Muzyka na skołatane nerwy
Zbyt duże możliwości wyboru dają złudne poczucie komfortu, lecz bynajmniej nie ułatwiają decyzji. Ostatnio szukając tła do wieczornych zajęć pisarskich sięgnąłem na oślep w stronę półeczki po jedną z płyt. Na twarzy zagościł uśmiech, bowiem trafiłem na krążek nieco niesłusznie zapomnianego zespołu Renaissance. Po chwili z głośników popłynął kojący głos Annie Haslam. Ta niezwykła wokalistka, śpiewająca sopranem (choć jej głos sięga pięciu oktaw) związana jest z zespołem od trzeciej płyty. Grupa ma długą historię, sięgającą niemal półwiecza. Zaistniała w 1969 roku, by po kilku zmianach kadrowych wykrystalizować swój unikalny styl, będący syntezą rocka, muzyki klasycznej, folkowej i jazzu (choć to ostatnie pojęcie jest mocno nieprecyzyjne).
Annie Haslam od najmłodszych lat interesowała się muzyką, malarstwem i przede wszystkim modą. Jej ojciec był muzykiem amatorem, zaś brat Michael w połowie lat sześćdziesiątych próbował swych sił w branży pod opieką Briana Epsteina. Annie po spontanicznym wykonaniu piosenki Mary Hopkin Those were the days w lokalnym pubie, zachęcona przez przyjaciół postanowiła kształcić swój głos u śpiewaczki operowej Sybil Knight. To była dobra decyzja. Już pod koniec 1970 roku, w odpowiedzi na ogłoszenie zamieszczone w Melody Maker trafiła do Renaissance. Zespół po rewolucji personalnej i stylistycznej zbierał siły by wywiązać się z zapisów kontraktu i nagrać trzecią płytę. Muzyków urzekł niesamowity głos Annie i jej pogodna osobowość. Dzięki niej grupa zyskała nowe oblicze i stała się rozpoznawalna w branży. Nowy skład zagrał jedenaście koncertów w dwa tygodnie i wszedł do studia by nagrać płytę Prologue, która rozpoczęła nowy rozdział w ich karierze. Nie obyło się bez problemów. Gitarzysta Michael Dunford postanowił skupić się na pisaniu i produkcji. Jego miejsce zajął Mick Parsons, który tuż przed wejściem do studia zginął w wypadku samochodowym, wobec czego skład wymagał kolejnego przemeblowania. Płyta ostatecznie ukazała się w 1972 roku, a w ślad za nią zespół ruszył w trasę koncertową.
Dość ambitna muzyka wyraźnie nawiązywała do nieco cięższego brzmienia gitarowego z nutą psychodelii, co samo w sobie było dość interesujące. Ważną rolę pełniły rozbudowane partie instrumentalne oraz męskie wokale. Dopiero kolejne albumy zdominował głos Annie Haslam. Na płycie Prologue (1972) zwraca uwagę liryczny utwór Sounds of the Sea, typowy dla muzyki grupy w późniejszych latach. Wyróżnia się także rozbudowany epicki Rajah Khan z elementami raga-rocka i brzmieniem podobnym do sitaru. Kolejna płyta Ashes Are Burning (1973) przyniosła bardziej jednorodne brzmienie, wzbogacone o aranże orkiestrowe. Wyróżnia się na niej jedenastominutowa kompozycja tytułowa, z gościnnym udziałem Andy Powella z grupy Wishbone Ash (niesamowite gitarowe solo), która przez jakiś czas była niemal hymnem zespołu. Był to pierwszy album, który pozwolił grupie zaistnieć w USA. Odnieśli sukces na Wschodnim Wybrzeżu, co zaowocowało specjalnym nowojorskim koncertem z udziałem orkiestry w maju 1974 roku.
Kolejna płyta Turn of the Cards (1974) jest nieco trudniejsza i wyraźnie zmierza w stronę rocka progresywnego. Swą obecność zaznacza gitara basowa Jima Campa i perkusja Terence'a Sullivana. Odniesienia do muzyki folkowej odchodzą w cień, częstszą inspiracją staje się muzyka klasyczna. Do grupy powrócił kompozytor Michael Dunford, grając na gitarze akustycznej. Jej brzmienie było idealnym podkładem dla coraz ciekawszego głosu Annie Haslam. Ważnym utworem okazała się zamykająca album kompozycja Mother Russia, poświęcona więźniom łagrów z opowiadania Aleksandra Sołżenicyna. Tu warto podkreślić, że nieco wcześniej grupa zmieniła wydawcę na BTM Records, a w USA reprezentował ich Sire. Popularność zespołu rosła. Album odniósł umiarkowany sukces w Europie i Ameryce Północnej. Promowała go trasa koncertowa z udziałem orkiestr filharmonicznych w Manchesterze, Birmingham, Londynie (występ w Royal Albert Hall) i Nowym Jorku. Zyskali sporą grupę fanów, a ich muzyka często pojawiała się na falach amerykańskich stacji radiowych, emitujących rock progresywny.
Rok 1975 przyniósł płytę Scheherazade and Other Stories, przez wielu uważaną za opus magnum zespołu. Kompozytorem muzyki był Michael Dunford, którego zainspirowały średniowieczne arabskie Opowieści z tysiąca i jednej nocy. Wielu krytyków uważało, że jest to jeden z najlepszych albumów łączących muzykę klasyczną i rocka. Upływ czasu nieco zweryfikował te opinie, jednak i tak sądzę, że ta muzyka może się podobać. Rozbudowana suita Song of Scheherazade wypełniła całą drugą stronę płyty. Składała się z dziewięciu uzupełniających się części. Muzycznie nie ustępują jej pozostałe utwory - Ocean Gypsy, The Vultures Fly High i Trip to the Fair. Pełne liryzmu fragmenty spaja piękny głos Annie Haslam. Muzyka jest dziełem Michaela Dunforda oraz Johna Touta, teksty napisała Betty Thatcher. Był to, jak twierdzi wokalistka, bodaj pierwszy album Renaissance w którym nie wykorzystano cytatów z muzyki klasycznej, choć po podobne inspiracje zespół wcześniej sięgał dość często.
Kolejnym albumem w ich dorobku było dwupłytowe wydawnictwo Live at Carnegie Hall (1976). Wypełniły ją utwory wybrane z trzech koncertów, z lutego 1975 r. Jest to o tyle ważne, że znalazła się tam pełna, blisko półgodzinna wersja suity Song of Scheherazade, wykonana wówczas na trzy miesiące przed rejestracją studyjną. Zespołowi towarzyszyli nowojorscy filharmonicy. Dało to okazję do przedstawienia wręcz ekskluzywnych wersji kilku wybranych utworów: Ocean Gypsy, Carpet of the Sun, Mother Russia oraz ponad dwudziestominutowego Ashes Are Burning, w którym muzycy mogli zademonstrować pełnię swych możliwości. Pierwsza, analogowa wersja tego albumu cierpiała na liczne niedostatki dźwiękowe, które na szczęście udało się poprawić w edycji CD wydanej przez Repertoire Records. Rok później zespół nagrał kolejny album zatytułowany Novella (1977), który w zasadzie nie wniósł niczego nowego do portretu grupy, umacniając i potwierdzając jedynie jej pozycję.
Następny krążek A Song for All Seasons (1978) był dość odważnym przedsięwzięciem w czasach gdy tego typu stylistyka powoli odchodziła w cień, a na scenie zaczęła pojawiać się punkowa rewolta. Album zawierał wspaniałe momenty, jednak młodzież końca lat siedemdziesiątych poszukiwała już innych wrażeń. Dziś jego odbiór jest zupełnie inny. Klimat płyty tworzą klawisze Johna Touta i Royal Philharmonic Orchestra pod dyrekcją Harry’ego Rabinowitza. Kończący płytę tytułowy utwór to jedenaście minut art rocka najwyższej próby. Myślę, że oparł się próbie czasu. I jeszcze ostatni album Azure d'Or (1979), kończący mój zbiór krążków Renaissance. Przyniosł już nieco inne brzmienie, wzbogacone barwą syntezatorów i zwiastujące zmianę profilu muzycznego. Wielu krytyków oraz fanów postrzega go jako punkt zwrotny, od którego twórczość zespołu zaczęła dryfować w bardziej komercyjnym kierunku. Wcześniejsza muzyka, pełna epickiego rozmachu, została zastąpiona przez krótsze formy, oparte na brzmieniu syntezatorów i zrealizowane bez udziału orkiestry. Kolejne albumy z lat osiemdziesiątych hołdowały coraz bardziej komercji, próbując nadążać za modą synthpop i new wave, jednak nie budziły szerszego zainteresowania. Grupa rozpadła się na początku lat osiemdziesiątych, jednak Annie Haslam dalej kontynuowała solową karierę. Zespół w mocno zmienionym składzie reaktywował się pod koniec lat dziewięćdziesiątych i wspólnie ze swą charyzmatyczną wokalistką do dziś koncertuje, ostatnio jednak zdecydowanie częściej na drugiej półkuli. Można posłuchać. W sam raz na skołatane nerwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz