piątek, 23 lutego 2018

Yes? YES!





Wiele lat temu właśnie te trzy litery obok Pink Floyd, Jethro Tull i King Crimson bodaj najczęściej kaligrafowałem na okładkach szkolnych zeszytów. Także ich dorobek u schyłku lat siedemdziesiątych na antenie Trójki prezentował legendarny Głos. Wprawdzie dyskografia zespołu w tamtych latach nie była tak imponująca jak obecnie, ale i tak trwało to niemal cały rok szkolny, bowiem w trójkowej Muzycznej Poczcie UKF mogliśmy w całości usłyszeć (i nagrać) zaledwie pół płyty. Mimo to nie narzekałem, a rytm zajęć układałem tak, by w każdą środę od 17.05 do 17.40 czuwać przy magnetofonie. Dzięki panu Piotrowi poszerzałem swoją skromną wiedzę na temat zespołu, jednak najważniejsza i tak była muzyka. Cóż jest w niej tak fascynującego?


Myślę, że w jakiś sposób Yes wyróżniał się na tle progresywnych (czy jak kto woli – artrockowych ) zespołów tamtego okresu. Nie była to jedynie kwestia biegłości warsztatowej. Muzykom udało się połączyć zarówno wielką wyobraźnię, trochę tajemnicze, kosmiczno-mistyczne teksty (choć nie to było najważniejsze, gdyż znajomość angielskiego nie była najmocniejszą stroną ówczesnego młodego pokolenia) oraz ciekawe harmonie wokalne, z wyróżniającym się głosem Jona Andersona. Ważnym członkiem zespołu był klawiszowiec Rick Wakeman, mający klasyczne wykształcenie muzyczne, który potrafił zespolić w monolit najbardziej ekstrawaganckie pomysły kolegów. Największe sukcesy grupa odnosiła właśnie w latach siedemdziesiątych, choć potrafiła odnaleźć się także później. Po wielu roszadach personalnych i spektakularnych odejściach istnieje nadal i swą muzyką przyciąga uwagę. Dzisiejszy skład niewątpliwie jest efektem wielu trudnych decyzji, wszak zespół to nie tylko paczka kolegów, ale i firma, która musi przynosić dochód. 


W 1968 roku grupę założył Jon Anderson – wokalista obdarzony wysokim i zapadającym w pamięć głosem, grający sporadycznie na gitarze akustycznej, mandolinie i instrumentach perkusyjnych oraz gitarzysta basowy Chris Squire. Pierwszy skład uzupełnił klawiszowiec Tony Kaye, gitarzysta Peter Banks i Bill Bruford, grający na perkusji. Wybrali nazwę Yes – krótką i łatwą do zapamiętania. Młody zespół zdobył szybko ostrogi koncertowe poprzedzając występy The Nice i Cream. Dwa pierwsze albumy nie zapowiadały jeszcze wyraźnie obranego kierunku, aczkolwiek zaznaczyli już sporo cech, które później ich wyróżniały. Znaczące zmiany nastąpiły w 1971 roku. Petera Banksa zastąpił Steve Howe, a tuż po nagraniu The Yes Album (1971) Tony’ego Kaye wymienił Rick Wakeman. W tym składzie grupa stworzyła bardzo dobrą płytę Fragile (1972) oraz bodaj swe największe dzieło – album Close To The Edge (1972). Chciałbym dziś zobaczyć zespół, który w ciągu jednego roku wydaje dwie płyty tego formatu. Po tych nagraniach Yes ruszył w długie tournée, udokumentowane rewelacyjnym trzypłytowym wydawnictwem Yessongs (1973), do którego mam osobisty, nieobiektywny i niemal bałwochwalczy stosunek. Wiążę z nim wspomnienia, o których kiedyś pisałem


W trakcie wspomnianej trasy Jon Anderson zetknął się z mistyczną filozofią wschodu, która zainspirowała tak jego jak i zespół do stworzenia rozbudowanej czteroczęściowej suity, wypełniającej dwupłytowy album Tales From Topographic Oceans (1973). Pomimo ciekawych momentów (zwłaszcza pierwsza część) całość jest w mojej ocenie przegadana i niezbyt przekonywująca, zaś praca przy albumie tak wyczerpała muzyków, że zaraz po nagraniach zdegustowany Rick Wakeman opuścił kolegów i zajął się karierą solową. Zastąpił go pochodzący ze Szwajcarii Patrick Moraz, wcześniej występujący z Refugee. Brakowało mu wprawdzie zwłaszcza na koncertach charyzmy Wakemana, jednak z jego udziałem Yes nagrał kolejną świetną płytę Relayer (1974). Stronę A krążka zajęła wieloczęściowa kompozycja The Gates Of Delirium, zainspirowana powieścią Wojna i pokój. Oczywiście nie była ilustracją wielowątkowej epopei Lwa Tołstoja, jakkolwiek zmiany klimatu i tempa w jakiś sposób oddawały narastający tragizm wojny. Suitę kończył Soon – jeden z najpiękniejszych fragmentów muzycznych jakie znam. Ten przepełniony nadzieją temat mógł zaśpiewać jedynie Jon Anderson. Nawiasem mówiąc, niedawno słyszałem tę melodię w ciekawym opracowaniu Władysława Komendarka.


Przez lata w grupie pojawiło się kilkunastu muzyków, doprowadzając do tego, że pod koniec lat osiemdziesiątych przez jakiś czas funkcjonowały niezależnie dwie formacje, walczące w sądzie o prawa do nazwy. W tym czasie właściwy Yes wydał dość przeciętny album Big Generator (1987), a Jon Anderson, Steve Howe, Rick Wakeman i Bill Bruford utworzyli grupę Anderson Bruford Wakeman Howe i pod takim właśnie tytułem w 1989 wydali znacznie ciekawszy album, bliższy klasycznemu duchowi zespołu. Dobrze się jednak stało, że przy okazji prac nad kolejną płytą obie frakcje się spotkały i szybko doszły do porozumienia.


Czasem miłość do muzyki jest w stanie pokonać wszelkie spory. W efekcie wspólnych działań powstał niezły materiał, niestety mocno zmieniony przez wydawców, którzy bez zgody zespołu uzupełnili go o popisy dodatkowych muzyków. Tak powstał niezbyt udany album Union (1991). Znacznie lepiej wypadła trasa promocyjna w poszerzonym, ośmioosobowym składzie. Dużo ciekawszy okazał się kolejny album, wydany bez wielkiej reklamy i zatytułowany Talk (1994).


Warto także odnotować dwa koncerty w St. Louis, w 1995 roku, podczas których klasyczny skład (Anderson, Howe, Squire, Wakeman i White) wykonał swe najlepsze utwory z lat siedemdziesiątych. Trafiły one na dwa podwójne albumy Keys to Ascension (1996) i Keys to Ascension 2 (1997). Oba uzupełnione zostały kilkoma niezłymi nagraniami studyjnymi. Współpracę tego wcielenia Yes przerwało kolejne odejście Wakemana. Zmiennymi kolejami toczyła się również kariera Jona Andersona, głównego wokalisty, który przez lata nadawał ton zespołowi i wydawać się mogło, że jest z nim nierozerwalnie związany. Mimo to, na początku lat osiemdziesiątych na niespełna trzy lata opuścił grupę, a na płycie Drama (1980) zastąpił go Trevor Horn. Anderson od 1976 roku pracował również na własny rachunek, wydając płyty solowe oraz nagrywając z King Crimson, Vangelisem, Mikem Oldfieldem, Tangerine Dream i wieloma innymi wykonawcami.


Nowe stulecie zespół otworzył płytą Magnification (2001) z orkiestrą symfoniczną. Była równorzędnym partnerem, zastępującym nie tylko Wakemana ale i Igora Khorosheva, który wcześniej zajął jego miejsce. Yes brzmi tu dość nowocześnie, jednak przyznam, że nie wracam do tego wydawnictwa zbyt często. Po dziesięciu latach milczenia zespół przypomniał o sobie zaskakująco dobrym albumem Fly From Here (2011). Przy mikrofonie chorego Andersona zastąpił David Benoit, wypadając w tej roli naprawdę nieźle. Sama płyta w udany sposób nawiązuje do najlepszych dokonań grupy z lat siedemdziesiątych. Dużo mniej udany był album Heaven & Earth (2014). Rolę wokalisty przejął Jon Davison, a magia dawnego Yes gdzieś prysnęła. Pełen obraz dokonań Yes w XXI w. uzupełniają trzy płyty koncertowe, nawet niezłe, lecz poza odwoływaniem się do kolejnych etapów kariery – nie wnoszące w zasadzie niczego nowego. W 2015 roku z żalem odnotowałem śmierć Chrisa Squire'a, ostatniego stale obecnego w składzie współzałożyciela zespołu. Jego gitara basowa i charakterystyczne linie melodyczne były jednym z wyróżników brzmienia grupy. Obecnie Yes tworzą: Steve Howe (gitara), Geoff Downes (klawisze), Alan White (perkusja), wokalista Jon Davison i grający na basie Billy Sherwood. Muzycy nadal koncertują i zapełniają widownie, choć w ostatnich dniach w związku ze śmiercią Virgila Howe’a (syna Steve’a Howe’a) odwołali trasę Yestival Tour.


Zainteresowanym retrospektywnym spojrzeniem na zespół z pełną odpowiedzialnością mogę polecić wydany w 2002 roku pięciopłytowy box In A Word (1969 – ), obejmujący ich historię od chwili powstania do 2001 roku, włącznie z materiałem nagranym przez formację Anderson Bruford Wakeman Howe. Całość została przygotowana w związku z przejściem grupy do wydawnictwa Rhino Records. Nagrania pieczołowicie oczyszczono, zremasterowano i uzupełniono stustronicową książką. Warto wspomnieć jeszcze album Symphonic Music of Yes (1993), nagrany z udziałem członków zespołu oraz choćby takie podwójne wydawnictwa jak Millennium Collection – The BBC Recordings 1969 – 1971 (1997), Friends And Relatives (1998) czy Friends And Relatives 2 (2000), które dopełniają obraz grupy. Współczesne dokonania Yes nie elektryzują mnie tak jak te sprzed lat, jednak całokształt ich dokonań i pewna nostalgia sprawia, że zawsze będę spoglądał w ich stronę z sympatią.

słuchacz









piątek, 16 lutego 2018

Nazareth i zapachy z rzeźni






Nazareth Gold - wnętrze okładki

Był maj 1984. I bynajmniej nie pachniało jak Saska Kępa u Osieckiej. Tuż obok bydgoskiego Torbydu, po drugiej stronie ulicy Ogińskiego, za obskurnym betonowym płotem znajdowały się zakłady mięsne, które wyniosły się stamtąd dopiero ćwierć wieku później. Dziś pozostały z nich zaledwie trzy zabytkowe i odrestaurowane budynki, a za nimi jedno z wielu nowoczesnych centrów handlowych. Jednak trzy dekady temu nikt z młodych ludzi nie myślał o rozwiewanych przez wiatr niezbyt przyjemnych zapachach. Uwagę wszystkich przyciągał Torbyd. Niewtajemniczonym zdradzę, że było to sztuczne lodowisko, okolone sporymi trybunami. Całość pokrywał dach, wsparty na kilku solidnych podporach. Była to więc konstrukcja otwarta, spod której często (zwłaszcza podczas meczów hokejowej ligi) dobiegał entuzjazm zgromadzonej publiczności. Tym razem spod dachu dobiegały dźwięki ostrego rocka i jedyny w swoim rodzaju, natychmiast rozpoznawalny głos wokalisty. Podobno były nawet osoby, które z okolicznych okien zarejestrowały na taśmach ów pamiętny koncert… Ja miałem szczęście znaleźć się wewnątrz obiektu – wszak okazja była niecodzienna. Bydgoszcz znalazła się na trasie pierwszego polskiego tournée grupy Nazareth. Ów szkocki hard rockowy band nigdy wprawdzie nie zdobył takiej popularności jak Deep Purple czy Led Zeppelin, jednak i tak miał w naszym kraju sporą grupę fanów, do których również się zaliczałem. Słuchałem ich od czasu, gdy poznałem Hair of the Dog, This Flight Tonight, czy choćby niesamowitą Ballad of Hollis Brown. Tę ostatnią skomponował i nagrał Bob Dylan (płyta The Times They Are a-Changin’ – 1964). Opowiadała prawdziwą historię zdeterminowanego farmera z Dakoty Południowej, który tracąc dorobek całego życia uśmiercił swoją rodzinę i siebie. Ballada o narastającej dramaturgii, śpiewana beznamiętnie przez dzisiejszego noblistę w interpretacji Dana McCafferty’ego zmieniła się w paranormalny horror… Utwór znalazł się na płycie Loud and Proud (1974). Dylan, gdy usłyszał to wykonanie, to powiedział że od teraz utwór należy do nich, gdyż on nigdy nie zaśpiewałby go w ten sposób.



Wróćmy na płytę bydgoskiego Torbydu. Jako szczęśliwy posiadacz biletu dopchałem się nie tak daleko od sceny i mogłem cieszyć się muzyką na żywo. Zespół był w doskonałej formie, mimo że stylistycznie znalazł się na rozdrożu, próbując zadowolić zarówno przychylny mu rynek amerykański, jak i znacznie bardziej oziębły brytyjski. Na koncertach pozostawali sobą, a głos Dona McCafferty’ego nadal wywoływał ciarki. Wykonali wszystkie legendarne kompozycje z moich ulubionych płyt. Na koncert udało mi się zabrać posiadanego wówczas Zenita z teleobiektywem. Zanim czujna ochrona nie pogroziła mi z daleka zdołałem w podskakującym i rozentuzjazmowanym tłumie zrobić kilka slajdów. Zważywszy na warunki i posiadany sprzęt ich jakość daleka była od ideału, jednak stanowiły i nadal stanowią cenną pamiątkę. Jeden z nich prezentuję poniżej...
Nazareth, Bydgoszcz - Torbyd, 1984
Chcąc oddać atmosferę koncertu należałoby przywołać album It’s Naz (1981). Tu mała dygresja – płyta znana jest bardziej pod błędnym tytułem S’Naz. Pomyłka wynika z tego, że szeroka koperta mieszcząca dwa winylowe krążki po złożeniu na pół ukrywa początek tytułu. I właśnie ten okaleczony fragment jakoś się przyjął. Wróćmy jednak do koncertu. Wprawdzie bydgoski występ miał miejsce trzy lata później niż rejestracja wspomnianego albumu, a zespół w międzyczasie dorobił się trzech średnio udanych płyt, jednak na szczęście atmosfera i program prezentowanego show nie uległ znaczącej zmianie. Grupa nadal stanowiła prawdziwe zwierzę koncertowe, a Don McCafferty wspaniale dogadywał się z publicznością. Nie wiem jakim cudem, ale albumy studyjne Nazareth nigdy nie potrafiły oddać potencjału drzemiącego w kapeli, ani jej prawdziwie ciężkiego brzmienia, mogącego śmiało konkurować z Black Sabbath, Deep Purple lub Thin Lizzy. Wprawdzie It’ s Naz nie jest arcydziełem pod względem realizacji dźwięku, ale dobrze oddaje atmosferę występów na żywo. Energia z nich bijąca jest tu niemal namacalna. Podczas występów muzycy chętnie sięgają po covery. Warto posłuchać ich wersji Cocaine J.J. Cale’a. W Bydgoszczy zagrali ją również. Album It’s Naz z fantastyczną reakcją publiczności może się podobać, to zresztą klasyka gatunku. A dla mnie ma walor dodatkowy, przypominając wrażenia z Torbydu...

Nazareth do dziś dobrze kojarzy się rockowej publiczności wywodzącej się z mojego pokolenia i bynajmniej nie jest to kwestia sentymentów. Trudno ich wprawdzie porównywać z klasykami, jednak mają w swym dorobku kilka niezłych płyt. Moje ulubione pochodzą głównie z okresu 1973-75. Niemal jednym tchem wymienię tu Razamanaz (1973), Loud 'N' Proud (1974), Rampant (1974) oraz bodaj najlepszą The Hair of The Dog (1975). Z pozostałego dorobku niech będzie jeszcze Malice in Wonderland (1980).


Kapelę w 1968 zawiązało trzech Szkotów z Dunfermline. Byli to Darrell Sweet (dr), Dan McCafferty (voc.) oraz grający na basie Pete Agnew. Tu warto zaznaczyć, że ten ostatni gra do dzisiaj i jest jedynym muzykiem obecnym we wszystkich wcieleniach zespołu. Do roku 2013 miejsce przy mikrofonie niepodzielnie zajmował Dan, jednak z uwagi na stan zdrowia musiał je pozostawić. Grupa początkowo była lokalna atrakcją Edynburga, grając głównie repertuar Otisa Reddinga czy Jamesa Browna, choć próbowali też tworzyć własne kompozycje. Z czasem dołączył do nich Manny Charlton (g). Wszystko zmieniło się, gdy poznali Billa Fehilly’a, który postanowił im pomóc i dzięki któremu nagrali dwie pierwsze płyty (Nazareth oraz Exercises). Bill zapewnił im wsparcie finansowe i promocję. Na wzrost popularności również miała wpływ przeprowadzka do Londynu. Płyty wprawdzie nie podbiły rynku, jednak zarówno one jak i koncerty zwróciły uwagę Rogera Glovera. Zespół nie próżnował. Co tydzień muzycy uczyli się kolejnych hitów z list przebojów i prezentowali je na koncertach, jednak w każdym z utworów potrafili zaznaczyć własną tożsamość i nadać mu indywidualne piętno. Basista Purpli zaproponował wyprodukowanie ich trzeciego albumu. Stworzył muzykom odpowiednie warunki do pracy i dał dużą swobodę.

Tak powstał Razamanaz, który okazał się sporym sukcesem. Znalazły się tam przeboje Broken Down Angel oraz Bad Bad Boy, które trafiły UK Top Ten. Rosnącą sławę zespołu ugruntowały kolejne płyty: Loud 'N' Proud (1973) i Rampant (1974). Nie są wprawdzie tak urozmaicone jak Razamanaz, a raczej pokazują zespół od jeszcze ostrzejszej strony. Niewątpliwie był to wpływ Glovera. Właśnie na Loud 'N' Proud znalazła się wspomniana wcześniej ballada Dylana. Również tam jest jeden z moich ulubionych utworów This Flight Tonight, który napisała… Joni Mitchell. Tak właśnie wyglądają covery w wykonaniu Nazareth. Joni Mitchell podobnie jak Dylan po usłyszeniu swego utworu była pod wrażeniem i stwierdziła, że od teraz to ich piosenka. Po nagraniu Rampant stwierdzili, że potrzeba im pewnej odmiany. Podjęli ryzykowną decyzję – zwolnili Rogera Glovera i sami zajęli się produkcją. Nie było łatwo, bowiem postanowili nagrać nową płytę niemal na żywo, lecz w efekcie opłaciło się.


Powstała zdecydowanie najlepsza płyta kwintetu, zatytułowana The Hair of The Dog (1975), pełna świetnych, wręcz „sabbatowskich” riffów, gniewnego wokalu Dana McCafferty'ego i śmiałych eksperymentów brzmieniowych. Album wyznaczył poziom, do którego już później zespołowi nie udało się zbliżyć. Z albumu warto wyróżnić Miss Misery oraz Changin’ Times. Przykładem udanego eksperymentu jest Please Don't Judas Me, wręcz obsesyjne błaganie o wierność. Wydanie amerykańskie zawierało dodatkowo hit Everly Brothers Love Hurts (wykonywany także przez Roy’a Orbisona), oczywiście w typowo nazaretowskim, jakkolwiek balladowym stylu.


W 1976 w katastrofie lotniczej zginął Bill Fehilly – ich dotychczasowy dobry duch, który zapewniał im poczucie bezpieczeństwa. Niewykluczone, że fakt ten przyczynił się do narastających problemów w grupie. Zespół nie miał szczęścia do managerów, a kolejne próby odświeżenia stylu nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Warto jeszcze wspomnieć album 2xS (1982), na którym znalazły się dwa hity: Love Leads to Madness oraz Dream On. Mimo spadku weny twórczej zespół nadal świetnie prezentował się na koncertach. Występowali w USA, Kanadzie, Brazylii, Europie i Rosji. Grają nadal i mimo wielu czasem wymuszonych zmian personalnych nadal zapełniają sale koncertowe. W Polsce, od pamiętnego 1984 roku zagrali jeszcze wielokrotnie. I wciąż mają wiernych fanów. A ja, przejeżdżając przez centrum miasta obok pustego dziś miejsca po Torbydzie, wciąż wspominam ów pamiętny koncert…
słuchacz






piątek, 9 lutego 2018

O wirtuozach klawiatury, górach i pożegnaniach





W ostatnich dniach cały kraj żył tragedią, która rozegrała się na zboczach Nanga Parbat. Nie mam zamiaru przyłączać się do chóru kanapowych ekspertów, mimo iż na temat gór mógłbym co nieco powiedzieć. Nie byłem jednak w Himalajach i nie musiałem walczyć z objawami choroby wysokościowej, więc powstrzymam się od komentarzy. Od polemik w stylu „po co tam łażą” i „czy to odpowiedzialne” tym bardziej. Mimo to nie ukrywam, że ostatnie wydarzenia zainspirowały tematykę dzisiejszych rozważań.


Na początek coś z rodzimego podwórka. Otwierająca debiut Budki Suflera piosenka Cień wielkiej góry zawsze była mi bardzo bliska. Kołatała się pod czaszką gdy przedwcześnie w myślach żegnałem wielkie i bliskie mi postacie polskiego himalaizmu (jest ich tak wiele, że nie będę wymieniał nazwisk). Jeszcze wcześniej uparcie wwiercała się w mózg, gdy nie mogłem pogodzić się ze śmiercią mojego przyjaciela, powalonego w górach przypadkowym piorunem... Tekst wspomnianego utworu Budki (jak zresztą wiele innych) napisał Adam Sikorski, absolwent Wydziału Historii KUL, dziś znany dziennikarz TVP Historia, z pasją poszukujący mogił żołnierskich i militarnych pamiątek z okresu minionej wojny. Słowa nawiązywały do tragicznej polskiej wyprawy w Himachal Pradesh z 1973 roku, podczas której 17 sierpnia pod oberwaną w lodospadzie barierą seraków zginęło dwóch członków ekipy. Od premiery tej piosenki minęły już ponad cztery dekady, jednak jej świetny tekst niestety co jakiś czas przypomina o swej niesłabnącej aktualności.


Inna z płyt, o której pomyślałem w tych dniach to solowy album Dana Airey’a, zatytułowany K2 - Tales of Triumph and Tragedy. Postaci Dona nie trzeba bliżej przedstawiać. Jest mistrzem klawiatury, a jednocześnie szarą eminencją, uświetniającą płyty takich wykonawców jak Cozy Powell, Rainbow, Ozzy Osbourne, Black Sabbath, Gary Moore, Jethro Tull, Whitesnake, Michael Schenker, Brian May... Lista muzyków z którymi współpracował jest długa, wszak zagrał na ponad trzystu albumach. Dziś mógłby swobodnie wypoczywać na emeryturze, jednak od 2002 związał się na stałe z Deep Purple, godnie zastępując Jona Lorda. Mimo wielu zajęć znajduje czas, by od czasu do czasu nagrać coś pod własnym nazwiskiem. Zaczęło się od wspomnianego wyżej albumu z 1987 roku, zainspirowanego najczarniejszym sezonem w historii himalaizmu.


Rok wcześniej, latem na zboczach K2 zginęło trzynastu alpinistów, w tym troje Polaków. Byli to: Tadeusz Piotrowski – autor wielu książek, m.in. Gdy krzepnie rtęć, W lodowym świecie Trolli, Naga Góra – Nanga ParbatSłońce nad Tiricz Mirem i Wojciech Wróż – autor Świętej góry Sikkimu. Wymienione pozycje to świetnie napisane relacje z wypraw wysokogórskich.

Los himalaistów podzieliła Dobrosława Miodowicz-Wolf (Mrówka). Ten pseudonim wyjątkowo pasował do jej postaci – szczupłej i drobnej, a jednocześnie wytrzymałej, pracowitej i bardzo ambitnej. Do końca myślała o innych. Zabrakło kogoś, kto pomyślałby o niej. Niedaleko namiotu zasnęła z wyczerpania, przypięta do liny. Don Airey, poruszony tragedią na K2 między innymi właśnie jej nazwisko wymienił na okładce.
Tytuł albumu wprost nawiązuje do książki Jima Currana K2: Tryumf i tragedia. Nie dziwi więc, że wypełnia go w zasadzie muzyka ilustracyjna, często pełna patosu. Ważniejsze kwestie, istotne dla odbioru całości dopowiada narrator. Hard rock i klimaty progresywne mieszają się tu z podniosłym tłem orkiestry, a także z lżejszymi, wręcz popowymi tematami muzycznymi. I niestety, te ostatnie trochę osłabiają wymowę całości, tak więc płyta Airey’a może rozczarować fanów oczekujących hammondowskich brzmień rodem z Deep Purple. Nie pomaga nawet gitara Garry Moore’a i perkusja Cozy Powella, choć na płycie nie brak momentów bliskich sercu miłośników rocka. Ci z zainteresowaniem wysłuchają Song for All (reprise) albo Death Zone/Whiteout. Sądząc z dzisiejszej perspektywy – album mimo wad może się podobać. Zresztą sam kompozytor ma do niego spory sentyment, co potwierdza w wywiadach. Na czerwiec zapowiedział wznowienie go w ekskluzywnej rozszerzonej wersji, z kompletem fotografii, mapą K2, siedmioma utworami bonusowymi i dodatkowym DVD…


Zupełnie inny klimat ma album Dona wydany w 2014 roku, noszący tytuł Keyed Up. To typowa mieszanina klasycznego hard rocka z progresem, ozdobiona świetnymi solówkami organowymi. Jedenaście kompozycji obejmuje niemal całość jego muzycznych zainteresowań. Tu warto przypomnieć, że zaczynał karierę jako pianista, flirtował z jazzem, wreszcie po obejrzeniu pamiętnego filmu Woodstock ostatecznie wybrał rocka. Stąd też nie dziwi rockowa wersja Blue Rondo A La Turk. Nie należy jej kojarzyć z Mozartem, choć mocno przetworzony temat popularnego marsza się w niej pojawia. To jazzowy standard Dave'a Brubecka, a jednocześnie utwór, który przed laty był publicznym debiutem Airey’a na falach eteru.


Płyta cały czas zaskakuje zmiennym tempem i nastrojami. „Purpurowo” brzmi 3 In The Morning. Kolejny utwór Solomon’s Song początkowo sprawia wrażenie ballady, jednak dynamiczny refren natychmiast daje znać o mocno rockowych korzeniach (porywające solo na Hammondzie). Niesamowitym pomysłem i wręcz hołdem dla przyjaciela było wykorzystanie w Mini Suite oraz Adagio fragmentów gitarowych nagranych przez nieżyjącego Gary Moore'a, z którym Don wcześniej współpracował. Album Keyed Up poza wspomnianymi wstawkami powstał „na żywo” i to słychać. Zawarte emocje dodają mu szlachetności. Pisząc o dorobku Airey’a nie mogę pominąć mego ulubionego krążka A Light In The Sky (2008), zainspirowanego kosmosem. Jest na nim siedemnaście utworów. Niektóre to zaledwie miniaturki. Są też pozycje „wielkoformatowe”. To płyta obowiązkowa dla zdeklarowanych miłośników rocka, zakochanych w latach siedemdziesiątych i brzmieniu Hammonda. Na liście płac nie ma wprawdzie sławnych nazwisk, jednak całość brzmi jak monolit, bez niepotrzebnych fragmentów. Kompozytor podkreśla, że sekretem dobrej muzyki jest słuchanie innych i pamiętanie o własnej wizji. Trzeba być oryginalnym, bowiem publiczność najczęściej docenia to co nieprzewidywalne. Mimo to ważna jest współpraca, bo ona sprawia, że muzyka żyje. 


W lutym 1977 roku zimowe ferie spędzałem w Szklarskiej Porębie. W tamtym czasie dość popularną formą fotograficznego utrwalania wspomnień było robienie slajdów i późniejsza ich prezentacja w gronie znajomych przy pomocy rzutnika. Poza dużym formatem miało to tę zaletę, że odwzorowanie barw na slajdach (nawet produkcji ORWO) było bez porównania lepsze niż na papierowych odbitkach. By urozmaicić pokaz przygotowywało się na taśmie specjalny podkład muzyczny (czasem z nagranym komentarzem). Jeśli ktoś dysponował magnetofonem czterościeżkowym, to przy pomocy specjalnej przystawki mógł drugi ślad wykorzystać do zdalnego sterowania rzutnikiem. Z przygotowaniem tego było sporo zabawy, znacznie więcej niż dziś, gdy można posłużyć się jednym z wielu programów. Trud przygotowań wynagradzała jednak reakcja oglądających – zwykle bezcenna. Pamiętam, że do oprawy muzycznej slajdów ze Szklarskiej Poręby wykorzystałem świeżo nagraną muzykę z niedawno wydanej płyty White Rock Ricka Wakemana.


Album ukazał się w 1976 roku i zawierał ścieżkę dźwiękową do filmu dokumentalnego o zimowych igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku. Z założenia była to muzyka ilustracyjna i trudno odnieść ją do wcześniejszych, epickich albumów Ricka, takich jak choćby Journey to the Centre of the Earth czy The Myths & Legends of King Arthur. Mimo to powstał materiał, który broni się również bez obrazu. Płyta zawiera osiem utworów, jednak sprawia wrażenie niedopowiedzianej. Wakeman zagrał z podstawowym wsparciem sekcji rytmicznej (Tony Fernandez na perkusji). Nie ma tu aranży orkiestrowych i rozbudowanych partii wokalnych, płyta też nie aspiruje do ścisłej czołówki dokonań klawiszowca Yes, jednak słucha się jej nieźle. Sam kompozytor też chyba czuł do niej sentyment, skoro w 1997 roku całość przearanżował i wydał powtórnie, jako White Rock II.

Myślę, że mimo zastrzeżeń także ta muzyka broni się, zwłaszcza po latach. Godna podziwu jest wyobraźnia i pomysłowość, z jaką Wakeman wykorzystał niesamowitą paletę barw mooga, clavinetu, mellotronu, organów Hammonda i piana Fendera. Zwraca uwagę utwór Lax'x, bodaj najbardziej eksperymentalny kawałek, jaki wyszedł spod klawiszy Ricka. Całość otwiera szybka kompozycja tytułowa, z energetyczną solówką na syntezatorze Mooga. Druga - Searching for Gold, z pięknym mellotronowym tematem jest znacznie delikatniejsza i w zasadzie to ona wydaje się być główną osią albumu. Warto też wyróżnić dość klasycznie brzmiący After the Ball. Bezpośrednio po nim słyszymy dynamiczny Montezuma's Revenge, ponownie eksponujący syntezator Mooga. Melodie wpadają w ucho. Warto zauważyć, że w tym samym czasie Rick pracował z macierzystą grupą nad płytą Going For The One (1977), jednak oba te albumy to zupełnie inne światy. Płyta White Rock to jeden z wielu portretów wszechstronnego mistrza klawiatury. Dla mnie zawsze będzie kojarzyć się ze śniegiem i zimowymi feriami, wnosząc nieco więcej optymizmu w bliską mi tematykę górską.
słuchacz







sobota, 3 lutego 2018

Muzyka na skołatane nerwy





Zbyt duże możliwości wyboru dają złudne poczucie komfortu, lecz bynajmniej nie ułatwiają decyzji. Ostatnio szukając tła do wieczornych zajęć pisarskich sięgnąłem na oślep w stronę półeczki po jedną z płyt. Na twarzy zagościł uśmiech, bowiem trafiłem na krążek nieco niesłusznie zapomnianego zespołu Renaissance. Po chwili z głośników popłynął kojący głos Annie Haslam. Ta niezwykła wokalistka, śpiewająca sopranem (choć jej głos sięga pięciu oktaw) związana jest z zespołem od trzeciej płyty. Grupa ma długą historię, sięgającą niemal półwiecza. Zaistniała w 1969 roku, by po kilku zmianach kadrowych wykrystalizować swój unikalny styl, będący syntezą rocka, muzyki klasycznej, folkowej i jazzu (choć to ostatnie pojęcie jest mocno nieprecyzyjne).




Annie Haslam od najmłodszych lat interesowała się muzyką, malarstwem i przede wszystkim modą. Jej ojciec był muzykiem amatorem, zaś brat Michael w połowie lat sześćdziesiątych próbował swych sił w branży pod opieką Briana Epsteina. Annie po spontanicznym wykonaniu piosenki Mary Hopkin Those were the days w lokalnym pubie, zachęcona przez przyjaciół postanowiła kształcić swój głos u śpiewaczki operowej Sybil Knight. To była dobra decyzja. Już pod koniec 1970 roku, w odpowiedzi na ogłoszenie zamieszczone w Melody Maker trafiła do Renaissance. Zespół po rewolucji personalnej i stylistycznej zbierał siły by wywiązać się z zapisów kontraktu i nagrać trzecią płytę. Muzyków urzekł niesamowity głos Annie i jej pogodna osobowość. Dzięki niej grupa zyskała nowe oblicze i stała się rozpoznawalna w branży. Nowy skład zagrał jedenaście koncertów w dwa tygodnie i wszedł do studia by nagrać płytę Prologue, która rozpoczęła nowy rozdział w ich karierze. Nie obyło się bez problemów. Gitarzysta Michael Dunford postanowił skupić się na pisaniu i produkcji. Jego miejsce zajął Mick Parsons, który tuż przed wejściem do studia zginął w wypadku samochodowym, wobec czego skład wymagał kolejnego przemeblowania. Płyta ostatecznie ukazała się w 1972 roku, a w ślad za nią zespół ruszył w trasę koncertową.


Dość ambitna muzyka wyraźnie nawiązywała do nieco cięższego brzmienia gitarowego z nutą psychodelii, co samo w sobie było dość interesujące. Ważną rolę pełniły rozbudowane partie instrumentalne oraz męskie wokale. Dopiero kolejne albumy zdominował głos Annie Haslam. Na płycie Prologue (1972) zwraca uwagę liryczny utwór Sounds of the Sea, typowy dla muzyki grupy w późniejszych latach. Wyróżnia się także rozbudowany epicki Rajah Khan z elementami raga-rocka i brzmieniem podobnym do sitaru. Kolejna płyta Ashes Are Burning (1973) przyniosła bardziej jednorodne brzmienie, wzbogacone o aranże orkiestrowe. Wyróżnia się na niej jedenastominutowa kompozycja tytułowa, z gościnnym udziałem Andy Powella z grupy Wishbone Ash (niesamowite gitarowe solo), która przez jakiś czas była niemal hymnem zespołu. Był to pierwszy album, który pozwolił grupie zaistnieć w USA. Odnieśli sukces na Wschodnim Wybrzeżu, co zaowocowało specjalnym nowojorskim koncertem z udziałem orkiestry w maju 1974 roku.


Kolejna płyta Turn of the Cards (1974) jest nieco trudniejsza i wyraźnie zmierza w stronę rocka progresywnego. Swą obecność zaznacza gitara basowa Jima Campa i perkusja Terence'a Sullivana. Odniesienia do muzyki folkowej odchodzą w cień, częstszą inspiracją staje się muzyka klasyczna. Do grupy powrócił kompozytor Michael Dunford, grając na gitarze akustycznej. Jej brzmienie było idealnym podkładem dla coraz ciekawszego głosu Annie Haslam. Ważnym utworem okazała się zamykająca album kompozycja Mother Russia, poświęcona więźniom łagrów z opowiadania Aleksandra Sołżenicyna. Tu warto podkreślić, że nieco wcześniej grupa zmieniła wydawcę na BTM Records, a w USA reprezentował ich Sire. Popularność zespołu rosła. Album odniósł umiarkowany sukces w Europie i Ameryce Północnej. Promowała go trasa koncertowa z udziałem orkiestr filharmonicznych w Manchesterze, Birmingham, Londynie (występ w Royal Albert Hall) i Nowym Jorku. Zyskali sporą grupę fanów, a ich muzyka często pojawiała się na falach amerykańskich stacji radiowych, emitujących rock progresywny.

Rok 1975 przyniósł płytę Scheherazade and Other Stories, przez wielu uważaną za opus magnum zespołu. Kompozytorem muzyki był Michael Dunford, którego zainspirowały średniowieczne arabskie Opowieści z tysiąca i jednej nocy. Wielu krytyków uważało, że jest to jeden z najlepszych albumów łączących muzykę klasyczną i rocka. Upływ czasu nieco zweryfikował te opinie, jednak i tak sądzę, że ta muzyka może się podobać. Rozbudowana suita Song of Scheherazade wypełniła całą drugą stronę płyty. Składała się z dziewięciu uzupełniających się części. Muzycznie nie ustępują jej pozostałe utwory - Ocean Gypsy, The Vultures Fly High i Trip to the Fair. Pełne liryzmu fragmenty spaja piękny głos Annie Haslam. Muzyka jest dziełem Michaela Dunforda oraz Johna Touta, teksty napisała Betty Thatcher. Był to, jak twierdzi wokalistka, bodaj pierwszy album Renaissance w którym nie wykorzystano cytatów z muzyki klasycznej, choć po podobne inspiracje zespół wcześniej sięgał dość często.


Kolejnym albumem w ich dorobku było dwupłytowe wydawnictwo Live at Carnegie Hall (1976). Wypełniły ją utwory wybrane z trzech koncertów, z lutego 1975 r. Jest to o tyle ważne, że znalazła się tam pełna, blisko półgodzinna wersja suity Song of Scheherazade, wykonana wówczas na trzy miesiące przed rejestracją studyjną. Zespołowi towarzyszyli nowojorscy filharmonicy. Dało to okazję do przedstawienia wręcz ekskluzywnych wersji kilku wybranych utworów: Ocean Gypsy, Carpet of the Sun, Mother Russia oraz ponad dwudziestominutowego Ashes Are Burning, w którym muzycy mogli zademonstrować pełnię swych możliwości. Pierwsza, analogowa wersja tego albumu cierpiała na liczne niedostatki dźwiękowe, które na szczęście udało się poprawić w edycji CD wydanej przez Repertoire Records. Rok później zespół nagrał kolejny album zatytułowany Novella (1977), który w zasadzie nie wniósł niczego nowego do portretu grupy, umacniając i potwierdzając jedynie jej pozycję.


Następny krążek A Song for All Seasons (1978) był dość odważnym przedsięwzięciem w czasach gdy tego typu stylistyka powoli odchodziła w cień, a na scenie zaczęła pojawiać się punkowa rewolta. Album zawierał wspaniałe momenty, jednak młodzież końca lat siedemdziesiątych poszukiwała już innych wrażeń. Dziś jego odbiór jest zupełnie inny. Klimat płyty tworzą klawisze Johna Touta i Royal Philharmonic Orchestra pod dyrekcją Harry’ego Rabinowitza. Kończący płytę tytułowy utwór to jedenaście minut art rocka najwyższej próby. Myślę, że oparł się próbie czasu. I jeszcze ostatni album Azure d'Or (1979), kończący mój zbiór krążków Renaissance. Przyniosł już nieco inne brzmienie, wzbogacone barwą syntezatorów i zwiastujące zmianę profilu muzycznego. Wielu krytyków oraz fanów postrzega go jako punkt zwrotny, od którego twórczość zespołu zaczęła dryfować w bardziej komercyjnym kierunku. Wcześniejsza muzyka, pełna epickiego rozmachu, została zastąpiona przez krótsze formy, oparte na brzmieniu syntezatorów i zrealizowane bez udziału orkiestry. Kolejne albumy z lat osiemdziesiątych hołdowały coraz bardziej komercji, próbując nadążać za modą synthpop i new wave, jednak nie budziły szerszego zainteresowania. Grupa rozpadła się na początku lat osiemdziesiątych, jednak Annie Haslam dalej kontynuowała solową karierę. Zespół 
w mocno zmienionym składzie reaktywował się pod koniec lat dziewięćdziesiątych i wspólnie ze swą charyzmatyczną wokalistką do dziś koncertuje, ostatnio jednak zdecydowanie częściej na drugiej półkuli. Można posłuchać. W sam raz na skołatane nerwy.


słuchacz