W ostatnich dniach cały kraj żył tragedią, która rozegrała się na zboczach Nanga Parbat. Nie mam zamiaru przyłączać się do chóru kanapowych ekspertów, mimo iż na temat gór mógłbym co nieco powiedzieć. Nie byłem jednak w Himalajach i nie musiałem walczyć z objawami choroby wysokościowej, więc powstrzymam się od komentarzy. Od polemik w stylu „po co tam łażą” i „czy to odpowiedzialne” tym bardziej. Mimo to nie ukrywam, że ostatnie wydarzenia zainspirowały tematykę dzisiejszych rozważań.
Na początek coś z rodzimego podwórka. Otwierająca debiut Budki Suflera piosenka Cień wielkiej góry zawsze była mi bardzo bliska. Kołatała się pod czaszką gdy przedwcześnie w myślach żegnałem wielkie i bliskie mi postacie polskiego himalaizmu (jest ich tak wiele, że nie będę wymieniał nazwisk). Jeszcze wcześniej uparcie wwiercała się w mózg, gdy nie mogłem pogodzić się ze śmiercią mojego przyjaciela, powalonego w górach przypadkowym piorunem... Tekst wspomnianego utworu Budki (jak zresztą wiele innych) napisał Adam Sikorski, absolwent Wydziału Historii KUL, dziś znany dziennikarz TVP Historia, z pasją poszukujący mogił żołnierskich i militarnych pamiątek z okresu minionej wojny. Słowa nawiązywały do tragicznej polskiej wyprawy w Himachal Pradesh z 1973 roku, podczas której 17 sierpnia pod oberwaną w lodospadzie barierą seraków zginęło dwóch członków ekipy. Od premiery tej piosenki minęły już ponad cztery dekady, jednak jej świetny tekst niestety co jakiś czas przypomina o swej niesłabnącej aktualności.
Inna z płyt, o której pomyślałem w tych dniach to solowy album Dana Airey’a, zatytułowany K2 - Tales of Triumph and Tragedy. Postaci Dona nie trzeba bliżej przedstawiać. Jest mistrzem klawiatury, a jednocześnie szarą eminencją, uświetniającą płyty takich wykonawców jak Cozy Powell, Rainbow, Ozzy Osbourne, Black Sabbath, Gary Moore, Jethro Tull, Whitesnake, Michael Schenker, Brian May... Lista muzyków z którymi współpracował jest długa, wszak zagrał na ponad trzystu albumach. Dziś mógłby swobodnie wypoczywać na emeryturze, jednak od 2002 związał się na stałe z Deep Purple, godnie zastępując Jona Lorda. Mimo wielu zajęć znajduje czas, by od czasu do czasu nagrać coś pod własnym nazwiskiem. Zaczęło się od wspomnianego wyżej albumu z 1987 roku, zainspirowanego najczarniejszym sezonem w historii himalaizmu.
Rok wcześniej, latem na zboczach K2 zginęło trzynastu alpinistów, w tym troje Polaków. Byli to: Tadeusz Piotrowski – autor wielu książek, m.in. Gdy krzepnie rtęć, W lodowym świecie Trolli, Naga Góra – Nanga Parbat, Słońce nad Tiricz Mirem i Wojciech Wróż – autor Świętej góry Sikkimu. Wymienione pozycje to świetnie napisane relacje z wypraw wysokogórskich.
Los himalaistów podzieliła Dobrosława Miodowicz-Wolf (Mrówka). Ten pseudonim wyjątkowo pasował do jej postaci – szczupłej i drobnej, a jednocześnie wytrzymałej, pracowitej i bardzo ambitnej. Do końca myślała o innych. Zabrakło kogoś, kto pomyślałby o niej. Niedaleko namiotu zasnęła z wyczerpania, przypięta do liny. Don Airey, poruszony tragedią na K2 między innymi właśnie jej nazwisko wymienił na okładce.
Tytuł albumu wprost nawiązuje do książki Jima Currana K2: Tryumf i tragedia. Nie dziwi więc, że wypełnia go w zasadzie muzyka ilustracyjna, często pełna patosu. Ważniejsze kwestie, istotne dla odbioru całości dopowiada narrator. Hard rock i klimaty progresywne mieszają się tu z podniosłym tłem orkiestry, a także z lżejszymi, wręcz popowymi tematami muzycznymi. I niestety, te ostatnie trochę osłabiają wymowę całości, tak więc płyta Airey’a może rozczarować fanów oczekujących hammondowskich brzmień rodem z Deep Purple. Nie pomaga nawet gitara Garry Moore’a i perkusja Cozy Powella, choć na płycie nie brak momentów bliskich sercu miłośników rocka. Ci z zainteresowaniem wysłuchają Song for All (reprise) albo Death Zone/Whiteout. Sądząc z dzisiejszej perspektywy – album mimo wad może się podobać. Zresztą sam kompozytor ma do niego spory sentyment, co potwierdza w wywiadach. Na czerwiec zapowiedział wznowienie go w ekskluzywnej rozszerzonej wersji, z kompletem fotografii, mapą K2, siedmioma utworami bonusowymi i dodatkowym DVD…
Zupełnie inny klimat ma album Dona wydany w 2014 roku, noszący tytuł Keyed Up. To typowa mieszanina klasycznego hard rocka z progresem, ozdobiona świetnymi solówkami organowymi. Jedenaście kompozycji obejmuje niemal całość jego muzycznych zainteresowań. Tu warto przypomnieć, że zaczynał karierę jako pianista, flirtował z jazzem, wreszcie po obejrzeniu pamiętnego filmu Woodstock ostatecznie wybrał rocka. Stąd też nie dziwi rockowa wersja Blue Rondo A La Turk. Nie należy jej kojarzyć z Mozartem, choć mocno przetworzony temat popularnego marsza się w niej pojawia. To jazzowy standard Dave'a Brubecka, a jednocześnie utwór, który przed laty był publicznym debiutem Airey’a na falach eteru.
Płyta cały czas zaskakuje zmiennym tempem i nastrojami. „Purpurowo” brzmi 3 In The Morning. Kolejny utwór Solomon’s Song początkowo sprawia wrażenie ballady, jednak dynamiczny refren natychmiast daje znać o mocno rockowych korzeniach (porywające solo na Hammondzie). Niesamowitym pomysłem i wręcz hołdem dla przyjaciela było wykorzystanie w Mini Suite oraz Adagio fragmentów gitarowych nagranych przez nieżyjącego Gary Moore'a, z którym Don wcześniej współpracował. Album Keyed Up poza wspomnianymi wstawkami powstał „na żywo” i to słychać. Zawarte emocje dodają mu szlachetności. Pisząc o dorobku Airey’a nie mogę pominąć mego ulubionego krążka A Light In The Sky (2008), zainspirowanego kosmosem. Jest na nim siedemnaście utworów. Niektóre to zaledwie miniaturki. Są też pozycje „wielkoformatowe”. To płyta obowiązkowa dla zdeklarowanych miłośników rocka, zakochanych w latach siedemdziesiątych i brzmieniu Hammonda. Na liście płac nie ma wprawdzie sławnych nazwisk, jednak całość brzmi jak monolit, bez niepotrzebnych fragmentów. Kompozytor podkreśla, że sekretem dobrej muzyki jest słuchanie innych i pamiętanie o własnej wizji. Trzeba być oryginalnym, bowiem publiczność najczęściej docenia to co nieprzewidywalne. Mimo to ważna jest współpraca, bo ona sprawia, że muzyka żyje.
W lutym 1977 roku zimowe ferie spędzałem w Szklarskiej Porębie. W tamtym czasie dość popularną formą fotograficznego utrwalania wspomnień było robienie slajdów i późniejsza ich prezentacja w gronie znajomych przy pomocy rzutnika. Poza dużym formatem miało to tę zaletę, że odwzorowanie barw na slajdach (nawet produkcji ORWO) było bez porównania lepsze niż na papierowych odbitkach. By urozmaicić pokaz przygotowywało się na taśmie specjalny podkład muzyczny (czasem z nagranym komentarzem). Jeśli ktoś dysponował magnetofonem czterościeżkowym, to przy pomocy specjalnej przystawki mógł drugi ślad wykorzystać do zdalnego sterowania rzutnikiem. Z przygotowaniem tego było sporo zabawy, znacznie więcej niż dziś, gdy można posłużyć się jednym z wielu programów. Trud przygotowań wynagradzała jednak reakcja oglądających – zwykle bezcenna. Pamiętam, że do oprawy muzycznej slajdów ze Szklarskiej Poręby wykorzystałem świeżo nagraną muzykę z niedawno wydanej płyty White Rock Ricka Wakemana.
Album ukazał się w 1976 roku i zawierał ścieżkę dźwiękową do filmu dokumentalnego o zimowych igrzyskach olimpijskich w Innsbrucku. Z założenia była to muzyka ilustracyjna i trudno odnieść ją do wcześniejszych, epickich albumów Ricka, takich jak choćby Journey to the Centre of the Earth czy The Myths & Legends of King Arthur. Mimo to powstał materiał, który broni się również bez obrazu. Płyta zawiera osiem utworów, jednak sprawia wrażenie niedopowiedzianej. Wakeman zagrał z podstawowym wsparciem sekcji rytmicznej (Tony Fernandez na perkusji). Nie ma tu aranży orkiestrowych i rozbudowanych partii wokalnych, płyta też nie aspiruje do ścisłej czołówki dokonań klawiszowca Yes, jednak słucha się jej nieźle. Sam kompozytor też chyba czuł do niej sentyment, skoro w 1997 roku całość przearanżował i wydał powtórnie, jako White Rock II.
Myślę, że mimo zastrzeżeń także ta muzyka broni się, zwłaszcza po latach. Godna podziwu jest wyobraźnia i pomysłowość, z jaką Wakeman wykorzystał niesamowitą paletę barw mooga, clavinetu, mellotronu, organów Hammonda i piana Fendera. Zwraca uwagę utwór Lax'x, bodaj najbardziej eksperymentalny kawałek, jaki wyszedł spod klawiszy Ricka. Całość otwiera szybka kompozycja tytułowa, z energetyczną solówką na syntezatorze Mooga. Druga - Searching for Gold, z pięknym mellotronowym tematem jest znacznie delikatniejsza i w zasadzie to ona wydaje się być główną osią albumu. Warto też wyróżnić dość klasycznie brzmiący After the Ball. Bezpośrednio po nim słyszymy dynamiczny Montezuma's Revenge, ponownie eksponujący syntezator Mooga. Melodie wpadają w ucho. Warto zauważyć, że w tym samym czasie Rick pracował z macierzystą grupą nad płytą Going For The One (1977), jednak oba te albumy to zupełnie inne światy. Płyta White Rock to jeden z wielu portretów wszechstronnego mistrza klawiatury. Dla mnie zawsze będzie kojarzyć się ze śniegiem i zimowymi feriami, wnosząc nieco więcej optymizmu w bliską mi tematykę górską.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz