piątek, 17 października 2014

Requiem na jesienne przedpołudnie




Niedziela, jesienne przedpołudnie. Pozornie drobny epizod, którego doświadczyłem podczas spaceru, skłonił mnie do rozmyślań nad nietrwałością kontaktów międzyludzkich. Po powrocie do domu sięgnąłem na jedno z najwyższych pięter półeczki i wydobyłem stamtąd Requiem Mozarta. Nieprzypadkowo. Kontakt z dziełem tego formatu może być lekarstwem na wszelkie smutki. Nie znam innego utworu z tak tajemniczą i pełną legend historią.




Ta przejmująca msza żałobna powstała na sekretne zamówienie. Zleceniodawca chciał pozostać anonimowy, wypłacił też z góry honorarium, nie określając terminu ukończenia pracy.
Mozart, upatrując w zagadkowym zleceniodawcy wysłannika samej śmierci był przekonany, że komponuje utwór na własny pogrzeb – zwłaszcza, że jego zdrowie gwałtownie się pogorszyło. Mimo wysiłków nie dokończył dzieła, choć pracował nad nim niemal do końca życia. Zmarł, pozostawiając po sobie spory dorobek muzyczny, w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat. Żona Mozarta Konstancja, poprosiła zaprzyjaźnionych  z nim twórców Josepha Eyblera i Franza Süssmayra o dokończenie kompozycji. Przez lata spierano się co było dziełem geniusza, a co zostało dopisane po jego śmierci. Dyskusje te jednak nie mają większego znaczenia dla słuchaczy. Powstała prawdziwa perła kultury – dzieło ponadczasowe, jednorodne i spójne. O jego wartości mówi słynny cytat: Nie napisał tego Mozart – niech będzie. Ale ten kto to napisał jest Mozartem. Kto jest autorem tego zdania również nie wiadomo. Dotyczy ono głównie ostatniej części – Agnus Dei, która powstała po śmierci mistrza, jednak według jego wizji, gdyż Süssmayr siedział przy łożu umierającego Mozarta i do końca notował jego wskazówki.
Prawda o Requiem d-moll okazała się banalna. Zamówił je hrabia Franz Walsegg zu Stuppach, chcąc w ten sposób uczcić pamięć swej zmarłej żony. Miał jednak zwyczaj prezentować swym przyjaciołom zamówione kompozycje jako własne.

Na mojej półeczce stoją cztery różne wykonania tego dzieła. Nie podejmuję się oceny które jest najlepsze, wszak to nie zawody. Gdybym znał odpowiedź – pewnie pozostawił bym tylko jedno. Jednak w owe refleksyjne niedzielne przedpołudnie wybrałem wersję w wykonaniu Staatskappele Dresden pod dyrekcją Petera Schreiera. Trzy pozostałe wykonania firmują sir Colin Davis, Herbert von Karajan i János Ferencsik. Nie ma lepszego lekarstwa na nostalgię niż obcowanie z geniuszem. Podobno pomaga także na rozczarowania i bóle egzystencjalne…



PS.

Proszę nie utożsamiać Mozarta z postacią przedstawioną w głośnym w latach 80. filmem Miloša Formana – Amadeusz. To zbyt duże uproszczenie, zresztą scenariusz filmu, oparty o sztukę teatralną, zapewne musiał spełniać wymogi kina hollywoodzkiego.



słuchacz



wtorek, 14 października 2014

Ryba po toruńsku




Wracam. 

Ktoś ze znajomych zapytał mnie niedawno czy będę kontynuował mój blog. Po zawirowaniach związanych z przenosinami półeczki w bezpieczne miejsce, tudzież innymi poważnymi zobowiązaniami postanowiłem po kilkumiesięcznej przerwie reaktywować mój blog. Myślałem o tym już wcześniej – tak więc powracam i będę tu bywał w miarę regularnie. 

Dziś będzie o rybach. A właściwie o jednej – wielkiej i niezwykłej, nie tylko z racji potężnej postury. Derek William Dick czyli Fish – bo o nim mowa - niegdyś szkocki drwal, później charyzmatyczny wokalista grupy Marillion i współtwórca jej największych sukcesów (z całym szacunkiem dla Stevena Hogarth'a, jego następcy), dziś mówi o sobie skromnie, że jest ogrodnikiem, któremu leżą na sercu nie tylko kwiaty we własnym ogrodzie, lecz także los całej planety, którą przecież mamy pozostawić naszym dzieciom. Ta tematyka także pojawia się w jego twórczości.
Fish od 1988 roku występuje na własny rachunek. W Polsce gościł wielokrotnie. W ubiegłą niedzielę wystąpił w toruńskim studenckim klubie Od Nowa. Miałem szczęście być na tym koncercie i z satysfakcją stwierdzam, że naprawdę było warto. Po kłopotach z głosem, dwóch operacjach gardła, po kilku życiowych zakrętach, którym dał wyraz na swej przedostatniej niezbyt porywającej płycie 13th Star, nagranej siedem lat temu, powrócił w ubiegłym roku w doskonałej formie, promując swój najnowszy album A Feast Of Consequences, dostępny jedynie podczas koncertów i za pośrednictwem sklepu internetowego działającego w imieniu artysty. 

Przebieg koncertu nie odbiegał od moich wcześniejszych wyobrażeń. Oglądałem niedawno kilka jego ostatnich występów zarejestrowanych na DVD. Choć z głosem bywało różnie, jednak nie można odmówić mu olbrzymiej charyzmy, co z reguły przekładało się na doskonałą atmosferę koncertu. Tak też było w niedzielny wieczór w Toruniu. Przyznam, że nie jestem bezkrytycznym miłośnikiem całego dorobku Ryby, jednak twierdzę, że album A Feast Of Consequences można śmiało postawić obok najlepszych jego dokonań. Muzyka jest tu dużo bardziej wysmakowana i ciekawsza niż na poprzednim krążku. Mocną stroną są teksty utworów – lecz to pole do interpretacji dla znających język angielski.


Fish w toruńskim klubie Od Nowa

Trzon programu stanowiły utwory z tej właśnie płyty. To rzeczywiście doskonale zrealizowane i poruszające dzieło. Najmocniejszą stroną albumu jest cykl pięciu utworów pod wspólnym tytułem High Wood, poświęconych bitwie nad Sommą. Ta największa, trwająca ponad cztery i pół miesiąca batalia I Wojny Światowej zainspirowała Fisha do stworzenia wspomnianej suity. Artysta podczas koncertu wspomniał, że w zmaganiach brali udział obaj jego dziadkowie (na szczęście przeżyli) stąd też pewnie tak osobisty stosunek do poruszonego tematu. W pierwszym dniu zmagań zginęło 60 tysięcy brytyjskich żołnierzy, zaś walki o tytułowy Wysoki Las pochłonęły blisko 8 tysięcy niezidentyfikowanych ofiar. W walkach pierwszy raz wykorzystano czołgi. Wyświetlane w tle filmy dokumentalne, przeplatane przejmującymi grafikami sprawiały, że prezentowana muzyka, nieco bardziej surowa niż na płycie, robiła przejmujące wrażenie.
Na drugą część koncertu oraz bisy złożyły się znane i ciepło przyjęte przez publiczność utwory z okresu współpracy z zespołem Marillion oraz wczesnych płyt solowych.

Fish nie pozuje na gwiazdę rocka. Ostatnio chętniej występuje w małych klubach, gdyż ceni sobie bliskość fanów i kontakt z publicznością. Jest spontaniczny – czemu dał wyraz biorąc na scenę kilkuletnią dziewczynkę z ramion jednego z fanów. Nie lubi jednak natrętnych zdjęć, tudzież pokątnego filmowania koncertów. I nie jest to żadna ekstrawagancja, ma ku temu prawo. A jeśli muzyka porusza, to przecież można zdobyć jego ostatnią płytę. Zapewniam, że warto. 


słuchacz


PS

Tradycyjnie - omawiana płyta z półeczki: