piątek, 28 lipca 2017

Kapuściany rock i grupa łachmaniarzy





Niemiecka muzyka rockowa, poza nielicznymi wyjątkami nie jest w naszym kraju specjalnie znana. Oczywiście można jednym tchem wymienić zespoły Scorpions, Kraftwerk czy Rammstein. Sęk w tym, że ten pierwszy śpiewa jedynie po angielsku, drugi prawie wcale, a trzeci w rodzimym języku i szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, żeby śpiewał w jakimkolwiek innym, bowiem ten jakoś wyjątkowo do niego pasuje…
U schyłku lat sześćdziesiątych narodziło się w Niemczech zjawisko, określane nieco pogardliwie przez ówczesną brytyjską prasę jako krautrock. Im bardziej odkrywam ów nurt, tym większe odnoszę wrażenie, że owa pogarda jest niezasłużona i wynika głównie z brytyjskiego egocentryzmu. Szkoda, że główni jego reprezentanci, poza nielicznymi wyjątkami są w Polsce raczej mało znani. Należałoby tu wymienić takie grupy jak choćby Can, Kraftwerk, Neu!, Ash Ra Tempel, Tangerine Dream, Popol Vuh, Faust, Amon Düül II, Jane. To tylko nieliczne przykłady. 
Krautrock początkowo w dużym stopniu czerpał z brytyjskiej psychodelii. Rozwijał się jednak w dość specyficznym miejscu i czasie szybko zyskał własne oblicze. Niewątpliwie w jakimś w stopniu był odbiciem nastrojów ówczesnego pokolenia młodych Niemców. Wpływ na jego rozwój miała także fala kontestacji studenckiej, przelewająca się u schyłku lat sześćdziesiątych w Europie Zachodniej. Także do Niemiec trafiły hasła nawołujące do odrzucenia konserwatywnego systemu wartości, protesty związane z konfliktem wietnamskim oraz zniechęcenie brakiem perspektyw. Krautrock zrywał z typową muzyką popularną. Czerpał z filozofii Wschodu, jak i z osiągnięć eksperymentalnej muzyki współczesnej. Skłaniało to artystów do poszukiwania nowych, często mocno eksperymentalnych środków wyrazu. Efekty swych poszukiwań prezentowali w klubach muzycznych, które stawały się oazami dla najbardziej awangardowych twórców. Jednym z takich miejsc był działający do roku 1970 w Berlinie Zachodnim klub pod nazwą Zodiak Free Art Lab. To właśnie tam krystalizowały się pionierskie wizje Ash Ra Tempel, Tangerine Dream i Cluster.



Określenie krautrock jest bardzo pojemne i mocno umowne, bowiem łączy wiele niemieckich zespołów, inspirujących się wczesną muzyką elektroniczną, nasyconą niemieckim industrialem, psychodelią, początkami space rocka i rocka progresywnego oraz muzyką spod znaku ambient. Wszystko to razem tworzyło nową i oryginalną wartość, trochę niesprawiedliwie później zapomnianą. Dobrze, że na fali reedycji kompaktowych w latach dziewięćdziesiątych wielu z owych wykonawców zostało ponownie odkrytych i docenionych.
Jednym z dość oryginalnych zespołów, funkcjonujących wprawdzie na obrzeżach muzyki krautrockowej, była pochodząca z Hamburga grupa Frumpy, działająca w latach 1970 – 1972. W tym czasie wydali cztery albumy. Po dłuższej przerwie, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych muzycy na krótko wznowili działalność. Niewątpliwie do komercyjnego sukcesu formacji przyczyniła się Inga Rumpf, charyzmatyczna wokalistka, związana później z grupą Atlantis, a także ze sceną jazzową. Ta wyjątkowa wokalistka nie bez powodów obwołana została największym indywidualnym talentem wokalnym ówczesnej niemieckiej sceny rockowej. Muzyka Frumpy wprawdzie łączyła wiele elementów klasycznego hard rocka, była jednak znacznie bogatsza, zwłaszcza w sferze improwizacji.


Członkowie zespołu wywodzili się z hamburskiej grupy The City Preachers, popularyzującej w Niemczech muzykę spod znaku folk. W 1968 zespół podzielił się, a nowa formacja postanowiła skoncentrować się na syntezie rocka, białego bluesa, muzyki klasycznej i psychodelicznej. W 1970 do grupy dołączyła Inga Rumpf, której glos często porównywano do Janis Joplin (choć to duże uproszczenie, bowiem w mojej opinii udało jej się stworzyć indywidualny styl). To nadało nowej formacji rozpędu, intrygujące brzmienie oraz nazwę, będącą anagramem nazwiska wokalistki. Początkowo zespół grał bez gitary prowadzącej, co okazało się dość ciekawym eksperymentem. Rola prowadzącego przypadła Kravetzowi, grającemu na organach Hammonda. Muzycy pojawili się w lipcu 1970  na festiwalu muzyki poważnej w Kilonii oraz dwa miesiące później na festiwalu Open Air Love & Peace w Fehmarn. Koncertowali także we Francji, Niemczech i Holandii, poprzedzając występy Spooky Tooth, Yes, Humble Pie oraz Renaissance Pierwszą płytę, zatytułowaną All Will Be Changed nagrali w sierpniu 1970. Prócz Ingi w zespole występował perkusista Carsten Bohn, basista Karl-Heinz Schott i pochodzący z Francji organista Jean-Jacques Kravetz. Początki nie były łatwe. Bywało, że grali bez zapłaty, gdyż organizator ulotnił się z całą gotówką. Prasa pisała, że muzyka jest nudna i z udawaną nadzieją przywoływała obietnicę zawartą w tytule debiutanckiej płyty.



Oni jednak wierzyli, że to co robią ma sens. Rok później istotnie nastąpiła zmiana, bowiem Inga Rumpf została uznana za najlepszy żeński głos na niemieckiej scenie muzycznej.
Z czasem debiutancka płyta zyskała uznanie krytyki. Zachęcona sukcesem grupa ponownie weszła do studia. Tuż przed rozpoczęciem nagrań do  drugiego albumu, zatytułowanego po prostu 2, do zespołu dołączył gitarzysta Rainer Baumann. To właśnie ten album jako pierwszy trafił w moje ręce. Zawierał dobry rock, przypominający nieco Deep Purple, bądź Uriah Heep, niosący jednak w improwizacjach powiew czegoś zupełnie innego. Instrumentarium niby było tradycyjne, czyli gitary i organy Hammonda, jednak wykorzystane w dość niekonwencjonalny sposób. Źródeł takiego stylu może należałoby szukać wśród brytyjskich kapel, grających tzw. białego bluesa, jednak Frumpy był indywidualnością. Całości dopełniał ciekawy, nieco matowy wokal (początkowo myślałem, że męski). Płyta zaintrygowała mnie na tyle, że niedługim czasie zdobyłem pozostałe krążki i stałem się fanem Ingi Rumpf i jej zespołu. Na Dwójce znalazły się zaledwie cztery utwory, jednak zupełnie inne niż to, czego można było spodziewać się zza zachodniej granicy. Muzyka wywodziła się z pogranicza rocka progresywnego i leżała setki mil od dobrze znanego niemieckiego popu. Dla mnie była to płyta należąca bezwzględnie do czołówki niemieckiego rocka (wokal na szczęście był angielski). Niesamowite wrażenie pozostawia kończąca album kompozycja Duty, zawierająca niewielki przetworzony cytat z Toccaty i Fugi D-Moll Jana Sebastiana Bacha. Debiutancka płyta Frumpy, nagrana rok wcześniej i nosząca nieco proroczy tytuł All Will Be Changed również nie była stylistycznie zbyt odległa. Bodaj najsłabszym utworem jest na niej otwierający krążek Life Without Pain. Dalej jest coraz lepiej. Przykuwa uwagę zwłaszcza końcówka, czyli połączone ze sobą trzy utwory: Floating Part 1, Baroque i Floating Part 2. Po nich krążek mógłby spokojnie się zakończyć, jednak wydawca umieścił na nim jeszcze dwa nagrania bonusowe, które na szczęście nie psują ogólnego pozytywnego wrażenia. 



Trzeci album, nagrany w 1972 roku nosi znaczący tytuł By The Way, bowiem brzmi, jakby w istocie został nagrany „przy okazji”. Piosenki są nierówne i trochę rozczarowują, choć nie brakuje naprawdę dobrych fragmentów. A może zespół zawiesił sobie poprzeczkę zbyt wysoko? Zdecydowanie korzystniej wypada druga część albumu. Wyróżnia się trochę niejednorodny stylistycznie I’m Afraid, Big Moon, dobry jest również następujący po nim Relesae, niestety kończący płytę Keep On Going znów pozostawia wrażenie niedosytu. Chyba ten brak zdecydowania zaciążył na dalszych losach zespołu, bowiem zaledwie po kilku miesiącach od wydania trzeciego krążka grupa przestała istnieć. Niejako „pośmiertnie” ukazał się jeszcze świetny album koncertowy Live. Warto poszukać wydania dwupłytowego, gdyż umieszczono na nim dwa bonusowe utwory, nagrane jeszcze przed oficjalnym debiutem zespołu. Wcześniej ukazały się na dwupłytowej składance Pop & Blues Festival '70. Zasadnicza cześć płyty pochodzi z koncertów zarejestrowanych między grudniem 1971, a kwietniem 1972 roku.
Krótko po rozpadzie Frumpy Inga Rumpf, Jean-Jacques Kravetz i Karl-Heinz Schott sformowali grupę Atlantis, jednak tej formacji było nieco bliżej do popu niż do rocka. 


Później Inga Rumpf podjęła trud kariery solowej, aktywna jest w zasadzie do dziś. Po krótkim flircie z reaktywowanym w latach dziewięćdziesiątych Frumpy zwróciła się w stronę jazzu i muzyki gospel. Śpiewała w kościołach, a jej teksty niosły przesłanie chrześcijańskie. Nagrała też świetną wersję hitu Unchain My Heart Raya Charlesa. Jej osiągnięcia podsumowuje dwupłytowa kompilacja Inga Rumpf - The Best Of All My Years... so far, wydana w 1997 roku. Oblicze bliższe muzyce klubowej i jazzowej ilustruje zarejestrowany na żywo koncert Inga Rumpf & Joja Wendt Quartet At Lloyd’s (1997).


Jak wspomniałem na początku lat dziewięćdziesiątych zespół Frumpy reaktywował się. Ukazały się dwa albumy Now! (1990) i News (1991) oraz rejestracja koncertu Live Ninety Five (1995). Inga Rumpf była nadal w znakomitej formie. Żaden inny artysta nie miał tak wielkiego wpływu na niemiecką muzykę rockową, jak ta pochodząca z Prus Wschodnich wokalistka, która oszlifowała swój talent w hamburskiej dzielnicy St. Georg, słuchając na co dzień Elvisa Presleya, Chucka Berry’ego, Mahalii Jackson i Niny Simone...

słuchacz






piątek, 14 lipca 2017

Nowe wydania Niemena i rozterki malkontenta



Niemen Aerolit- wydanie firmy Digiton z 1994 roku,
cyfrowo zrekonstruowane przez artystę

W listopadzie ubiegłego roku wygłodzeni kolekcjonerzy po długiej przerwie doczekali się winylowej reedycji kolejnych płyt z dyskografii swego mistrza. W sklepach pojawił się dwupłytowy album, zatytułowany Niemen vol. 1 & vol. 2. Pierwsze wydanie, z roku 1973 trafiło do sklepów w postaci dwóch oddzielnie sprzedawanych płyt. W nowym wydaniu tworzą całość, przypuszczam zresztą, że taki był początkowy zamysł artysty, zaś rozdzielenie wynikło z innych względów. Po kolejnych siedmiu miesiącach, na szczęście wbrew początkowym pogłoskom, na półki sklepowe trafiła dwupłytowa edycja CD. 


Niespełna dwa tygodnie później trzeba było ponownie sięgnąć do portfeli, bowiem Warner Music Poland (spadkobierca Polskich Nagrań) zaprezentował winylową reedycję albumu Aerolit, nagranego w listopadzie 1974 roku. Mogłoby się wydawać, że fani Niemena wreszcie powinni zaznać szczęścia. Okazało się jednak, że… niekoniecznie. O tym jednak za moment, teraz dwa słowa o muzyce.
Po powrocie do kraju i nagraniu wspomnianego wcześniej dwupłytowego albumu, który szerzej omówiłem w jednym z wcześniejszych postów Niemen po raz kolejny sformował nowy zespół, bowiem silna osobowość artystyczna Józefa Skrzeka i jego kolegów oraz rzekome błędy impresaryjne uniemożliwiły funkcjonowanie grupy w dawnym składzie. Muzycy ze Śląska powrócili do nazwy SBB, zmieniając jej znaczenie i rozpoczynając nowy etap swej kariery. Twórczość Niemena również uległa zmianie. Stracił część swoich fanów, przyzwyczajonych do łatwych piosenek, zyskał jednak nowych, bardziej wymagających. Zafascynowany Norwidem coraz chętniej sięgał po jego teksty, wykorzystywał też wiersze innych twórców. Pojawiły się utwory do słów Zbigniewa Herberta, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Jonasza Kofty. Śmielej korzystał z elektronicznych barw. Muzykę z okresu poprzedzającego Areolit dokumentuje płyta 41 potencjometrów pana Jana (2007) oraz nagrania zawarte na bootlegu Aerolit Live – Sopot / Warszawa (1974). 


Skład nowego zespołu oparty był o muzyków pochodzących z dobrze zapowiadającej się, również śląskiej grupy Krzak, choć później ewoluował. Grał w nim Maciej Radziejewski (gitara), czasem zastępował go Sławomir Piwowar (Paradox i Bemibek), grał także Jan Błędowski (skrzypce), później jego miejsce zajął Andrzej Nowak (klawisze) oraz Jacek Gazda (gitara basowa). Był też oczywiście Piotr Dziemski (perkusja). Pod koniec 1974 roku (w trakcie remontu studia PN) Niemen nagrał płytę Aerolit, na której ostatecznie towarzyszył mu Sławomir Piwowar, Jacek Gazda, Andrzej Nowak oraz Piotr Dziemski. Stylistycznie muzyka dryfowała w stronę fusion i jazz-rocka z elementami elektroniki. Jednym z ciekawszych utworów na krążku był nieco orientalny Pielgrzym, w którym Niemen eksperymentalnie potraktował swój głos. Docenił to Andrzej Ibis Wróblewski, pisząc w Non Stopie (9/1975): „Swój głos uczynił posłusznym narzędziem. Operuje nim w sposób nieomal kuglarski. Proszę posłuchać Pielgrzyma Norwida. Niemen śpiewa tam dwugłosem. To nie jest żaden trik elektroniczny. Niepojętym dla mnie sposobem Niemen dzieli struny głosowe tak, że wydobywa z nich jednocześnie brzmienie basowe i tenorowe. Niesamowitość tego utworu podnoszą niezwykłe, zimne dźwięki melotronu i mooga. Jest to muzyka z zaświatów.” Powstał jeden z lepszych albumów w dyskografii, na którym ciągle dzieje się coś ciekawego. Mam jednak wrażenie, że fani (poza wyjątkami) trochę tej płyty nie doceniają. Niestety formacja istniała dość krótko. Lider podziękował muzykom, nie tolerując wysokoprocentowych wyskoków, a niezwykle utalentowany Piotr Dziemski zmarł nagle w wyniku powikłań pooperacyjnych. 

Dotychczasowe wydania Niemen Areolit. Warto porównać kolory okładek
Tyle o muzyce, dwa następne słowa o tym, co możemy otrzymać w zamian za ciężko zapracowane pieniądze. Nie będę tu rozpisywał się o samym brzmieniu, bowiem generalnie spełnia moje oczekiwania. Areolit zyskał na klarowności i szerokości pasma, zwłaszcza jeśli chodzi o basy – są czytelne i naturalne. Poprawiono też nieco dynamikę, choć Niemen vol. 1 & vol. 2 brzmi nie wiem dlaczego ciszej, niż pierwowzór z lat siedemdziesiątych (zwłaszcza jeśli chodzi o Requiem dla van Gogha). Mimo to selektywność również się poprawiła. Zastanawia mnie także sposób przygotowania matryc, jednak o tym może w którymś z kolejnych postów. Dużo więcej uwag mam do strony edytorskiej, wszak jak mawiają Francuzi – je się także oczami. 

Pierwsze tłoczenie i wznowienie 
Zacznijmy od tzw. Marionetek. Na okładce edycji winylowej poprawiono błędy w angielskich tłumaczeniach, zmieniono też nieco czcionkę. Najbardziej jednak boli jakość zdjęć. Są wyraźnie gorsze niż w pierwszym wydaniu, wyraźne jest ziarno. Ewidentnym przykładem niechlujstwa wydawniczego jest reprodukcja zdjęcia zespołu. Pod główką gitary Józefa Skrzeka pojawiły się dziwne duchy, na co zwrócił mi uwagę kolega Dominik. Gdy przyjrzałem się dokładniej, to okazało się, że jest to wycięty i przesunięty w dół fragment gryfu gitary. Główka basu wisi w powietrzu niczym odcięta. To jedynie początek błędu, bowiem przesunięciu uległ spory fragment zdjęcia w postaci grubej krechy przecinającej gitarę, perkusję i ciągnącej się aż do prawej nogi dzierżącego talerze Helmuta Nadolskiego. Widać to wyraźnie na wyżej zamieszczonych zdjęciach rewersu okładki obu wydań. Tak ewidentnie sknocony projekt powtórzono bez skrupułów w wydaniu CD. Jestem przekonany, że przygotowanie dobrego skanu w profesjonalnych warunkach nie jest zbyt trudne. Przy dobrych chęciach można to zrobić także w warunkach domowych, uzyskując znacznie lepszy efekt, niż to co otrzymaliśmy. Chyba, że… komuś nie zależy, bo ludzie i tak kupią. 
Na plus zapisuję gruby karton, grzbiet i nieco dokładniejszy wydruk. Jakość skanów niestety również pozostawia sporo do życzenia. 

Fragment okładki oryginalnego wydania 
Nowe wydanie - prócz wszechobecnego śniegu pod główką gitary Józefa pojawiły się jakieś "duchy", które niestety są częścią większej całości...
I jeszcze jeden przykład:

Oryginał - ewidentny błąd druku

Nowe wydanie - niby lepiej, ale "mory" nie usunięto

Wersja CD budzi znacznie więcej zastrzeżeń. Gruba krecha należy się wydawcy za minimalistyczne opakowanie, w wydatny sposób przyczyniające się do przedwczesnego zniszczenia krążków. Zachowano wprawdzie atrakcyjny mat okładki, jednak zastosowana folia jest wyraźnie gorszej jakości. Płytki włożono w okładkę beż żadnego dodatkowego zabezpieczenia. Przypomnę, że wszystkie poprzednie wznowienia miały dodatkowe papierowe koperty. Szczerze mówiąc, kompletnie tego nie rozumiem, zresztą ta tendencja staje się coraz bardziej powszechna, przyprawiając wielu audiofilów o dodatkowy stres (wspominałem o tym przy okazji recenzji najnowszego krążka Rogera Watersa). 


Pół biedy, jeśli okładka jest na tyle szeroka, że umożliwia włożenie płyty w samodzielnie dodanej papierowej kopercie. Znacznie gorzej, gdy jest tak wąska, że prawie uniemożliwia wyjęcie płyty, nawet bez owej dodatkowej ochrony. Tu już można posądzić wydawcę o wyrafinowaną złośliwość, wszak nie trzeba wybitnej inteligencji, by przewidzieć nieuniknione porysowanie nośnika. Nie dość, że nie sposób go chwycić, to gdy się to wreszcie uda otrzymujemy w bonusie lustrzaną powierzchnię np. zapaskudzoną klejem od świeżo złożonej okładki. Całe wydawnictwo nie wiedzieć czemu jest niższe, niż w przypadku poprzednich tytułów oraz jakoś niespecjalnie nawiązuje do nich graficznie. Może wyobraźnia wydawców sięga dalej i wkrótce pojawią się w sprzedaży jakieś specjalne szczypce, chwytaki, czy co kto tam woli, ułatwiające wyjęcie płyty – w końcu na tym też da się zarobić. A kto będzie chciał oszczędzić i gadżetu nie kupi, a krążek zniszczy - to zawsze będzie mógł nabyć kolejny egzemplarz… i sprzedaż wzrośnie.

Dużo więcej uwag mam do okładki winylowego Aerolitu. Plus należy się za grubość kartonu i grzbiet. I na tym koniec. Reszta jest poniżej wszelkiej krytyki, począwszy od przesunięcia ogólnej barwy w stronę zieleni, poprzez jakość skanów, wyraźne ziarno i paskudną morę na fotografiach. Tak przygotowane wydanie budzi uzasadnione podejrzenia, że oba poprzednie tytuły ukazały się bez współpracy z Fundacją im. Czesława Niemena. W przeciwieństwie do poprzednich - żadna informacja na ten temat nie pojawiła się na płytach. Na stronie fundacji o kolejnych tytułach też nie ma ani słowa. Inna rzecz, że sama strona również sprawia wrażenie dawno nieaktualizowanej. 

Z lewej pierwowzór, z prawej nowe wydanie

Tu dla odmiany - po lewej stronie nowe wydanie, z prawej pierwowzór.
Na bardziej skontrastowanym i pozbawionym szczegółów zdjęciu widać charakterystyczną morę

Jako ciekawostkę przytoczę fragment pewnego artykułu z miesięcznika Teraz Rock (11/2007). W rubryce Kower Story zamieszczono fragmenty rozmowy z Panią Małgorzatą Niemen, która przybliża kulisy powstania projektu okładki. Oto cytat: 
„Wtedy często wpadał do nas Jonasz Kofta. Kiedy przyniósł Cztery ściany świata (…) Ten wiersz nie dość, że ma genialne przesłanie, to na dodatek jest bardzo plastyczny, pobudzający wyobraźnię. Zdania przed ścianą dźwięku stoją głusi, modlą się do muzyki i przed ścianą płaczu stoją błazny, śmieszą ich własnym cieniów podrygi zainspirowały mnie do okładki, na której miały być różne twarze-maski. Na przykład głowa bez uszu lub twarz klowna z domalowanym uśmiechem, gdy jego własne usta wygięte były w „podkówkę”. Jednak ostatecznie Czesławowi spodobał się pomysł z jedną twarzą, w oczach której odbija się mur. Tu inspiracją były słowa ostatniej zwrotki: Jest świat ze ścian/ rosnących w górę/ w nim traci wartość słowo/ ja stoję przed zwyczajnym murem/ i walę w niego głową. Na ogół jestem za prostotą, ascetycznymi rozwiązaniami. Czesław natomiast lubi zagęszczać nie tylko w dźwiękach, ale i w rysunkach. Tak więc domalowane splątane dłonie pod „ścianą straceń" czy wycieniowana rzeźba twarzy to jego dzieło.

- Jaką techniką została wykonana ilustracja?

Flamastrami. Czesław przywiózł ze Stanów ich przepiękną gamę kolorystyczną... Na szczęście okładka była dość dobrze wydrukowana jak na ówczesne możliwości drukarskie (podkreślenie moje). Okazała się jedną z barwniejszych i efektowniejszych okładek płytowych, jakie w połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się ze znaczkiem Polskich Nagrań.
Małgorzata Niemen dobrze też pamięta, jak jej mąż pracował nad tylną stroną koperty Niemen Aerolit. Siedział przy biurku i cyzelował piórkiem te literki. I byłam pełna podziwu dla jego spokoju. Zapytałam: Pomylisz się i jak to poprawisz? A on na to: Dlaczego mam się pomylić? To był człowiek o niezwykłej harmonii wewnętrznej. To skupienie, wiara w siebie... Pani Małgorzata przechowuje oryginał projektu. Na odwrocie są pieczątki urzędu cenzorskiego, bez którego akceptacji nie byłby możliwy druk okładki longplaya.” 

Tyle cytat z Teraz Rocka. Niżej zamieszczono reprodukcję odcisku pieczęci. I treść: G.U.K.P.P. i W. zezwala na druk 50 tys. egz. w/g wzoru. 18 III 1975.

Jeszcze jedno porównanie z lewej nowe wydanie, z prawej oryginał
Nasuwa się pytanie – nie dało się odwołać do oryginalnego projektu? Nie wiem jak przygotowywano materiał do druku, jednak efekt końcowy można ocenić porównując współczesną okładkę z oryginałem sprzed ponad czterdziestu lat, wydrukowanym na niezbyt grubym papierze. Wnioski pozostawiam Państwu. Czyżby nad całą twórczością Niemena ciążyło jakieś Fatum?
słuchacz

















niedziela, 9 lipca 2017

Olias of Sunhillow - Jon Anderson i jego kosmiczny świat





Olias of Sunhillow Jon Anderson (1976)



W latach siedemdziesiątych z dużym zainteresowaniem śledziłem dokonania artystów z kręgu tzw. art rocka. Możliwości były wówczas dość skromne, głównie polegałem na tym, co udało się nagrać z radia, choć warto podkreślić, że w tamtym czasie wypełniało ono misję popularyzatorską w znacznie większym zakresie niż dziś. Dziś na szczęście te lata stanowią już historię (choć sentyment do dawnych audycji pozostał), płyty są powszechnie dostępne, a wiedzę można czerpać z Internetu. 
Jednym z zespołów, któremu poświęcałem szczególną uwagę była grupa Yes. Naturalną koleją rzeczy zainteresowała mnie również pierwsza solowa płyta ich wokalisty. Album był wyjątkowy, podobnie jak postać lidera wspomnianej formacji. Jon Anderson zawsze żył we własnym świecie. Gdyby nie został gwiazdą pewnie ludzie taktowaliby go z przymrużeniem oka i dużą rezerwą. Podejrzewam, że do dziś najlepiej czuje się w baśniowym otoczeniu, pełnym elfów, dobrych duchów, kosmicznych fluidów i pozytywnej energii. Znana jest jego proekologiczna i pacyfistyczna postawa oraz zainteresowanie filozofią New Age. Unikalny, eteryczny i wręcz nieziemski głos, jakim dysponuje doskonale uzupełnia jego wizerunek. Dzięki swej wrażliwości potrafi zaprowadzić słuchaczy w najdziwniejsze rejony świata. Każda z wypraw jest inna. Bywają w nich obce cywilizacje, baśniowe stwory, opowieści ze starych filmów, a także mity i legendy różnych, czasem odległych kultur.

Kolekcja YES z mojej Półeczki

Głos Jona Andersona nie łatwo zdefiniować, choć nie sposób go pomylić z jakimkolwiek innym. Korzystając z terminologii operowej można nazwać go kontratenorem. Jego śpiew jest natychmiast rozpoznawalny i w zasadzie głównie kojarzony z grupą Yes. To jednak duże uproszczenie. Jon, będąc wprawdzie współzałożycielem oraz duszą twórczą tej formacji nie był obecny we wszystkich jej wcieleniach. Były okresy, gdy z różnych względów zastępowali go inni wokaliści, jak choćby Trevor Horn, David Benoît czy ostatnio Jon Davison. Anderson nagrał również około trzydziestu płyt firmowanych własnym nazwiskiem. Istnieje też dość długa lista wykonawców z którymi współpracował oraz albumów, na których zaśpiewał gościnnie. Najbardziej znane są płyty, które nagrał wspólnie z greckim multiinstrumentalistą Vangelisem. 
Pisałem o nich już wcześniej.

Jon And Vangelis


Zaśpiewał także gościnnie na jego autorskich albumach Heaven And Hell (1975) oraz See You Later (1980). Prócz tego nagrywał między innymi z King Crimson, zastępując Gordona Haskella w suicie Prince Rupert Awakes (album Lizard 1970). Wystąpił też na płytach Ricka Wakemana (album 1984 z 1981 roku), Mike’a Oldfielda (Crises - 1981 oraz Shine - 1986), Johna Paula Jonesa (Scream For Help - 1985), Tangerine Dream (Legend - 1986), Toto (The Seventh One - 1988), czy Kitaro (Dream - 1992). Zaśpiewał również gościnnie na płycie Portraits Of Bob Dylan (1999), którą nagrał Steve Howe. Wymieniłem tylko niektóre pozycje. Jon Anderson jest również kompozytorem muzyki do baletu Ursprung, napisanej na zamówienie Scottish Ballet. Prócz muzyki zajmuje się malowaniem, jego obrazy wystawiane są w galeriach, można je obejrzeć także na oficjalnej stronie internetowej.

Kilka albumów z gościnnym występem Jona

Swój pierwszy solowy album, zatytułowany Olias of Sunhillow, o którym wspomniałem na wstępie, nagrał w 1976 roku. Płyta powstawała długo, bowiem Anderson postanowił przygotować ją samodzielnie, śpiewając i grając na wszystkich instrumentach. Powstało dzieło, które od strony realizacyjnej do dziś budzi podziw oraz urzeka pięknym klimatem z pogranicza baśni i nierealnego snu. Robi wrażenie jako całość, jest zresztą spójną opowieścią o losach trzech przyjaciół z odległej, umierającej planety. Olias, Ranyart i QoQuaq budują gwiezdny żaglowiec Moorglade by uciec przed skutkami kosmicznej katastrofy i dotrzeć z mieszkańcami Sunhillow do nowego świata. Tytułowy bohater Olias konstruuje statek, Ranyart jest jego nawigatorem, a QoQuaq to przywódca czterech plemion, które biorą udział w ekspedycji. Pomysł na płytę został częściowo zainspirowany okładką albumu Fragile z 1972 roku, przedstawiającą rozpadającą się maleńką planetę i oddalający się kosmiczny szybowiec. Pośrednią inspiracją były także opowiadania J.R. Tolkiena.

Wnętrze okładki, niestety jedynie z edycji CD


Niesamowite wrażenie robi okładka pierwszego analogowego wydania tego albumu. Autorem tej niezwykle plastycznej wizji jest David Fairbrother-Roe (ten sam, który projektował okładkę do Hair of the Dog grupy Nazareth). Wewnątrz znalazła się pełna opowieść wymyślona przez Jona oraz fantastyczne grafiki. Niestety, późniejsze wydania nie zawierały kompletnego projektu, a edycja CD, z racji swych ograniczonych rozmiarów jest jedynie dalekim echem pierwotnego projektu. Muzyka z płyty ma w sobie coś tajemniczego, jest eteryczna i zwiewna. Składa się z wielu planów, a na każdym dzieje się coś ciekawego. Trzeba posłuchać jej wielokrotnie i najlepiej w słuchawkach. Muzycznie nieco nawiązuje do twórczości Vangelisa i Jon do tej inspiracji się przyznaje, chociaż album jest jego samodzielną wypowiedzią. Synchronizacja wszystkich planów dźwiękowych w warunkach jakimi dysponowały studia blisko pół wieku temu była procesem żmudnym i czasochłonnym. Dziś z pomocą komputera można zrobić to błyskawicznie, dlatego też współczesnym odbiorcom trudno wyobrazić sobie ogrom pracy włożony w przygotowanie albumu. 


Jon Anderson nigdy nie był instrumentalistą, stąd muzyka nie jest zbyt skomplikowana, a mimo to wciąga, głównie bogactwem brzmienia. Trudno nawet wymienić wszystkie instrumenty, które zostały wykorzystane. Wystarczy uważnie posłuchać otwierającego album utworu Ocean Song, który podobnie jak okładka jest plastycznym wprowadzeniem do owego magicznego świata. Jon wykorzystał brzmienia wielu instrumentów perkusyjnych i elektronicznych tworząc niesamowitą uwerturę. Bardzo ważną rolę pełni głos (wszak to jego solowa płyta), często wielokrotnie nakładany. Anderson nie tylko śpiewa, bywa też że traktuje swój głos jak instrument, wykonujący skomplikowane linie melodyczne. Jest to album z prawdziwie bajkową opowieścią, choć wahałbym się zaliczyć go do nurtu klasycznego art rocka, czy początków rocka progresywnego. Sytuuje się raczej na pograniczu new age, world music i brzmień elektronicznych, choć nie brak w nim inspiracji muzyką etniczną i folkową... Do dziś fascynuje i ma w sobie spory potencjał.


Wybrane płyty autorskie Jona Andersona

Płyta okazała się inspirująca także dla samego twórcy, który po czterech dekadach postanowił powrócić do dawnego pomysłu i od kilkunastu lat pracuje nad jego kontynuacją. Projekt ma nosić tytuł The Songs of Zamran: Son of Olias. Po raz pierwszy Anderson wspomniał o niej już w 2001 roku, w wywiadzie dla The Music Street Journal. Później wielokrotnie potwierdzał, że nadal nad nim pracuje. Ponoć zaprzągł do tego zadania muzyków z różnych części świata (m.in. z Kanady, Brazylii i... Polski). Projekt zawierać ma także część multimedialną i nawiązywać do niezbadanych tajemnic ziemi. Mam do niego sentyment, więc z ciekawością oczekuję na efekt końcowy.
słuchacz