poniedziałek, 14 czerwca 2021

Z Przemysławem Rudziem o muzyce, kosmosie i filozofii




Po blisko półrocznej przerwie chciałbym reaktywować Półeczkę z płytami. Tę nieobecność w sieci spowodował splot różnych okoliczności, a przede wszystkim znany wszystkim wirus, który rozpanoszył się w moim organizmie wyjątkowo złośliwie, co skończyło się wielodniową hospitalizacją. Tutaj słowa szczególnej wdzięczności chcę skierować na ręce Pani dr Iwony Urbanowicz oraz całego zespołu, który w styczniu tego roku tworzył I Oddział Covidowy w bydgoskim Szpitalu Uniwersyteckim im dr. A. Jurasza. Tylko dzięki ich poświęceniu i zaangażowaniu udało mi się opuścić ów oddział o własnych siłach. Dziękuję też wszystkim prawdziwym przyjaciołom oraz bliższym i dalszym znajomym za wiele słów 
autentycznego wsparcia, które trafiały do mnie w tym bardzo trudnym czasie. Choć nigdy nie lekceważyłem zagrożenia ze strony koronawirusa, to dziś wiem jak wygląda walka z nim, i wiem co się czuje, gdy leżąc na intensywnej terapii żegnasz sąsiadów wywożonych w czarnych workach. O spustoszeniu w organizmie nie chcę pisać, zwłaszcza że nadal wymagam rehabilitacji. Te wspomnienia, jak również dźwięki aparatury podtrzymującej oddychanie towarzyszące mi bez przerwy przez wiele dni i nocy zostaną ze mną na zawsze. Tyle tytułem usprawiedliwienia nieobecności, wróćmy do muzyki.

Kilka dni temu udało mi się porozmawiać z Przemysławem Rudziem, aktywnym muzykiem z kręgu krajowej sceny elektronicznej. Była to nasza druga dłuższa rozmowa. Pierwszą, jako pokłosie XIV Festiwalu Muzyki Elektronicznej w Cekcynie zamieściłem na blogu blisko dwa lata temu, więc darując sobie przydługie wstępy przejdźmy do rzeczy.




W mitologii starosłowiańskiej istniała bogini Rudź. Odpowiadała według ówczesnych wierzeń za wylęg nowości, za nowe pomysły, ich jakość i liczbę. Była patronką Nowego, Władczynią Porodów i Opiekunką Pomysłów. Ty, jak do tej pory masz w swym dorobku dwadzieścia cztery płyty podpisane własnym nazwiskiem i dokładnie tyle samo wydanych książek.

Zaskoczyłeś mnie, nie wiedziałem o jej istnieniu, ale coś chyba w tym jest… Odwołałbym się chyba do starej łacińskiej maksymy Nemo iudex in causa sua (Nikt nie może być sędzią we własnej sprawie). Trudno jednak oszukać matematykę i wszystko wskazuje na to, że nie jest to moje ostatnie słowo. Ostatnim moim dziełem, jeśli chodzi o słowo pisane, jest album poświęcony misjom NASA. Jest to retrospekcyjne spojrzenie na amerykański program kosmiczny, siłą rzeczy mocno okrojone do zaledwie trzydziestu rozkładówek. Niełatwo zamknąć całość w takiej lapidarnej formie, ale album spełnia raczej rolę popularyzatorską, będąc niejako wstępem do samodzielnych poszukiwań. A jeśli chodzi o muzykę, to faktycznie w ostatnim czasie nieco jej przybyło. W tym roku pojawił się Copernicus, płyta którą nagrałem w kooperacji z moim kolegą Robertem Szajem, dyrektorem nowopowstałego kanału TVP Nauka. Dzięki jego umiejętnościom logistycznym i przejechaniu setek kilometrów z instytucji do instytucji udało się załatwić wejście na wzgórze katedralne we Fromborku, aby zarejestrować krótką impresję na wspaniałych organach tamtejszej archikatedry. Są one oddalone zaledwie o około dwadzieścia metrów od grobu Kopernika, więc jest to miejsce pełne szczególnej metafizyki, która pozwala odczuć obecność czegoś ponadzmysłowego.

Poza tym w fazie produkcji jest moja płyta marsjańska The Martian Anthology (PR: dostałem ją 12 czerwca), zainspirowana również słowem pisanym. Mój kolega Wojtek Sedeńko ma wydawnictwo książkowe, a przy tym od bardzo wielu lat jest animatorem gatunku science fiction i fantasy. Zna niemal wszystkich autorów krajowych tego nurtu oraz większość czynnie piszących z zagranicy. Szybko okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Inspiracją do nagrania płyty była niedawno wydana przez niego Antologia marsjańska, będąca cyklem siedemnastu opowiadań różnych autorów poświęconych tej planecie. Wcześniej zapoznałem się z nimi i na tej podstawie spróbowałem wyobrazić sobie jak ów beletrystyczny Mars wygląda. Postanowiłem opisać go muzycznie. I tak powstał album, który będzie w limitowanej serii rozprowadzany wspólnie ze wspomnianą książką, ale także będzie funkcjonował jako moja regularna płyta solowa. Było to dla mnie spore wyzwanie. Nagrałem siedemnaście kompozycji, co siłą rzeczy wymusiło skrócenie ich do kilkuminutowych elektronicznych impresji o charakterze ambientowo-sekwencyjnym. W zasadzie wolę formy dłuższe, jednak tu postanowiłem dostosować się do formuły książki. Gdyby była to powieść jednego autora – wówczas pewnie powstałaby jakaś suita, ale że autorów było siedemnastu to ostatecznie mamy siedemnaście obrazków dźwiękowych. Starałem się by były zróżnicowane pod względem stylistyki, barwy i dynamiki. Mam nadzieję, że ów materiał pokaże nieco inną stronę mojej twórczości. Przyznam też, że taka krótsza forma bardzo mnie zainteresowała. Daje dużo znacznie szybszej satysfakcji, w przeciwieństwie do suity, gdzie na efekt końcowy trzeba czekać znacznie dłużej. Praca nad suitą trwa czasem kilka tygodni bądź miesięcy i zdarza się, że efekt końcowy ostatecznie ląduje w koszu. Krótsze formy mogą powstać nawet w kilka godzin, przybierając akceptowalną formę i szybciej dają zadowolenie. Są dużo bardziej skondensowane, gdyż w krótszym czasie trzeba zawrzeć więcej treści. Było to dla mnie także dydaktyczne doświadczenie, sporo mnie nauczyło.

piątek, 8 stycznia 2021

Nick Mason’s Saucerful of Secrets





Nick Mason mimo, że pozostawał członkiem wszystkich wcieleń Pink Floyd, nigdy nie stawał na pierwszym miejscu w blasku jupiterów. W momencie eskalacji konfliktu między Rogerem Watersem i Davidem Gilmourem opowiedział się po stronie tego drugiego. Przypadkowe spotkanie z Rogerem w 2002 roku na karaibskiej wyspie Mustique zaowocowało odnowieniem przyjaźni, co w konsekwencji pomogło Bobowi Geldofowi zorganizować wspólny front i przekonać Gilmoura do występu Pink Floyd w legendarnym składzie na Live 8 w 2005 roku. Późniejsze nadzieje fanów na wspólną trasę koncertową mimo okazjonalnych gościnnych występów jednak pierzchły. W 2014 roku Gilmour stwierdził w jednym z wywiadów dla Rolling Stone, że miał trzydzieści lat, kiedy Roger opuścił grupę. Od tamtego czasu minęły blisko cztery dekady, czyli ponad połowa jego życia i naprawdę obaj nie mają już ze sobą wiele wspólnego. Mason zaś uważa, że ich ciągłe różnice zdań są frustrujące. W 2018 również dla Rolling Stone’a stwierdził, że czuje się rozczarowany ciągłymi kłótniami tych starszych panów.  Uważa, że Roger nadal nie chce docenić wkładu Davida. Wie, że popełnił błąd opuszczając zespół i zakładając, że bez niego wszystko runie. Twierdzi, że najważniejsze jest pisanie utworów, zaś gra na gitarze i śpiew to coś, co może zrobić każdy. Brak chęci współpracy Davida Gilmoura i Rogera Watersa jest aż nadto widoczny. Na pytanie dziennikarza jak udaje mu się pozostać neutralnym Mason odpowiedział z właściwym sobie humorem, że po prostu trzyma głowę za parapetem.