misji, a pierwsze utwory z nowej płyty zaprezentował publicznie w dniu, gdy lądownik Philae osiadł na powierzchni komety. Muzyka była wymarzoną ilustracją tego wydarzenia.


Muzycznie Rosetta jest powrotem do brzmienia płyt artysty z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jednak z pewnością nie jest wtórna. To taki Vangelis, jakiego lubię najbardziej. Wprawdzie posługuje się czystą elektroniką, lecz brzmi ona nadzwyczaj naturalnie. Używane przez niego barwy nie starzeją się. Zadedykował ten album wszystkim, dzięki którym misja ESA mogła się urzeczywistnić. W szczególności zaś pełen powagi walc Mission Accomplie (Rosetta's Waltz) miał być wyrazem uznania dla całego zespołu odpowiedzialnego za program Rosetta. Tak jak wielokrotnie wcześniej ta pełna wewnętrznej harmonii muzyka może ilustrować zarówno obrazy z kosmosu, może też funkcjonować samoistnie. W obu przypadkach sprawia wrażenie obcowania z absolutem.


słuchacz









sobota, 20 stycznia 2018

Muzyczny remanent 2017




Podobnie jak dwanaście miesięcy temu postanowiłem powierzyć muzyczne podsumowanie roku jednemu z mych przyjaciół, także stałemu czytelnikowi mego bloga. Płyt godnych uwagi pojawiło się sporo, jednak miejsce na mojej półeczce staje się ostatnio towarem mocno deficytowym, stąd nie wszystkie na nią trafiły. Półeczka mego przyjaciela ma jeszcze spory potencjał, stąd też z przyjemnością oddaję mu głos, zwłaszcza, że nasze upodobania muzyczne w wielu aspektach się pokrywają.
Tekst, choć obszerny, przytaczam w całości. Nie miałem serca go skracać...
Zapraszam do lektury.


Rok 2017 nie był rokiem przełomu ani zjawiskowych odkryć. Przeczytałem gdzieś wypowiedź (chyba Wojtka Waglewskiego), że muzyka rockowa dryfuje w kierunku stania się szlachetną niszą muzyki pop i być może nie ma w tym nic złego. Potwierdza to także moja prywatna obserwacja, poparta pewnym doświadczeniem. Jakiś czas temu stałem się posiadaczem konta na jednym z przodujących portali streamingowych. Po dokonaniu procedury rejestracji, pierwszą rzeczą, jaką tenże portal mi udostępnił była Top Lista najczęściej słuchanych utworów. Hm.. z pierwszej dwudziestki nie znałem żadnego. Zakończyłem słuchanie po trzecim utworze, który w moim odczuciu brzmiał tak samo jak pierwszy i drugi, czyli popowa, „sformatowana” papka, jakiś koszmar… Wolę niszę.
Żal tych, którzy odeszli – Greg Allman, Chuck Berry, Tom Petty, John Wetton. Szczególnie brak mi będzie Chrisa Cornella – moim zdaniem, jednego z najwspanialszych rokowych głosów ostatniego ćwierćwiecza. No i jeszcze Malcolm Young – zawsze schowany w AC/DC za plecami swojego młodszego brata i któregoś z charyzmatycznych wokalistów, jednak bez niego AC/DC tak naprawdę nigdy by nie zaistniało. Któż stworzyłby te wszystkie ostre jak brzytwa riffy? W pierwszej piątce mych ulubionych albumów roku 2017 znalazły się krążki Nothing But Thieves (płyta „Broken Machine”), The National („Sleep Well Beast”), Soen („Lykaia”) oraz Dirty Thrills („Heavy Living”). Ale po kolei…

Druga płyta w dorobku Nothing But Thieves to energia, świeżość, interesujące kompozycje i dawno nie spotykane u młodych wykonawców emocje – od początku do samego końca. No i ten riff w „Live Like Animals” – palce lizać. Trzymam kciuki za dalszy rozwój tej angielskiej formacji. The National – płyta „Sleep Well Beast” jest ich siódmym studyjnym albumem. Grupa od kilku lat związana jest z kultowym (przynajmniej dla mojego pokolenia) wydawnictwem 4AD. Nie wiem do końca co mnie tak fascynuje w tej płycie, może pojawiające się echa Radiohead? Co do wydawnictwa grupy Soen „Lykaia” - najpierw przeczytałem recenzję. Była powalająca, 5 gwiazdek na 5 możliwych. Potem zerknąłem do Wszechwiedzącego I: amerykańsko-szwedzka supergrupa, istniejąca od 2010 roku, wykonująca metal progresywny…. Hmm. Płyta ukazała się w lutym, ja nabyłem ją w kwietniu i chyba przez 3 miesiące nie opuszczała mojego wirtualnego odtwarzacza w samochodzie. Fantastyczny zestaw pięknych, mocnych kompozycji, z wplecionymi klimatami późnych Floydów („Lucidity”, „Paragon”) oraz motywami orientalnym („Jinn”). Prawdziwa perełka wśród niezliczonych prób teatralnego (brrr!) łączenia metalu i prog-rocka. Dirty Thrills z płytą „Heavy Living” wdarli się do mojej pierwszej piątki pod sam koniec roku. Jeżeli ktoś lubi Rival Sons i Royal Blood, to do Dirty Thrills również się przekona. To muzyka pełna świeżości, radości z mocnego rockowego grania, znakomite riffy i ekspresja. Może brakuje większej różnorodności, ale mają szansę to nadrobić. 

W ostatnich latach wyróżniło się troje muzyków, którzy przyzwyczaili fanów do swojej hiperaktywności. I tu zaskoczenie - w roku 2017 nie ukazała się żadna płyta Jack'a White'a (spokojnie na marzec 2018 zapowiadana jest premiera jego kolejnego solowego albumu). Nie zawiódł Joe Bonamassa i Steven Wilson. Obaj pokazali się w kilku wcieleniach. Najpierw Joe – współtwórca mojej prywatnej płyty roku 2017 – Black Country Communion IV. Zakopanie toporów wojennych z Glenem Hughesem zaowocowało bodaj najlepszym albumem w karierze grupy. Nie ma na niej słabego utworu. Zespół wyraźnie poszerzył horyzonty („The Last Song For My Resting Place”) i zaproponował bardziej urozmaicone kompozycje („Awake”, „Wonderlust”), a „The Cove” brzmi jak prawdziwy rockowy klasyk. Warto wspomnieć jeszcze o wydanym wiosną kolejnym koncercie Banamassy, tym razem w wersji akustycznej , płycie z formacją Rock Candy Funk Party oraz udziale w znakomitej nowej płycie Waltera Trouta „We’re All In This Together”. A już w styczniu 2018 zapowiada się kolejne wydawnictwo z Beth Hart. Naprawdę, nie wiem kiedy ten gość sypia…
Steven Wilson przypomniał o sobie płytą formacji Blackfield V oraz solowym projektem „To The Bone”. Gdy słuchałem tej ostatniej - nie kryłem zaskoczenia. Steven wyraźnie postawił na skromność doznań, co absolutnie nie jest zarzutem. Album „To The Bone” jest wyraźnie lżejszy od jego ostatnich dokonań, lecz nie brak na nim pięknych piosenek („Pariah”, „Song of Unborn”). W mojej pierwszej dziesiątce, zmieścili się jeszcze tacy artyści jak John Mayer, Queens Of The Stone Age, Prophets Of Rage czy War on Drugs. John Mayer należy już do grona wykonawców, na płyty których oczekuję i słucham z dużą atencją. Ostatnia „The Search Of Everything” jest po prostu piękna. Na wskroś amerykański duch – country, blues i soul, perfekcyjna aranżacja, a wszystko zagrane z klasą i znakomicie wyprodukowane. Cudeńko na długie zimowe wieczory….
Nowa płyta Queens Of The Stone Age, zatytułowana „Villains”, przeszła trochę niezauważona. Chyba niesłusznie. Może nie ma takiej pierwotnej energii, którą zespół prezentował w początkach swojej kariery (chociaż w „Head Like a Haunted House” dają czadu), ale kilka utworów jest naprawdę znakomitych – „The Way You Used To Do” to hicior pierwszej klasy, a tytułowy „Villains Of Circumstancies” – to powalająca dawka emocji, dla mnie bodaj największa w 2017 roku).
Czadu i energii nie brak też na debiucie formacji Prophets Of Rage – amerykańskiej supernowej, w skład której wchodzą byli członkowie Rage Against The Machine i Audioslave (z gitarzystą Tomem Morello), Public Enemy i Cypress Hill. Rap i metal – mieszanka wybuchowa („Radical Eyes”) z przesłaniem („Legalize Me”) i... raczej nie dla grzecznych dzieci („Unfuck The World”). Zespół War On Drugs istnieje już od 2005 roku, ja jednak poznałem ich dopiero w ubiegłym roku, przy okazji płyty „A Deeper Understanding”. Wszechwiedzący I podpowiedział, że jest to już czwarty album zespołu oraz, że lista byłych członków formacji jest tak samo długa jak lista obecnych. Nie zmienia to mojej oceny - płyta jest intrygująca. Z pozoru lekkie i zwiewne wręcz dyskotekowe kompozycje potrafią ewoluować w emocjonalne tornada z rozszalałymi „indie” gitarami („Pain”, „Nothing To Find”). Bywają też chwile refleksji („Strangest Thing”, „Knocked Down”). Prawdziwym kilerem jest „Thinking Of A Place”, trwający ponad dziesięć minut. Są tu zadziorne, przybrudzone solówki, eteryczne, niemal ambientowe pasażyki, a wszystko spięte spokojnym rytmem, przyjazną melodią i dochodzącym jakby z oddali śpiewem Adama Granduciela.
W 2017 przypomniały o sobie także legendy rocka - oba filary dawnych Floydów, Plant, Deep Purple, U2, Black Sabbath, Depeche Mode, choć nowe wydawnictwa nie zawsze oznaczają premierowy materiał. Na nową muzykę Rogera Watersa musieliśmy czekać aż ćwierć wieku. Tyle właśnie upłynęło od ukazania się „Amused To Death”. Oczekiwania były ogromne. Moim zdaniem „Is This The Life We Really Want?” to „100% Watersa w Watersie” choć czuje się na niej jakąś „gitarową pustkę”. Trudno pewnie byłoby powtórzyć emocje z „Amused To Death”, ale tak prawie zupełnie bez solowej gitary? Słuchając uważnie trudno nie mieć skojarzeń z „The Animals” („Picture That”), „Pros & Cons of Hitch Hiking” („Wait For Her”) czy nawet z „Wish You Were Here” („Smell The Roses” rytmicznie przypomina „Have A Cigar” czyż nie?). To muzycznie nie jest zła płyta i dodatkowo mądra w warstwie tekstowej.
Deep Purple płytą „InFinite” potwierdzili, że przechodzą n-tą młodość. W zasadzie oba ostatnie albumy to radość grania, luz i pomysły składające się na znakomite kompozycje. Gdy usłyszałem pierwszy raz w radiu fragment otwierającego płytę „Time For Bedlam” pomyślałem sobie, że to prawdziwy, nowy „purplowy” klasyk. Czas pokaże, czy jest to rzeczywiście ich ostatnie dzieło, coś mi mówi, że jeszcze spróbują…
Robert Plant od lat podąża swoją ścieżką, pchany falami motywacji, poszukiwań i pasji. Trzeba uczciwie przyznać, że w ostaniach latach jest na fali wznoszącej, czego dowodem są ostatnie płyty. A przecież pokusa była ogromna, choćby po genialnym występie 10 grudnia 2007 roku… Dobrze, że pozostał sobą, dzięki temu możemy cieszyć się urokiem „Carry Fire”, jego nowej płyty. A dla tych, którzy tęsknią za dawnymi Zeppelinami jest też dobra wiadomość: ogień niesie młodzież! Ot choćby Greta Van Fleet, absolutni debiutanci z roku 2017. Utwór „Highway Tune” z ich podwójnej EP-ki „From The Fires” z powodzeniem można prezentować znajomym jako cudem odnaleziony po latach utwór Starych Mistrzów.
W grudniu ukazała nowa płyta U2 i... no właśnie. Ostatnio wróciłem po raz kolejny kilku ostatnich płyt Irlandczyków, wydanych już w XXI wieku. Być może coś tam jest, ale wystarczy włączyć choćby na chwilę „War”, „Unforgettable Fire” czy „Pop” i momentalnie słychać różnicę między tym co zespół miał do zaoferowania kiedyś i teraz. Była młodzieńcza drapieżność na „Boy”, October” i „War”, pastelowe gitary na „Unforgettible fire” i „Joshua Tree”, nowatorskie brzmienie na „Achtung Baby” i „Pop”, były też wciągające teksty i emocje. Na ostatnich płytach tego brakuje. „Songs Of Experience” to płyta „wyprodukowana” raczej niż zagrana. Całość została sformatowana wg najnowocześniejszych wzorców, tak aby schlebiać jak najszerszej publiczności. Jest przyjemnie, „miłośnie”, pompatycznie („Love Is All We Have Left”, „Love Is Bigger Than Anything In Its Way”), jest też popowo i bez wyrazu (singiel promujący „You’re The Best Thing About Me”, „The Little Things That Give you Away”). Rozwinięty z poprzedniej płyty do pełnego utworu „American soul” razi infantylnością tekstu (jakby jedynym rymem do „American Soul” mogło być „You are rock’n’roll”) i nie pomaga nawet wplecione na początku przesłanie Kendricka Lamara. Utwór „Landlady” oszczędzę, z uwagi na to, że to o Żonie, która była rzeczywistym wsparciem dla Bono w trudnych początkach. Jeden „Blackout” wiosny nie czyni nawet w „Red Flag Day”… Będę tę płytę włączał w chwilach gdy będę miał ochotę na coś lekkiego i niezobowiązującego, mając nadzieję, że hasło „Panowie stać Was na znacznie więcej” kiedyś jeszcze się ziści.
Moje prywatne ubiegłoroczne rozczarowania to nowe płyty The Waterboys, Royal Blood oraz Morrisseya. The Waterboys zaproponowali podwójne a nawet potrójne wydawnictwo „Out Of All This Blue”. I szczerze powiedziawszy trudno przez nie przebrnąć, nie zadając sobie pytania „ale o co chodzi”? Jaki jest właściwie dzisiaj „band identity”? Royal Blood i krążek „How Did We Get So Dark” - ponad trzy lata nagrywali niespełna pół godziny muzyki w zasadzie nie różniącej się brzmieniowo od poprzedniczki. Kompozycje są zdecydowanie mniej nośne i brak im blasku świeżości. Co do Morrisseya – to pierwsza jego płyta od dawna, której świadomie nie kupiłem (korzystając z dobrodziejstwa wspomnianego wcześniej portalu streamingowego). I – hmm – autorowi recenzji „Low in High School”, zamieszczonej w „jedynym rockowym piśmie w Polsce” doradzałbym jednak trochę większą dozę obiektywizmu i dystansu.
Warto jeszcze wspomnieć, że w 2017 roku zaistniały Panie (nowe płyty wydały Tori Amos, Diany Krall czy też dawno nie słyszana Karen Ellson). Ciekawe płyty wydali Foo Fighters, Gov’t Mule, Grizzly Bears czy Steve Hacket, a w muzyce polskiej oprócz nowej – jak zwykle znakomitej – płyty VooVoo, nowe albumy wydali także Organek, Kortez, Kazik (z ProFormą i koncertówkę Kultu).
W minionym roku mieliśmy też sporą ofertę koncertową - od stadionowych giagntów (Coldplay, Depeche Mode, Guns’n Roses) i festiwali (Radiohead, Foo Fighters) poprzez duże hale widowiskowe (Deep Purple, Nick Cave, Green Day) na klubach i mniejszych halach skończywszy (Beth Hart, Rival Sons czy Jethro Tull). Z koncertów, które miałem okazję obejrzeć w 2017 roku wyróżniam dwa: Beth Hart (w mieście Łodzi) oraz Foo Fighters podczas tegorocznego Openera. Choć tak różne – miały jedną wspólną cechę: olbrzymią dawkę energii i emocji.
I na koniec tego muzycznego podsumowania – dwójka wspomnianych wcześniej gigantów w wersji koncertowej, być może ostatniej z jaką mamy do czynienia. Black Sabbath, żegna się wydawnictwem o znamiennym tytule „The End”, z zapisem ostatniego koncertu w Birmingham, z 4 lutego. W programie występu same sabbathowe klasyki. O ile mnie pamięć nie myli - nic starszego niż z „Technical Ecstasy” nie zagrali. Koniec epoki w heavy metalu? Zapewne.
Wreszcie Artysta, którego Słuchacz – właściciel tego bloga oraz ja również darzę miłością i szacunkiem wyjątkowym – David Gilmour. W roku 2015 wydał ostatnią jak dotąd studyjną płytę „Rattle That Lock”, po której ruszył w długą trasę, zahaczając w 2016 roku o Wrocław. Kilka dni później, w lipcu, odwiedził po raz drugi Pompeje, występując tam dwa wieczory z rzędu. I właśnie zapis tych występów otrzymaliśmy w ubiegłym roku w niezwykle starannie i „na bogato” przygotowanym wydawnictwie. Muzyka Davida, solowa i ta „floydowa” w otoczeniu duchów starożytnego amfiteatru w Pompejach, rozświetlonego bajecznymi efektami musiała wywołać wśród zgromadzonej publiczności wrażenie obcowania z czymś absolutnie magicznym. To czuje się nawet oglądając ów koncert z DVD. Broni się także sama muzyka , słuchana z płyt CD. Nawet „What Do You Want From Me” brzmi znacznie pełniej, dynamiczniej niż na płycie „Pulse”. Artysta sięgnął także po „Sorrow”, nie grany od czasów „Delicate Sound of Thunder”. Poziom emocji w solówce „In Any Tongue” sięga zenitu i daje się porównać jedynie… z solówką w „Comfortably Numb”. I jest jeszcze wywiad-rzeka z Artystą, który czyni wydawnictwo „Live At Pompei” wyjątkowym. David wspomina swoje początki jako muzyka, opowiada o swoim dzieciństwie, trudnych stosunkach z matką. Mimo wszystko z obrazu wyłania się szczęśliwy, spełniony człowiek, grający na gitarze akustycznej przy dogasającym grillu w otoczeniu przyjaciół, dzieci i kochającej żony Polly. To był dobry rok.

słuchacz 66


PS.
Trzeba coś dodać? Chyba nie. Zawarte opinie są oczywiście subiektywne, jednak w zasadzie nie odbiegają od moich. Wprawdzie dorzuciłbym kilku moich faworytów, ale to może innym razem.
Z pozdrowieniami dla autora -

słuchacz









sobota, 13 stycznia 2018

PUŚĆ TO GŁOŚNO!







Na początku lat siedemdziesiątych dostałem swój pierwszy magnetofon, legendarną „zetkę”. Fascynacją obracającymi się szpulami prawdopodobnie zaraziłem się od mojego kolegi, który w wówczas elitarnym gronie posiadaczy szpulowców znalazł się nieco wcześniej. Najpierw nagrywałem niemal wszystko, upodobania zaczęły się krystalizować dopiero z czasem. Był to okres dość dynamicznego rozwoju glam, lub jak niektórzy mówili glitter rocka i taka muzyka początkowo przeważała na moich taśmach. Zwłaszcza ta druga nazwa przywodzi na myśl uwielbianego niegdyś na dyskotekach Gary Glittera, odzianego w błyszczący strój i śpiewającego proste, hałaśliwe lecz wpadające w ucho piosenki Szkoda, że jego pozamuzyczne zainteresowania szybko przyćmiły wcześniejszą sławę. Przedstawiciele glam rocka najczęściej nosili barwne kiczowate stroje, jednak my głównie znaliśmy jedynie ich muzykę, bowiem ówczesna siermiężna prasa wizerunki gwiazd rocka publikowała nader rzadko, głównie zresztą w jedynie słusznych dwóch odcieniach. Zanim ze wspomnianym kolegą, odkryliśmy inne style, to ekscytowaliśmy się nagraniami Suzi Quatro, Sweet, Marca Bolana, T. Rex, Mud… 

Przedstawicieli gatunku można byłoby wymieniać dość długo, jednak w pewnym okresie jedną z ważniejszych naszych fascynacji stała się grupa Slade. Nie byliśmy szczególnie oryginalni, bowiem zespół na początku lat siedemdziesiątych mocno rozgościł się nie tylko w polskim radiu, ale i na zachodnich listach przebojów. Sześć piosenek Slade trafiło na pierwsze miejsce brytyjskiego Top 5, drugie tyle załapało się do tytułowej piątki, a trzy płyty zajęły pierwsze lokaty na UK Album Chart. Jednym słowem, grupie niemal udało się powtórzyć sukces The Beatles sprzed dekady.
Zespół łącznie wydał ponad trzydzieści albumów, jednak moda na glam rock minęła dość szybko i bezpowrotnie. Dziś na fali nostalgii za młodością oglądam ich popisy z przymrużeniem oka, jednak myślę, że z okazji karnawału można je przypomnieć, bowiem do dziś wprawiają mnie w dobry nastrój. Trudno zresztą twórczość tej kapeli lekceważyć, bowiem do fascynacji ich dokonaniami przyznaje się wielu późniejszych twórców. Dość tu wymienić choćby Nirvanę, Smashing Pumpkins, Sex Pistols, Clash, Kiss i wielu innych. Slade miał spory dystans do swej twórczości, świadczą o tym choćby ich absurdalne stroje - baki, lustrzany cylinder, kraciaste spodnie, srebrne peleryny i buty na niebotycznych koturnach. A jednak serwowali coś poza zabawnym wizerunkiem. Ozzy Osbourne stwierdził, że wokalista zespołu Noddy Holder to jeden z największych głosów w historii rocka, a Alice Cooper powiedział wprost, że kocha Slade, bo jest to jeden z najdziwniejszych poszukujących zespołów wszechczasów… Fakt faktem – dawali z siebie wszystko, zwłaszcza na koncertach. Grali prosto, a wszyscy zazdrościli im niesamowitej energii.


Pochodzili z Wolverhampton. Zespół powstał w 1966, choć muzycy terminowali już w innych konfiguracjach dwa lata wcześniej. Ponoć sporą rolę w kształtowaniu się formacji odegrał miejscowy pub Trumpet, który początkowo służył muzykom za miejsce spotkań. Ich największe przeboje, zresztą jak większość materiału, napisał Noddy Holder (voc) i Jimmy Lea (bg, g, voc, keyb). Podstawowy skład pierwszego wcielenia grupy uzupełniał Dave Hill (bg, g, voc) oraz Don Powell (dr). We wczesnych latach siedemdziesiątych w zasadzie nie mieli konkurencji. Dość przypomnieć, że w 1973 roku singiel Merry Xmas Everybody sprzedano na całym świecie w ponad milionowym nakładzie. Początkowe próby zaistnienia na brytyjskiej scenie nie były łatwe. Pierwszy longplay Beginnings nagrali w 1969, lecz przeszedł bez większego echa. Rok później odkrył ich Chas Chandler, wcześniej członek The Animals. To on namówił zespół do gruntownej zmiany wyglądu, a także ośmielił muzyków do tworzenia własnego repertuaru. Owocem był kolejny album Play it Loud (1970), który też jeszcze nie przyniósł spektakularnych sukcesów, jakkolwiek osobiście uważam obie płyty za godne uwagi. Nie przypominają wprawdzie jeszcze rasowego Slade, jednak czasem do nich wracam. Ciekawostką są nagrania Martha My Dear oraz Journey To The Centre of Your Mind. Pierwsze to protoplasta późniejszego przeboju, a drugie to znany cover w ciekawej interpretacji. Odgadnięcie tytułów pozostawiam szperaczom. Na drugiej płytce, opatrzonej proroczym tytułem słychać już produkcję Chandlera i nieśmiałe próby pisania własnych piosenek, choć właściwe brzmienie miało dopiero się objawić. Dobrze, że obie pozycje znalazły się na jednym krążku CD, wydane przez godną polecenia firmę Salvo, mającą w swym katalogu świetnie wydane remastery Procol Harum i Nazareth. W przeciwnym wypadku płyty pokryłaby pewnie pomroka dziejowa, a chyba na to nie zasługują. Na srebrnym krążku zmieściły się dodatkowo dwa utwory z singli: Wild Winds Are Blowing oraz przebojowy Get Down And Get With It.



Opieka Chandlera przynosiła efekty. Strzałem w dziesiątkę okazał singiel z autorskim przebojem Coz I Luv You. Jednym z pomysłów była specyficzna pisownia, mająca niewiele wspólnego z angielską ortografią, która wyróżniała także wiele kolejnych tytułów: Look Wot You Dun, Take Me Bak’Ome, Mama Weer All Crazee Now, Gudbuy t ‘Jane, Cum on Feel the Noize,Skweeze Me, Pleeze Me… Pomysł tłumaczył Dave Hill. Powiedział że gdyby napisali i zaśpiewali je poprawnie, to zabrzmiałoby to nieszczerze i sztucznie. W Wolverhampton nikt tak nie mówił. Tak rozpoczęło się trwające kilka lat pasmo sukcesów.
W 1975 roku na ekrany kin wszedł nieco kontrowersyjny film Slade in Flame. Dopuszczono go do dystrybucji dopiero po złagodzeniu języka, w którym padało zdaniem cenzury zbyt wiele wulgaryzmów. Fabuła, opowiadająca dzieje fikcyjnej grupy Flame bez ogródek pokazywała ciemne strony show biznesu. Muzycy Slade doskonale sprawdzili się jako aktorzy, a sam film okazał się ciekawym portretem brytyjskiej klasy robotniczej z końca lat sześćdziesiątych. Sprawdziła się również muzyka, wydana także na płycie Flame.


Rok później grupa wyjechała do USA. Nagrali tam płytę i zagrali sporo koncertów, jednak nie zrobili kariery. Rynek orzekł, że są zbyt „brytyjscy”. Gdy wrócili do kraju okazało się, że wypracowana z trudem popularność ulotniła się. W międzyczasie powstała nowa fala, a jednak zespołowi udało się przypomnieć o swoim istnieniu niezłą płytą Whatewer Heppened To Slade (1977). Zaostrzyli brzmienie, niemal stając w szeregu kapel heavymetalowych. Rok później pojawili się na trzytygodniowym tournée w Polsce. Wydarzenie to stało się sensacją. Zagrali osiemnaście koncertów, występując również 31 lipca w moim rodzinnym mieście, na nieistniejącym już amfiteatrze Zawiszy. Przez wiele dni w gronie rówieśników opowiadaliśmy sobie o tym wydarzeniu z wypiekami na twarzach. Niestety, zgodnie z jakąś ponurą tradycją (patrz grupa Budgie), jakiś czas po tej trasie zespół rozpadł się. Reaktywowali się właściwie przypadkowo w 1980 roku i znów odnieśli sukces przypieczętowany płytą We'll Bring The House Down (1981), choć już nie tak oszałamiający jak poprzednio. Dalsze dzieje Slade wyznaczały kolejne przerwy i powroty na scenę. Grupie udało się nawet zdobyć upragnioną popularność w Stanach Zjednoczonych. Na liście przebojów Billboardu pojawiło się Run Runaway oraz My Oh My. Skład wielokrotnie zmieniał się, kilkakrotnie też wracali na koncerty do naszego kraju. 19 listopada 2010 zagrali w Zielonej Górze i jeśli wierzyć świadkom – był to jeden z najbardziej udanych koncertów, choć w składzie grupy od lat nie śpiewał już charyzmatyczny Noddy Holder.
Reasumując trzeba stwierdzić, że wbrew pozorom nie była to jedynie pstrokato odziana grupa wesołków. To oni tak naprawdę zdefiniowali glam rocka, dając w tamtym czasie jedne z najlepszych występów. Wypracowali własny styl grając setki koncertów. Zdobyli sławę i popularność bez wsparcia telewizji oraz Internetu. Na sukces zapracowali sami. W samej Wielkiej Brytanii sprzedali ponad pół miliona albumów i grubo ponad półtora miliona singli. Godnym polecenia wydawnictwem, zawierającym niemal wszystkie nagrania singlowe i sporo ciekawostek jest czteropłytowy box The Slade Box – Anthology 1969 – 1991 (2006). Trzeba też wyróżnić bardzo dobry dwupłytowy zestaw Slade Alive! (2006), zawierający nagrania z trzech płyt koncertowych zespołu oraz sześć utworów zarejestrowanych podczas Reading ’80. Kolekcję nagrań na żywo uzupełnia również dwupłytowy zestaw Live At BBC (2009).




Zwracam uwagę na te wydawnictwa, bowiem Slade to prawdziwe zwierzę koncertowe. Atmosfera i doping publiczności tuszuje drobne wpadki wykonawcze. Przebojem wdarli się do świadomości miłośników rocka i rokrocznie przypominają się kolejnym pokoleniom nieśmiertelnym gwiazdkowym przebojem. Warto pamiętać, że mieli do zaoferowania znacznie więcej. Jeśli ktoś zdecyduje się posłuchać to przypominam - PLAY IT LOUD!
słuchacz






sobota, 6 stycznia 2018

Przed premierą – Cold War of Solipsism (Art Of Illusion)






Zespół Art Of Illusion bardzo udaną debiutancką płytą Round Square of The Triangle (2014) zapracował sobie na duży kredyt zaufania. Muzycy działają od 2002 roku. Grupę aktualnie tworzą: Filip Wiśniewski – gitara, Paweł Łapuć – fortepian, instrumenty klawiszowe, Kamil Kluczyński – perkusja, Mateusz Wiśniewski – gitara basowa oraz Marcin Walczak – śpiew. 26 stycznia 2018 wystąpią w Miejskim Centrum Kultury w Bydgoszczy, w ramach imprezy Progressive Evening vol. 3. Zagrają obok formacji Retrospective oraz Sounds Like The End of The World. Na ten wieczór zaplanowali też oficjalną premierę swej drugiej płyty, zatytułowanej Cold War of Solipsism. Właśnie z tej okazji spotkałem się z Filipem Wiśniewskim, gitarzystą i współzałożycielem zespołu.



- W naszej rozmowie sprzed dwóch lat deklarowałeś, że drugi album ukaże się jesienią 2016 roku. Tak się jednak nie stało.

- Powodów jest wiele. Po pierwsze zdecydowaliśmy, że płyta będzie w całości wokalna. Proces twórczy okazał się bardzo pracochłonny, a wykonanie jeszcze trudniejsze. Chcieliśmy to zrobić sami. Oczywiście można inaczej, ale zbyt wiele zależy od pieniędzy i tzw. czynnika ludzkiego, który jest ultra zawodny. Na naszej drodze stanęli ludzie, którzy nie przyczynili się do postępu prac, a wręcz okazali się „hamulcowymi”. Każda porażka jednak uczy. Wszystko zrobiliśmy sami, czasem nawet nie w warunkach studyjnych, a wręcz domowych. Jedynie bębny zostały nagrane w studiu RecPublica w Lubrzy. Tu słowa uznania dla Kamila, który najpierw opanował tajniki programów edycyjnych, a potem sam tę płytę wyprodukował, oczywiście z naszymi uwagami i doraźną pomocą. Samo miksowanie i mastering powierzyliśmy już innej osobie, bowiem jest do tego potrzebny sprzęt, ucho i doświadczenie. Kamil na razie się tym nie zajmuje, ale kto wie...

- Jesteście zadowoleni z pracy Kamila i końcowego efektu?

- Wszystko co powstało jest stuprocentowym efektem naszej pracy. Znalazło się tam to, czego oczekiwaliśmy, nie ma niczego, z czego nie bylibyśmy zadowoleni. Co do samego brzmienia to kwestia bardzo indywidualna, zależna od sprzętu i ucha. Nie ma materiału, który będzie brzmiał identycznie wszędzie i nie istnieje brzmienie uniwersalne, które podobałoby się każdemu.

- Pierwsza płyta powstawała ponad dziesięć lat...

- Produkowaliśmy ją dość długo. Też postanowiliśmy zrobić ją samodzielnie i na tyle dobrze, by za kolejnych dziesięć nadal miała swą wartość. Drugą nagraliśmy w trzy lata. Jest pewien progres...


- Po pierwszym krążku zdobyliście grupę fanów, która kojarzy was z wysmakowaną muzyką instrumentalną. Dodanie wokalu sprawia, że muzyka schodzi na dalszy plan. Nie sądzisz, że fani mogą poczuć się rozczarowani?

- Myślę, że większość nie, natomiast pewnie nie wszyscy. Niektórzy wolą formułę instrumentalną, uważając, że wokal za bardzo ją przykrywa. Tak jest też w przypadku innych zespołów. Są pewnie i tacy, którzy głosu Marcina nie polubili i na nowej płycie pewnie też nie polubią. Staraliśmy się tak konstruować utwory, by pozostawiać część instrumentalną, pokazującą że i my się rozwinęliśmy jako muzycy, ale i tak by stworzyć pole dla typowej muzyki rockowo-metalowej, w której jednak śpiew odgrywa ważną rolę. Druga płyta niewątpliwie była większym wyzwaniem. Utwory są bardziej przemyślane, zarówno ich forma, jak i aranżacje. Bywa tak, że na płytach muzycy starają się pokazać wszystko, co potrafią. My wręcz staraliśmy się ograniczać takie zapędy. Każdy oczywiście gra swoje, ale nie chcieliśmy popisywać się techniką, a raczej sprawić, żeby jednak znalazło się miejsce na wokal, choć nie kosztem fragmentów instrumentalnych. Czas pokaże, jaki będzie odbiór.

- Co zmieniło się w waszej karierze od momentu wydania pierwszej płyty?

- Wielkiej zmiany nie było, chociaż udało nam się zagrać w 2017 roku pełną trasę, składającą się z dwunastu koncertów, zahaczającą nawet o jedno z miast niemieckich. Koncertów jest zdecydowanie więcej. Zagraliśmy ze wspaniałymi ludźmi i zespołami, jak np. Votum, Lion Shepherd, Mechanism, Retrospective, Abstrakt. Wspaniałe doświadczenie, również jakaś nauka. Jednak mimo wszystko jesteśmy jeszcze na takim etapie, gdzie publiczność trzeba zbierać i to dość skrupulatnie oraz trzeba ją jakoś dopieszczać. To, że udało nam się zrealizować drugie wydawnictwo dowodzi, że jest zainteresowanie. Nie nagraliśmy jej po prostu dla siebie, lecz także w odpowiedzi na rosnące oczekiwanie naszych słuchaczy. To jest duży pozytyw.


- Jesteście obecni w serwisach streamingowych Spotify,  iTunes,  Deezer. Jest też internetowy sklepik z gadżetami, a nawet z przerażeniem zauważyłem, że można sobie również pobrać dzwonek do telefonu...

- To jest podstawa w dzisiejszych czasach. W sklepiku na stronie mamy mnóstwo gadżetów. Jest to efekt pracy naszego menadżera Mirosława Grzyba i firmy GMG, która bardzo nam pomaga w funkcjonowaniu i realizacji zamierzeń.

- Promocja to także teledyski. Wasze wyróżniają się swą stylistyką.

- Za ten obszar odpowiadamy właściwie sami. Z reguły są to nasze pomysły i nasz scenariusz. Wykorzystujemy jedynie operatora, który ma zrobić dobre zdjęcia. Montaż już pozostaje w naszych rękach. Ostatni klip Devious Savior, promujący singiel z nadchodzącej płyty jest naszą realizacją i włożyliśmy w niego sporo pracy. Zawiera ujęcia z Pałacu w Lubostroniu oraz zdjęcia nakręcone nad Jeziorem Jezuickim. Muszę też powiedzieć o premierze w najbliższy piątek 5 stycznia zupełnie nowego klipu Allegoric Fake Entity. Ta produkcja została zrealizowana od początku do końca przez dwóch wspaniałych operatorów. Do nich należy pomysł i scenariusz do tekstu utworu. Poza udziałem Marcina i drobnych tematach organizacyjnych nie musieliśmy przy nim nic robić. Jesteśmy wręcz zszokowani i bardzo pozytywnie zaskoczeni efektem ich pracy. Jestem bardzo ciekawy jak zostanie przyjęta przez odbiorców naszej muzyki, ponieważ muszę powiedzieć, że ja w Polsce takiej produkcji do muzyki progresywnej jeszcze nie widziałem.


- Jak trafiliście na siebie?

- Po bardzo nieudanej akcji w Gdyni, gdzie mieliśmy zrobić klip do zupełnie innego utworu trafiliśmy właściwie przypadkiem na dwóch młodych ludzi z Bydgoszczy, którzy w zasadzie też spotkali się dopiero przy okazji tego klipu. Jestem naprawdę podekscytowany efektem ich pracy. Wzięli produkcję we własne ręce. Powstało coś naprawdę dobrego. To prawdziwa nagroda za gdyńskie cierpienie. Nie ukrywam, że liczymy na dalszą współpracę.

- Marka Art of Illusion już coś znaczy? Jest w stanie sama przyciągnąć słuchaczy?

- To trudne pytanie. Nie mogę wprost powiedzieć, że tak. Rynek w Polsce nie jest łatwy. Gdyby udało się trafić w odpowiedni czas i miejsce to z pewnością znaleźliby się ludzie, którzy chętnie przyszliby posłuchać.

- Jak sądzisz, gdzie leży przyczyna? Zainteresowanie muzyką progresywną w naszym kraju jest spore, a wasz poprzedni album zebrał wiele pozytywnych recenzji. Jesteście zespołem rozpoznawalnym, ale jednak nie przekłada się to na frekwencję na koncertach.

- No, jeszcze nie. Czeka nas pewnie katorżnicza praca. Inne zespoły, które mają już za sobą kilka krążków, mają oczywiście większą publiczność i samo zainteresowanie jest większe, ale jest to proces, który trwa latami. My niestety nie możemy poświęcić na promocję tyle czasu ile byśmy chcieli i dlatego budujemy to znacznie wolniej. Nie da się jeszcze wyżyć z muzyki. To jest nasza pasja i każdy z nas wierzy, że ma ona sens. Nie spodziewamy się, że nagle będziemy mogli rzucić pracę i poświęcić się całkowicie muzyce, tym bardziej że choćby ja swoją bardzo lubię. Budowanie świadomości marki, jaką jest Art Of Illusion wymaga trzech elementów: szczęścia, pracy i funduszy. Gdy są wszystkie trzy, to efekty nie dają na siebie długo czekać. Gdy jednak robi się to własnymi środkami, nawet przy wsparciu życzliwych osób, to nie jest to aż tak spektakularne, nie ma elementu „wow”. Liczymy na to, że nowa płyta oraz trochę zmieniony repertuar pociągnie za sobą nową publiczność. Do tego koncerty, obecność w Internecie i zainteresowanie przyjaźnie nastawionych osób, które chcą i mogą pomóc. Naprawdę uważam, że ostatnie dwa lata były bardzo udanym okresem.

- Chciałbyś obudzić się któregoś dnia ze świadomością, że nie musisz rano wstać do pracy, a zespół jest treścią twego życia i daje ci utrzymanie?
- Zdecydowanie tak. To jest moje marzenie od czasu, gdy zacząłem świadomie grać na gitarze, a trwa to już jakieś dwadzieścia dwa lata. Myślę, że jestem na tyle zorganizowanym człowiekiem, że byłbym w stanie zapewnić publiczności takie emocje na jakie czekają, w postaci płyt czy koncertów. Ale jest rodzina, jest syn, który w styczniu kończy sześć lat. Każdy z chłopaków w zespole ma jakieś priorytety, choć pewnie marzeniem każdego z nas jest funkcjonowanie w świecie muzyki, która daje podstawy bytowe i jest doceniana. Nie chodzi o bycie celebrytą, a raczej o formę uznania ze strony fanów. Łącząc obowiązki z pasją musieliśmy pogodzić się z tym, że płyta ukazuje się dopiero teraz, a nie dwa lata wcześniej. Art of Illusion zabiera nam niemal cały czas. Tu muszę jeszcze raz podkreślić rolę Kamila, który przez ostatni rok niemal codziennie zajmował naszą płytą, poświęcając jej każdą wolną chwilę. Na próby spotykamy się w zasadzie jedynie przed koncertami. Nie musimy już szlifować materiału, bo wiemy co grać.

- Próby to też komponowanie nowego materiału...

- Nowy materiał powstaje na bieżąco. W zasadzie kolejna płyta jest już na etapie budowania kompozycji, co chcielibyśmy zamknąć w 2018 roku. Co do wydania - życzyłbym sobie, aby to były dwa lata. Ale różne rzeczy mogą się wydarzyć. Nasze kompozycje nie starzeją się, w zasadzie płyta odzwierciedla aktualny etap działalności zespołu. Zresztą zdradzę - jeden z utworów od strony linii melodycznej domknęliśmy dopiero w grudniu, czyli dla nas jest zupełnie świeży. Może niektórzy słyszeli te kompozycje na koncertach, natomiast na pewno nie w takiej formie, w jakiej trafiły na płytę.

- Kto napisał teksty?

- Za warstwę słowną w pełni odpowiada Mikołaj Zieliński, nasz były wokalista, który nie jest członkiem zespołu. Już od pierwszej płyty pisze dla nas naprawdę nietuzinkowe teksty, osadzone w klimacie poezji angielskiej. Pisze po angielsku, gdyż tłumaczenia byłyby zbyt zawiłe. Myślę, że one bardzo pasują do naszej muzyki. Na poprzedniej płycie wykorzystaliśmy trzy, a obecnie będzie sześć, czyli w zasadzie do wszystkich utworów, bowiem album poprzedza jedynie instrumentalne intro.

- Sam nie próbujesz pisać?

- Nie. Nie ciągnie mnie do tego, nie ciągnie mnie też do innych instrumentów. Jestem wierny gitarze i patrzę na nią zarówno z miłością, jak i ze świadomością, że jeszcze dużo pracy przede mną.


- Jesteś doceniany jako gitarzysta, prowadziłeś nawet jakieś warsztaty...

- Tak, niejednokrotne. Takie warsztaty są również elementem promocji, okazją do pokazania się, podzielenia się wiedzą i doświadczaniem. Wcześniej też udzielałem lekcji młodym gitarzystom, teraz niestety nie mam już na to czasu.

- Twój syn kończy niebawem sześć lat. Byłeś niewiele starszy gdy zaczynałeś grać. Imponuje mu tata gitarzysta?

- Ja miałem dziewięć. Myślę, że tak. Jest świadomy, że tata gra w zespole, nagrywa płyty i klipy oraz, że może go zobaczyć w Internecie. Bywa też na koncertach i odbiera to bardzo pozytywnie. Ja jednak jestem dla niego przede wszystkim tatą, a nie muzykiem, choć słuchamy razem muzyki w aucie i w domu. Nie podsuwam mu dziecięcych produkcji. Słucha tego, czego ja słucham. Odpowiada mu mocna Metallica, lubi Pink Floyd, Madonnę i Michaela Jacksona. Potrafi też wyrazić własnymi słowami to, czego chce posłuchać. Do czego to doprowadzi - nie wiem.

- A powiedział „Tata kup mi gitarę”?

- Powiedział. Zresztą instrumentów przewinęło się już bardzo dużo. Była gitara, pianino, bębny. Zdecydowanie od września chcę go wysłać do szkoły muzycznej. Jaki instrument wybierze? Zobaczymy.

- Najbliższe koncerty?

- Wystąpimy 12 stycznia w Łodzi na festiwalu Prog on Days 2018, w klubie Magnetofon na ulicy Zgierskiej. Zagramy z zespołami, z którymi bardzo się zaprzyjaźniliśmy, czyli z Abstrakt i Votum. Tam też najprawdopodobniej będzie już można nabyć naszą nową płytę Cold War of Solipsism. Tu muszę podkreślić, że łódzkie stowarzyszenie Progres bardzo nam pomaga w jej wydaniu. Kolejny koncert będzie miał miejsce w Bydgoszczy, 26 stycznia, w Miejskim Centrum Kultury przy ul. Marcinkowskiego. Zagramy z Retrospective oraz Sounds Like The End of The World. Będzie to koncert w ramach Progressive Evening vol. 3 i tam też odbędzie się oficjalna premiera płyty.

- Czego mógłbym życzyć tobie i kolegom z zespołu?

- Przede wszystkim pomyślnej promocji płyty. Życzylibyśmy sobie powiększenia grona naszych odbiorców, zwiększenia zasięgu naszej muzyki. Myślę, że produkt jest dobry, więc warto jej posłuchać, warto też polecić ją znajomym. To oprócz koncertów jest najlepszym sposobem zdobycia nowej publiczności.



To tyle, jeśli chodzi o rozmowę z Filipem Wiśniewskim. Nie ukrywam, że wypatruję nowej płyty zespołu z dużym zainteresowaniem, mam też nadzieję zobaczyć ich na scenie. Na razie życzę grupie po prostu szczęścia, bo profesjonalizmu i zaangażowania im nie brakuje.

słuchacz