piątek, 6 maja 2016

Czarny Anioł







Połowa grudnia, rok 1980, wieczór. Przed Teatrem Polskim w Bydgoszczy skrzy się śnieg. Mimo chłodu temperatura wewnątrz jest wysoka, widownia szczelnie wypełniona, twarze zadumane, nastrój uroczyście tajemniczy, pełen oczekiwania. Delektuję się chwilą, wszak udało się zostawić na krótki czas duszną atmosferę jednostki, gdzie przyszło mi odbywać zasadniczą służbę wojskową. Czas jest wyjątkowy, nastrój, który mi towarzyszy również. Nie wiem, czy sprawia to długo wyczekiwana obecność bliskiej osoby, czy odczuwalny w całym kraju powiew wolności. Publiczność też jakby inna, życzliwsza, spragniona obcowania ze sztuką. Światło gaśnie, cichnie gwar. I wreszcie, w absolutnej ciszy, w blasku punktowego reflektora pojawia się drobna kobieta, ubrana na czarno. Zaczyna śpiewać. Ten głos poznałbym wszędzie, choć w domu, na półce miałem zaledwie jedną jej płytę. Zresztą jedyną wówczas dostępną. Może dlatego ten koncert jest tak wielkim przeżyciem. Pieśń jest chyba hiszpańska, zresztą nie ma to większego znaczenia, emocji nie trzeba tłumaczyć. Niezrozumiały tekst pozwala na daleko idącą interpretację. Delikatna, pełna liryki melodia może opowiadać o wszystkim, o najbardziej skrytych uczuciach i tęsknotach. Nieco później pojawia się zespół: dwa czarne fortepiany, dwoje skrzypiec, wiolonczela, gitara, perkusja. Skąpe brawa, nikt nie chce burzyć nastroju. Po chwili znana melodia. Tomaszów, dość swobodna interpretacja wiersza Przy okrągłym stole Juliana Tuwima, zaśpiewany chyba jeszcze delikatniej niż na wspomnianej płycie. Nikt nie ma za złe artystce ingerencji w oryginalny tekst, wszak powstało coś prawdziwie pięknego.




Po chwili pojawia się korowód wyczarowanych postaci. Przybywają z odległych krajów i z dawnych lat. Łączy je najczęściej zawiedziona, nieszczęśliwa miłość. Boli wszak tak samo, bez względu na czas i miejsce. Każda z historii jest inna, nad każdą postacią piosenkarka pochyla się ze zrozumieniem i czułością. Chyba na swój sposób kocha swych bohaterów. I tak kolejno poznajemy tajemniczą, na czarno odzianą młodą Babunię z wiersza Mariny Cwietajewej, jest artystka kabaretowa z przedwojennej pieśni, rozbrzmiewają dźwięki Grande Valse Brillante, przemyka szczególnie mi bliska postać skrzypka Hercowicza z wiersza Osipa Mandelsztama, który grał sonatę Szuberta „z pamięci jak z nut”, pojawia się niepokojący Taki pejzaż w niesamowitej interpretacji i z przejmującą muzyką Zygmunta Koniecznego oraz tańczące panie i panowie na moście w Avignon. Jest Cyganka, jest Żydówka Rebeka, czekająca na swego ukochanego i Panna śnieżna Andrieja Biełego, są też ginący w powstańczym dymie młodzi żołnierze z wierszy Baczyńskiego. Trudno wszystkich wymienić. To jej teatr. Teatr Ewy Demarczyk. Tylko ona wie, jak ...można żyć bez powietrza, niczym bohaterka Pocałunków Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Rozumie ból swych bohaterów, śpiewa bowiem tak sugestywnie. I coś z tego dawnego świata do nas przenika, może gdzieś się tam odnajdujemy. Wszak każdy z nas w ukryciu nosi bolesne zranienia zawiedzionych uczuć, odrzuconej przyjaźni. Spektakl kończy wiersz Nicolasa Guillen La pama sola (Samotna palma), wykonywany przez artystkę niemal a capella, jedynie na podkładzie rytmicznych uderzeń w pudło rezonansowe gitary. Palma jest przenośnią, wszak to kolejna opowieść o samotności. Gaśnie światło. Cisza. Oklaski. Bisów nie ma, zgodnie z niepisaną tradycją Teatru Cieni Ewy Demarczyk. Ludzie rozchodzą się w milczeniu, mając świadomość, że mieli szczęście, uczestniczyli w czymś niepowtarzalnym, wszak jej koncerty są coraz rzadsze...






Czarny Anioł polskiej piosenki – tak Ewę Demarczyk nazwał Lucjan Kydryński i to określenie okazało się nie tylko trwałe, lecz wyjątkowo celne, obrazując jej niebywałą osobowość artystyczną. Ewa Demarczyk od urodzenia jest związana z Krakowem. Zadebiutowała jako młoda studentka architektury w kabarecie Akademii Medycznej Cyrulik. Już po roku zdawała do krakowskiej PWST. Ukończyła ją, lecz dyplomu do dziś nie odebrała. Za sprawą Przemka Dyakowskiego, saksofonisty w zespole Zygmunta Koniecznego, trafiła do Piwnicy pod Baranami prowadzonej przez Piotra Skrzyneckiego. On sam uznał, że jest natchniona przez Boga niezwykłym talentem. Okazała się odkryciem I Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1963 roku, otrzymując nagrodę za wykonanie piosenki Czarne anioły Zygmunta Koniecznego. Tym zwycięstwem utorowała w kraju drogę piosence poetyckiej. W tym samym roku gościem trzeciej edycji Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie był legendarny Bruno Coquatrix – francuski impresario muzyczny, wieloletni właściciel i dyrektor paryskiej Olympii. Przybył do Polski w poszukiwaniu kandydatów do przygotowywanego przez siebie programu pod nazwą Les Idoles des Jeunes (Idole Młodzieży), o międzynarodowej obsadzie. Wśród kilku wybranych wykonawców (m.in. Niebiesko-Czarni z Czesławem Wydrzyckim) zaproszenie do Paryża otrzymała Ewa Demarczyk. Coquatrix, porównując ją z Edith Piaf przepowiadał jej wielką karierę. Warunkiem była nauka francuskiego, artystka jednak odrzuciła propozycję. Mimo to, praktycznie z dnia na dzień stała się gwiazdą. 




Często koncertowała za granicą, podbijając światowe sceny. Wszędzie była entuzjastycznie witana. Koncertowała w Genewie, uświetniając XX-lecie istnienia ONZ. Jest laureatką wielu prestiżowych nagród. Ma ponoć niełatwy charakter, w pracy jest bezkompromisowa, gwałtowna i apodyktyczna, choć z początku podobno była naiwna i nieśmiała. Członkowie jej zespołu wspominają, że potrafiła wpaść w furię. Kiedy jednak stawała niepozornie przed mikrofonem – szybko urzekała  publiczność, przejmując nad nią kontrolę. Trudny charakter jest niewiele znaczącym szczegółem, skoro na scenie potrafiła osiągnąć taki efekt. Była niespotykanym zjawiskiem. Jej pełne ekspresji interpretacje poezji wręcz hipnotyzowały słuchaczy. Wielbiły ją elity, podziwiali zwykli miłośnicy piosenki. Każdy, perfekcyjnie przygotowany koncert stawał się niezapomnianym spektaklem jednego aktora.
Po zerwaniu współpracy z Piwnicą stworzyła własny teatr, który niestety nie miał łatwego życia i w wyniku rozlicznych zawirowań lokalizacyjno-administracyjnych ostatecznie upadł. Jej pierwsza duża studyjna płyta, zatytułowana Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego ukazała się w 1967 roku. Mimo osiągnięcia niespotykanego nakładu (ponad 100 tys. egzemplarzy) na wiele lat pozostała jedyną dostępną w kraju. Druga, wydana przez radziecką wytwórnię płytową Melodia w 1975 roku, początkowo dostępna była wyłącznie na terenie ZSRR. Sprzedano tam łącznie ponad 17 milionów egzemplarzy. Kilka lat później ukazał się ostatni, trzeci album artystki, zatytułowany Live, również uzyskując miano złotej płyty. Zawierał fragmenty kilku koncertów z Teatru Żydowskiego w Warszawie, zarejestrowane w grudniu 1979 roku. Wszystkie płyty dostępne są na CD, w wielu nie zawsze oficjalnych i aprobowanych przez artystkę edycjach.



Komplet płyt wydanych przez artystkę

Ewa Demarczyk kilkanaście lat temu zdecydowała o zakończeniu kariery. Nie chcę spekulować dlaczego. Ostatni jej koncert odbył się 8 listopada 1999 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Otrzymała niemilknące owacje na stojąco. Później wycofała się z życia artystycznego. Od wielu lat nie udziela wywiadów, zerwała kontakt z dawnymi znajomymi. Mieszka w Wieliczce, rzadko odbiera telefony. Podobno posiada w swych archiwach ponad sześćdziesiąt dotąd niewydanych utworów, większość zarejestrowanych podczas koncertów. Czy ujrzą światło dzienne?  Nie wiadomo. Jedno jest pewne. Nie zanosi się by którakolwiek z dzisiejszych gwiazd estrady mogła mierzyć się z jej legendą. Szkoda tylko, że nie promowana w mediach tak jak kilka innych znaczących postaci z wolna odchodzi w zapomnienie.


słuchacz





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz