piątek, 27 maja 2016

Mieszanie oleju i wody, czyli flirt rocka z muzyką symfoniczną






Keith Emerson & The Nice w edycji PN


Chciałbym jeszcze nawiązać do trzeciej z przypomnianych przeze mnie starych licencyjnych płyt, wydanych przez Polskie Nagrania, jednak traktując ją jedynie jako wstęp do rozważań nieco szerszej natury.

Ze składanką Keith Emerson & The Nice zetknąłem się w połowie lat siedemdziesiątych, podczas wakacji na Wybrzeżu. Grzebiąc wśród płyt mojej kuzynki, natknąłem się na wspomniany album. Okazał się czymś świeżym, ciekawą wycieczką w rejony dość odległe od muzyki rockowej. Płyta jest polskim wydaniem kompilacji Autumn to Spring, obejmującej okres od jesieni 1967 do wiosny 1968 roku, wydanej w oryginale przez wytwórnię Charisma w roku 1972 (oczywiście, tradycyjnie z inną okładką). Trio wówczas tworzyli: Keith Emerson (k), Lee Jackson (v, bg), który zastąpił grającego wcześniej na gitarze Davida O'Lista oraz Brian Davison (dr). Była to jedna z pierwszych formacji, która podjęła próbę połączenia elementów rocka, jazzu i muzyki klasycznej. Zespół, współpracując z Josephem Egerem, dyrektorem muzycznym nowojorskiej orkiestry symfonicznej wywołał w muzycznym świecie niezłe zamieszanie, proponując przeróbki muzyki poważnej i własne kompozycje okraszone sporą ekstrawagancją wykonawczą (co zresztą stało się późniejszym znakiem rozpoznawczym Keitha Emersona). 




Dyskografia grupy The Nice

Zaproponowana muzyka wyprzedziła swą epokę, bowiem czas łączenia rocka i klasyki miał dopiero nadejść. Nie ulega wątpliwości, że grupa The Nice była jednym z pionierów rocka progresywnego. Zespół funkcjonował praktycznie do 1971 roku, czyli do czasu gdy Emerson wspólnie z Gregiem Lake'em (v, bg), i Carlem Palmerem (dr) zawiązali słynne trio Emerson, Lake and Palmer. Osieroceni Jackson i Davison, uzupełniając skład o szwajcarskiego pianistę Patricka Moraza, utworzyli grupę Refugee, równie ciekawą i znaną w kraju głównie ze suity Grand Canyon.



Dwie oficjalne płyty tria Refugee


Keith Emerson wspólnie z muzykami swego tria nagrał m.in. w 1977 roku dwupłytowy album Works, inspirowany w dużej części klasyką. Znalazła się na nim przychylnie oceniona przez kompozytora Aarona Coplanda transkrypcja jego utworu Fanfare for the Common Man oraz neoklasyczny koncert fortepianowy Emersona, wykonany wspólnie z orkiestrą. Innym przykładem fuzji rocka i klasyki zaproponowanym przez trio była rozbudowana dość trudna w odbiorze kompozycja Karn Evil 9, pochodząca z albumu Brain Salad Surgery (1973). 



Dwie wyczerpujące kompilacje dorobku ELP


Flirt rocka z muzyką symfoniczną, choć pozornie absurdalny ma dość długą i pogmatwaną historię. To nie tylko modne w ostatnich czasach próby napisania nowych aranży do znanych przebojów, z wykorzystaniem brzmienia tradycyjnej orkiestry. Przykłady takiej, nie zawsze udanej współpracy można mnożyć. Sam pomysł nie jest nowy, funkcjonuje niemal pół wieku, próby takie podejmowali także twórcy jazzowi. W zasadzie przypomina mieszanie oleju z wodą – z góry skazane na niepowodzenie, jednak gwoli sprawiedliwości – kilka dokonań zasługuje na uwagę. Nie chcę ich oceniać, myślę, że brak mi do tego w pełni obiektywnego podejścia, wszak do wielu z nich mam dość osobisty stosunek i dalej budzą one moje nie tylko muzyczne emocje. Myślę, że należy zwrócić uwagę głównie na te dokonania, gdzie twórcom udało się stworzyć z owej symbiozy jakąś nową wartość. W zasadzie można byłoby wyróżnić tu dwa nurty. Pierwszy stanowią kompozycje, wyraźnie czerpiące z muzyki klasycznej, w których twórcy wykorzystują znane tematy, wplatając je do swoich utworów. 



Dorobek Ekseption zebrany na dwóch płytach CD

Wspomnę tu choćby holenderski zespół Ekseption i ich debiutancką płytę z 1967 roku, wypełnioną transkrypcjami muzyki poważnej, pochodzącej z różnych epok. Innym przykładem jest Procol Harum, który swój największy przebój A Whiter Shade of Pale (również z 1967) oparł na swobodnej aranżacji Arii na strunie G J. S. Bacha. Gwoli porządku warto też wspomnieć o płycie Switched On Bach, zrealizowanej przez Waltera (Wendy) Carlosa, będącą pierwszą studyjną próbą transkrypcji Bacha na syntezator Mooga. Tą drogą poszedł też zmarły niedawno japoński muzyk i kompozytor Isao Tomita, tworząc interesujące własne interpretacje. Trzeba również wymienić rockową wersję Obrazków z Wystawy Modesta Musorgskiego (zawierająca również fragmenty poematu symfonicznego Noc na Łysej Górze tegoż kompozytora), zaprezentowaną przez trio Emerson Lake & Palmer, lub choćby skrzącą się od klasycznych cytatów suitę Krywań grupy Skaldowie.



Wybrana dyskografia Isao Tomity

Drugi nurt to te dokonania, w których autorom zafascynowanym klasyką udało się w oparciu o brzmienie i klimat muzyki symfonicznej stworzyć coś autonomicznego, łączącego w oryginalny sposób stylistykę rocka i tradycji. Tu trzeba wyróżnić Jona Lorda, klawiszowca Deep Purple, który 24 września 1969 r. z macierzystym zespołem i Royal Philharmonic Orchestra pod dyrekcją sir Malcolma Arnolda zaprezentował w Royal Albert Hall niezwykły trzyczęściowy utwór Concerto for Group and Orchestra. Wcześniejsze nawiązania do klasyki w twórczości Deep Purple to dwa utwory Anthem (1968) i April (1969). Później swe fascynacje muzyką poważną Lord realizował poza zespołem w projektach solowych. Najważniejsze z nich to Gemini Suite (1972), Windows (1974), Sarabande (1976 - dla mnie osobiście najlepsza), Before I Forget (1982) i Pictured Within (1998).



Deep Purple - Koncert na Grupę i Orkiestrę



Dorobek płytowy Jona Lorda

Innym przykładem jest płyta Days of Future Passed (1967) grupy The Moody Blues, nagrana z London Festival Orchestra. To właśnie z niej pochodzi Tuesday Afternoon i Nights in White Satin. Był to jeden z pierwszych albumów koncepcyjnych. Teksty utworów skupiały się na jednym dniu w życiu człowieka, próbując zobrazować przenikanie się rzeczywistości i świata marzeń. Innym, godnym uwagi przykładem wspomnianej symbiozy jest płyta Atom Heart Mother, nagrana przez Pink Floyd w 1970 roku. Zespół umieścił na niej dwudziestopięciominutową suitę na orkiestrę, chór i grupę rockową, przygotowaną we współpracy z kompozytorem Ronem Geesinem. 




Pictures From An Exhibition - ELP; Days of Future Passed - The Moody Blues; Atom Heart Mother - Pink Floyd

Kolejnym przykładem współbrzmienia zespołu rockowego, klasycznej orkiestry i chóru jest album grupy Procol Harum, zatytułowany Live in Concert with the Edmonton Symphony OrchestraPłytę zarejestrowano 18 listopada 1971 roku w Northern Alberta Jubilee Auditorium w Edmonton, podczas kanadyjskiego tournée zespołu. Muzykom towarzyszyli miejscowi symfonicy i chór Da Camera Singers. Choć album zawierał kompozycje znane już wcześniej lecz zaaranżowane na nowo, to w tym wykonaniu zajaśniały nowym, wyjątkowym blaskiem. Mimo braku doświadczenia (jeden ze skrzypków pojawił się w kasku, który miał osłabić natężenie dźwięku) i czasu na próby, jak również decyzji o rejestracji podjętej niemal w ostatniej chwili - koncert wypadł nadspodziewanie dobrze. Powstała rzecz niezwykła. Rola orkiestry rosła z utworu na utwór, by osiągnąć swe apogeum w blisko dwudziestominutowej suicie In Held Twas In I (Byłem zamknięty). Suita stała się niemal idealnym przykładem zespolenia zespołu rockowego, orkiestry i chóru. Zmiany tempa i konwencji (w muzyce pojawiają się nawet fragmenty wodewilowe) oraz konsekwentnie budowana dramaturgia prowadzi do osiągnięcia w finale porywającej kulminacji, zbudowanej na współbrzmieniu wszystkich elementów. To jeden z tych utworów, które tworzą historię muzyki, jeden z tych, po których prócz oklasków może nastąpić jedynie cisza. Nic już nie jest takie samo. Tak też stało się wiele lat temu, kiedy suitę tę odtworzyłem z taśmy magnetofonowej w ogólniaku podczas lekcji wychowania muzycznego. Nawet nauczycielce, która sama zaproponowała prezentację na lekcji ulubionej muzyki trudno było ochłonąć. 



Kilka różnych wydań płyty Live in Concert with the Edmonton Symphony Orchestra - Procol Harum

Należy też wspomnieć Ricka Wakemana i jego solowy album Journey to the Centre of the Earth, zarejestrowany przy udziale London Symphony Orchestra oraz English Chamber Choir. Klawiszowiec grupy Yes w swym solowym projekcie wykorzystał powieść Juliusza Verne Podróż do wnętrza Ziemi. Fragmenty książki, czytane przez Davida Hemmingsa w połączeniu z orkiestrą i chórem kameralnym oraz przejmującym śpiewem Ashleya Holta (Warhorse) okazały się ciekawym połączeniem klasyki i rocka. Warto dodać, że Wakeman w swej kompozycji zacytował fragment poematu symfonicznego Peer Gynt Edvarda Griega (W grocie Króla Gór z I suity op. 46). Spektakl zarejestrowano 18 stycznia 1974 roku podczas koncertu w londyńskim Royal Festival Hall.




Journey to the Centre of the Earth - Rick Wakeman


Gwoli ścisłości należy też wspomnieć o próbach podejmowanych z drugiej strony. Wyróżnia się tu postać wybitnego ekscentrycznego skrzypka Nigela Kennedy’ego, który od wielu lat znany jest z nieortodoksyjnego podejścia do klasyki. Wspomnę choćby jego ostatnią płytę z kolejną interpretacją Czterech pór roku Vivaldiego, wzbogaconą o elementy wolnej improwizacji, leżące daleko od utartego kanonu. 






Trudno dziś jednoznacznie ocenić wszystkie próby łączenia obu stylistyk. Nie brak udanych, nie brak też co najmniej kontrowersyjnych. Opinie miłośników muzyki są też podzielone. Dla wielu jest to ciekawy nurt, poszerzający definicję muzyki, dla innych ślepy zaułek, pełen sztucznego patosu, który doprowadził do wynaturzenia rocka, przyczyniając się do powstania rewolucji punk. Używając słów Johna Peela, brytyjskiego prezentera radiowego i dziennikarza muzycznego, orędownika wszelkich nowatorskich nurtów muzycznych zapytam przekornie: czyżby było to jedynie marnowanie talentu i energii elektrycznej?

słuchacz







piątek, 20 maja 2016

Atomowy Kogut w sosie a’la PRL








Druga z tajemniczych płyt, o których pisałem tydzień temu, to wydana w 1975 roku przez Polskie Nagrania kompilacja nagrań grupy Atomic Rooster. W rodzimej Anglii, na początku lat siedemdziesiątych nazwa ta miała swój ciężar gatunkowy, jednak w Polsce była szerzej nieznana. Wspomniana płyta była okrojoną o dwa utwory wersją składanki Assortment, wydanej dwa lata wcześniej przez Charisma Records. Nagrania pochodziły z trzech pierwszych albumów zespołu. Polski wydawca zadbał, by płyta nie wzbudzała emocji potencjalnych odbiorców, utajniając na kopercie zarówno wizerunek zespołu, jak i jakiekolwiek informacje o nim. Zresztą okładka zachodniego pierwowzoru była równie okropna, jakkolwiek zawierała podobizny muzyków. Jestem przekonany, że gdyby wykorzystano na niej reprodukcję obrazu Nabuchodonozor Williama Blake'a, która zdobi drugi album zespołu to jej popularność znacznie by wzrosła. 




Death Walks Behind You (1970)

Blake, zaliczany także do kręgu angielskich poetów wyklętych jest również autorem znanego aforyzmu: Gdyby drzwi percepcji zostały oczyszczone, każda rzecz jawiłaby się człowiekowi taką, jaką jest, nieskończoną. Cytat ten, inspirujący także wielu innych twórców, wyjątkowo pasuje do muzyki Atomic Rooster.


Pierwszy i drugi album zespołu:
Atomic Ro-o-oster (1970) i Death Walks Behind You (1970)

Warto wszak dodać, że cztery spośród ośmiu utworów zaczerpnięto właśnie z drugiej ich płyty, zaś sam album, zatytułowany Death Walks Behind You okazał się jednym z najwyżej ocenianych osiągnięć zespołu. Polski wydawca chciał jak sądzę zaoszczędzić dewizy i ozdobił krajowe wydanie pomarańczowym koszmarkiem. Jeśli mimo to ktoś skuszony angielską nazwą postanowił poznać jej zawartość, to czekała go dość atrakcyjna niespodzianka.

W połowie lat siedemdziesiątych płyta trafiła także na mój domowy gramofon. Przyznam, że początkowo nie wzbudziła takich emocji jak opisywany wcześniej Rare Bird, mimo to zaintrygowała. Zespół prezentował muzykę dość pokręconą stylistycznie, coś pomiędzy początkującym artrockiem, cięższymi brzmieniami rodem z Black Sabbath oraz dobrym rockowym graniem przy wtórze agresywnego basu i organów Hammonda. W efekcie powstała mieszanka hard rocka i psychodelii z elementami szaleństwa i wczesnego progresu, okraszona początkowo niezłym bębnieniem Carla Palmera. Nie brzmiała tak ciężko jak Black Sabbath, lecz mimo to była dość ponura. Dalej idące porównania mogły prowadzić do dalekich skojarzeń z Deep Purple bądź Uriah Heep, jakkolwiek zespół miał własne, indywidualne oblicze.




Trzecia i czwarta płyta:
In Hearing Of Atomic Rooster (1971) i Made In England (1972)

Atomic Rooster powstał w 1969. Założył go grający na klawiszach Vincent Crane i perkusista Carl Palmer. Obaj wywodzili się z rozwiązanego psychodelicznego zespołu The Crazy World of Arthur Brown, który dorobił się zaledwie jednej ale znaczącej płyty. Początki przyniosły wiele zmian personalnych. Przez grupę przewinęło się wielu znanych instrumentalistów. Bardzo ważny drugi album, noszący tytuł Death Walks Behind You, zarejestrowało zaledwie trzech muzyków: śpiewający gitarzysta John Du Cann, grający na organach Hammonda Vincent Crane i perkusista Paul Hammond (w międzyczasie Carl Palmer odszedł do super tria Emerson Lake & Palmer). Niestety, wszyscy trzej współtwórcy obecnie stoją już po drugiej stronie, zasilając niebieski big band. Pozostała po nich wyjątkowa płyta, dynamiczna, z zacięciem progrockowym, intrygująca także po latach wyjątkowym brzmieniem klawiszy Crane’a. Wystarczy posłuchać dwóch utworów z niej pochodzących: Death Walks Behind You z jeżącym włosy apokaliptycznym wstępem rodem z horroru i wyrazistym riffem oraz przebojowy hit Tomorrow’s Night (jedenaste miejsce w brytyjskim zestawieniu). Kompilacja Polskich Nagrań zawiera także dwa inne utwory z tej płyty - Sleeping for Years oraz I Can't Take No More. Uważam, że zarówno pierwszy jak i drugi (z naciskiem na drugi) album zespołu można śmiało zaliczyć do kanonu muzyki rockowej i obie płyty powinny znaleźć się w każdej szanującej się kolekcji miłośnika dobrych brzmień.



Piąta w dyskografii płyta zespołu:
Nice’N’Greasy (1973)

Po latach zespół nieco złagodniał i w zasadzie spadł do drugiej ligi, jednak muzyka z późniejszego okresu (poza jedną kompozycją z trzeciego albumu) nie znalazła się już na płycie Polskich Nagrań. To dobrze, dzięki temu wizerunek grupy jest bardziej spójny. Kolejne albumy: In Hearing Of Atomic Rooster (1971), Made In England (1972) oraz Nice’N’Greasy (1973) przyniosły zmianę stylu. Skład uzupełnił Chris Farlowe z grupy Colosseum. Muzyka stała się bliższa mieszaninie bluesa i funky, tracąc swój pierwotny pazur. Zabrakło chyba zdecydowanej wizji brzmienia. Wynikało to zapewne z ciągłych zmian składu, bowiem w zasadzie jedynym stałym członkiem grupy pozostał Vincent Crane, jej założyciel i organista. Szkoda też, że dręczące go napady choroby psychicznej i depresji, które w efekcie doprowadziły do samobójstwa, przedwcześnie zakończyły jego aktywność artystyczną.




Edycja Polskich Nagrań (1975)

Wydana przez Polskie Nagrania składanka nie wzbudziła wśród kupujących wielkich emocji. Pozbawiona promocji płyta miała niewielkie szanse przebicia. Słuchacze w kraju nie byli jeszcze gotowi na znaczące zmiany muzycznych upodobań. A przecież z perspektywy lat widać, że niczego tej muzyce nie brakuje. Są nośne gitarowe riffy, atrakcyjne solówki, charakterystyczne brzmienie Hammondów i mocny, wręcz charyzmatyczny wokal. Wszystkie te cechy, charakterystyczne dla wielu ówczesnych zespołów nie oznaczały, iż muzyka Atomic Rooster była wtórna. Wręcz przeciwnie, zdecydowanie wyróżniała się. Los jednak i w tym przypadku okazał się niesprawiedliwy. Zespół, mimo początkowej względnej popularności, stał się kolejnym przykładem zmarnowanego potencjału. Dobrze, że po latach ich płyty ponownie wydano. Podjął się tego niemiecki Repertoire, uzupełniając albumy o sporo materiałów dodatkowych. Pojawiło się też wznowienie przygotowane przez włoskie wydawnictwo Akarma Records, które przypomniało trzy pierwsze płyty zespołu w postaci czarnych krążków oraz przygotowało trój płytowy box CD, ze wspomnianymi albumami w wersji cyfrowej, uzupełniony o nagrania koncertowe z 1972 roku. Dla posiadaczy gramofonów ryzyko poznawcze jest niewielkie. Polski longplay można zdobyć już za kilkanaście złotych. Myślę, że warto.

słuchacz





piątek, 13 maja 2016

RARE BIRD - rzadki ptak nad polskim niebem






Trzy zagadkowe płyty Polskich Nagrań z połowy lat 70.


W połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się w sklepach muzycznych trzy zagadkowe płyty, wydane przez Polskie Nagrania na licencji firmy Phonogram. Wszystkie były kompilacjami nagrań mało znanych wówczas w kraju zespołów (oczywiście poza grupą wtajemniczonych). Były to: Keith Emerson & The Nice!, Atomic Rooster oraz Rare Bird. Łączyło je jedno - koszmarne okładki, czyniące zawartość jeszcze bardziej tajemniczą. Jedynie w przypadku Kietha Emersona, na obwolucie pojawiła się skąpa informacja dotycząca zespołu, pozostałe owiewała mgła tajemnicy. Trudno dziś dociec dlaczego wybrano akurat te grupy, nie mniej jednak zawartość każdej z płyt okazała się nad wyraz intrygująca. Dziś o jednej z nich, o pozostałych w przyszłości.



Rewersy okładek

RARE BIRD to formacja dziś nieco zapomniana. Przyznam, że po wielokrotnym przesłuchaniu wydanej wówczas składanki zespół urzekł mnie na długo, jednak dotarcie do innych jego nagrań przez wiele lat było niemożliwe. Zresztą, także dziś nie jest łatwe. Pamiętam, jak w latach siedemdziesiątych wspomniana płyta przez wiele miesięcy nie opuszczała mego wysłużonego gramofonu Mister Hit, który po dodatkowym podłączeniu do radia pozwalał na odkrywanie pierwszych uroków stereofonii.

Grupa powstała w październiku 1969 roku, kiedy Graham Field i Dave Kaffinetti, obaj grający na klawiszach oraz perkusista Mark Ashton i wokalista Steve Gould wpadli na pomysł stworzenia formacji o oryginalnym, frapującym brzmieniu organowym, której wyróżnikiem byłby brak w składzie gitary. Zadebiutowali singlem Sympathy, który okazał się jedynym przebojem, jednak na tyle intrygującym, że po latach sięgnęły po niego inne zespoły. W 1970 utwór włączył do swego repertuaru zespół The Family Dogg, w 1992 przypomniał go Marillion, a w 2002 grupa Faithless wykorzystała spory fragment w swej kompozycji Not Enuff Love. Trudno się dziwić, gdyż tekst piosenki, mówiący o braku empatii we współczesnym świecie okazał się ponadczasowy.



RARE BIRD - wydania na CD. Pierwszy i czwarty album na jednym krążku oraz druga w dyskografii, bardzo ważna płyta 

Później brzmienie i skład Rare Bird uległ zmianom, jednak śpiew Goulda nadal intrygował. Co ciekawe, zespół zyskał większą popularność za granicą, niż w Anglii. Ich muzyka, zwłaszcza na dwóch pierwszych albumach, to początki rocka progresywnego. Później grupa porzuciła eksperymenty na rzecz konwencjonalnych utworów z pogranicza rocka i popu. Wspomniany album wydany w Polsce, był nieco dziwną kompilacją dwóch pierwszych płyt zespołu. Otwierało go nagranie Symphaty, będące wizytówką grupy. Kolejny utwór Down On The Floor, zaczerpnięty z drugiego albumu, to podniosła, wręcz barokowa kompozycja, z narastającą dynamiką, wzbogacona dźwiękami przypominającymi klawesyn. Trzeci, dość bezbarwny Nature Frutis był powrotem do pierwszej płyty. Stronę A kończyła kompozycja As Your Mind Flies By, będąca fragmentem blisko dwudziestominutowej czteroczęściowej epickiej suity Flight z drugiego krążka zespołu. Szkoda, że została dość brutalnie wyciszona. Strona B przyniosła również cztery kompozycje, dwie z pierwszego i dwie z drugiego albumu. Zwracał uwagę delikatny What You Want To Know oraz pełen patosu i ciężkich akordów Hammerhead, przeplatanych delikatnym brzmieniem fletu. Zwłaszcza druga płyta zespołu, zatytułowana As Your Mind Flies By po latach broni się najbardziej. W oryginale właśnie na niej znalazła się pełna wersja suity Flight (tytuł chyba nieprzypadkowy), przypominająca najlepsze dokonania spod znaku Pink Floyd. Uwagę przykuwają potężnie brzmiące akordy organów i wokal pełen kolorystycznych i dynamicznych niuansów. Pojawia się chór oraz inspiracje, wywodzące się z muzyki klasycznej. Utwór budową nieco przypomina Saucerful Of Secrets i Atom Heart Mother. Podobieństwa dotyczą jedynie struktury, bowiem całość jest w pełni oryginalna i fascynująca. Nie bez powodu zespół porównywano z The Nice i Procol Harum.



Trzeci i piąty album zespołu

Trzeci album Rare Bird, zatytułowany Epic Forest powstał po przerwie i znaczących zmianach personalnych. Z pierwotnego składu pozostał jedynie Gould i Kaffinetti. Do zespołu dołączył grający na gitarze Ced Curtis, basista Paul Karas i perkusista Fred Kelly. Brzmienie zmieniło się radykalnie. Odnaleźć w nim można klimat The Allman Brothers Band, Cream i Fleetwood Mac. Powstała dobra płyta, jednak brak jej oryginalności i świeżości dwóch pierwszych albumów. Na uwagę zasługuje blisko dziesięciominutowy improwizowany utwór You’re Lost, który po delikatnym gitarowym wstępie i jak zwykle przejmującym śpiewie wokalisty przeradza się w ciekawy popis instrumentalistów, pełen różnorodnych barw i nawiązań. Mimo zarzutów, Epic Forest śmiało można zaliczyć do udanych dokonań początku lat siedemdziesiątych, choć ja osobiście wyżej cenię w pełni progrockowy As Your Mind Flies By. Później grupa wydała jeszcze dwie płyty: Somebody’s Watching oraz Born Again, jednak nie wniosły one do jej dorobku nic nadzwyczajnego. Zespół funkcjonował do 1975 roku, po czym definitywnie rozpadł się. Szkoda. Jest kolejnym przykładem wartościowej formacji, którą pokrywa mrok zapomnienia. Trochę chyba niesłusznie, lecz przyznam, że wracam do niej głównie dlatego, że ich płyta pojawiła się na początku mego muzycznego wtajemniczenia. Mam ją niejako wrytą w podświadomość, potrafię z pamięci przywołać niesamowity dźwięk organów Hammonda i intrygujący głos Steve’a Goulda. Dlatego trudno nazwać to wspomnienie w pełni obiektywnym. Nie ma to jednak znaczenia. Wszak chodzi o budzenie dobrych emocji z czasów, gdy muzyka była wartością kształtującą dzisiejszą wrażliwość.



słuchacz






PS.

Wciąż aktualna i poruszająca kompozycja Sympathy inspiruje mnie do dziś. Załączam jej tłumaczenie. Nie miało być w stu procentach wierne, chodziło raczej o zachowanie klimatu i wpasowanie się w melodię oryginału. Kto chce, niech zanuci...







piątek, 6 maja 2016

Czarny Anioł







Połowa grudnia, rok 1980, wieczór. Przed Teatrem Polskim w Bydgoszczy skrzy się śnieg. Mimo chłodu temperatura wewnątrz jest wysoka, widownia szczelnie wypełniona, twarze zadumane, nastrój uroczyście tajemniczy, pełen oczekiwania. Delektuję się chwilą, wszak udało się zostawić na krótki czas duszną atmosferę jednostki, gdzie przyszło mi odbywać zasadniczą służbę wojskową. Czas jest wyjątkowy, nastrój, który mi towarzyszy również. Nie wiem, czy sprawia to długo wyczekiwana obecność bliskiej osoby, czy odczuwalny w całym kraju powiew wolności. Publiczność też jakby inna, życzliwsza, spragniona obcowania ze sztuką. Światło gaśnie, cichnie gwar. I wreszcie, w absolutnej ciszy, w blasku punktowego reflektora pojawia się drobna kobieta, ubrana na czarno. Zaczyna śpiewać. Ten głos poznałbym wszędzie, choć w domu, na półce miałem zaledwie jedną jej płytę. Zresztą jedyną wówczas dostępną. Może dlatego ten koncert jest tak wielkim przeżyciem. Pieśń jest chyba hiszpańska, zresztą nie ma to większego znaczenia, emocji nie trzeba tłumaczyć. Niezrozumiały tekst pozwala na daleko idącą interpretację. Delikatna, pełna liryki melodia może opowiadać o wszystkim, o najbardziej skrytych uczuciach i tęsknotach. Nieco później pojawia się zespół: dwa czarne fortepiany, dwoje skrzypiec, wiolonczela, gitara, perkusja. Skąpe brawa, nikt nie chce burzyć nastroju. Po chwili znana melodia. Tomaszów, dość swobodna interpretacja wiersza Przy okrągłym stole Juliana Tuwima, zaśpiewany chyba jeszcze delikatniej niż na wspomnianej płycie. Nikt nie ma za złe artystce ingerencji w oryginalny tekst, wszak powstało coś prawdziwie pięknego.




Po chwili pojawia się korowód wyczarowanych postaci. Przybywają z odległych krajów i z dawnych lat. Łączy je najczęściej zawiedziona, nieszczęśliwa miłość. Boli wszak tak samo, bez względu na czas i miejsce. Każda z historii jest inna, nad każdą postacią piosenkarka pochyla się ze zrozumieniem i czułością. Chyba na swój sposób kocha swych bohaterów. I tak kolejno poznajemy tajemniczą, na czarno odzianą młodą Babunię z wiersza Mariny Cwietajewej, jest artystka kabaretowa z przedwojennej pieśni, rozbrzmiewają dźwięki Grande Valse Brillante, przemyka szczególnie mi bliska postać skrzypka Hercowicza z wiersza Osipa Mandelsztama, który grał sonatę Szuberta „z pamięci jak z nut”, pojawia się niepokojący Taki pejzaż w niesamowitej interpretacji i z przejmującą muzyką Zygmunta Koniecznego oraz tańczące panie i panowie na moście w Avignon. Jest Cyganka, jest Żydówka Rebeka, czekająca na swego ukochanego i Panna śnieżna Andrieja Biełego, są też ginący w powstańczym dymie młodzi żołnierze z wierszy Baczyńskiego. Trudno wszystkich wymienić. To jej teatr. Teatr Ewy Demarczyk. Tylko ona wie, jak ...można żyć bez powietrza, niczym bohaterka Pocałunków Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Rozumie ból swych bohaterów, śpiewa bowiem tak sugestywnie. I coś z tego dawnego świata do nas przenika, może gdzieś się tam odnajdujemy. Wszak każdy z nas w ukryciu nosi bolesne zranienia zawiedzionych uczuć, odrzuconej przyjaźni. Spektakl kończy wiersz Nicolasa Guillen La pama sola (Samotna palma), wykonywany przez artystkę niemal a capella, jedynie na podkładzie rytmicznych uderzeń w pudło rezonansowe gitary. Palma jest przenośnią, wszak to kolejna opowieść o samotności. Gaśnie światło. Cisza. Oklaski. Bisów nie ma, zgodnie z niepisaną tradycją Teatru Cieni Ewy Demarczyk. Ludzie rozchodzą się w milczeniu, mając świadomość, że mieli szczęście, uczestniczyli w czymś niepowtarzalnym, wszak jej koncerty są coraz rzadsze...






Czarny Anioł polskiej piosenki – tak Ewę Demarczyk nazwał Lucjan Kydryński i to określenie okazało się nie tylko trwałe, lecz wyjątkowo celne, obrazując jej niebywałą osobowość artystyczną. Ewa Demarczyk od urodzenia jest związana z Krakowem. Zadebiutowała jako młoda studentka architektury w kabarecie Akademii Medycznej Cyrulik. Już po roku zdawała do krakowskiej PWST. Ukończyła ją, lecz dyplomu do dziś nie odebrała. Za sprawą Przemka Dyakowskiego, saksofonisty w zespole Zygmunta Koniecznego, trafiła do Piwnicy pod Baranami prowadzonej przez Piotra Skrzyneckiego. On sam uznał, że jest natchniona przez Boga niezwykłym talentem. Okazała się odkryciem I Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1963 roku, otrzymując nagrodę za wykonanie piosenki Czarne anioły Zygmunta Koniecznego. Tym zwycięstwem utorowała w kraju drogę piosence poetyckiej. W tym samym roku gościem trzeciej edycji Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie był legendarny Bruno Coquatrix – francuski impresario muzyczny, wieloletni właściciel i dyrektor paryskiej Olympii. Przybył do Polski w poszukiwaniu kandydatów do przygotowywanego przez siebie programu pod nazwą Les Idoles des Jeunes (Idole Młodzieży), o międzynarodowej obsadzie. Wśród kilku wybranych wykonawców (m.in. Niebiesko-Czarni z Czesławem Wydrzyckim) zaproszenie do Paryża otrzymała Ewa Demarczyk. Coquatrix, porównując ją z Edith Piaf przepowiadał jej wielką karierę. Warunkiem była nauka francuskiego, artystka jednak odrzuciła propozycję. Mimo to, praktycznie z dnia na dzień stała się gwiazdą. 




Często koncertowała za granicą, podbijając światowe sceny. Wszędzie była entuzjastycznie witana. Koncertowała w Genewie, uświetniając XX-lecie istnienia ONZ. Jest laureatką wielu prestiżowych nagród. Ma ponoć niełatwy charakter, w pracy jest bezkompromisowa, gwałtowna i apodyktyczna, choć z początku podobno była naiwna i nieśmiała. Członkowie jej zespołu wspominają, że potrafiła wpaść w furię. Kiedy jednak stawała niepozornie przed mikrofonem – szybko urzekała  publiczność, przejmując nad nią kontrolę. Trudny charakter jest niewiele znaczącym szczegółem, skoro na scenie potrafiła osiągnąć taki efekt. Była niespotykanym zjawiskiem. Jej pełne ekspresji interpretacje poezji wręcz hipnotyzowały słuchaczy. Wielbiły ją elity, podziwiali zwykli miłośnicy piosenki. Każdy, perfekcyjnie przygotowany koncert stawał się niezapomnianym spektaklem jednego aktora.
Po zerwaniu współpracy z Piwnicą stworzyła własny teatr, który niestety nie miał łatwego życia i w wyniku rozlicznych zawirowań lokalizacyjno-administracyjnych ostatecznie upadł. Jej pierwsza duża studyjna płyta, zatytułowana Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego ukazała się w 1967 roku. Mimo osiągnięcia niespotykanego nakładu (ponad 100 tys. egzemplarzy) na wiele lat pozostała jedyną dostępną w kraju. Druga, wydana przez radziecką wytwórnię płytową Melodia w 1975 roku, początkowo dostępna była wyłącznie na terenie ZSRR. Sprzedano tam łącznie ponad 17 milionów egzemplarzy. Kilka lat później ukazał się ostatni, trzeci album artystki, zatytułowany Live, również uzyskując miano złotej płyty. Zawierał fragmenty kilku koncertów z Teatru Żydowskiego w Warszawie, zarejestrowane w grudniu 1979 roku. Wszystkie płyty dostępne są na CD, w wielu nie zawsze oficjalnych i aprobowanych przez artystkę edycjach.



Komplet płyt wydanych przez artystkę

Ewa Demarczyk kilkanaście lat temu zdecydowała o zakończeniu kariery. Nie chcę spekulować dlaczego. Ostatni jej koncert odbył się 8 listopada 1999 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Otrzymała niemilknące owacje na stojąco. Później wycofała się z życia artystycznego. Od wielu lat nie udziela wywiadów, zerwała kontakt z dawnymi znajomymi. Mieszka w Wieliczce, rzadko odbiera telefony. Podobno posiada w swych archiwach ponad sześćdziesiąt dotąd niewydanych utworów, większość zarejestrowanych podczas koncertów. Czy ujrzą światło dzienne?  Nie wiadomo. Jedno jest pewne. Nie zanosi się by którakolwiek z dzisiejszych gwiazd estrady mogła mierzyć się z jej legendą. Szkoda tylko, że nie promowana w mediach tak jak kilka innych znaczących postaci z wolna odchodzi w zapomnienie.


słuchacz