piątek, 29 kwietnia 2016

Uroboros... czyli o pożeraniu własnego ogona






Czas jest jak wąż Uroboros, który chwycił zębami własny ogon.
W każdym momencie kryje się wieczność.
A wieczność składa się z chwil, które ją tworzą.
Pani Jeziora - Andrzej Sapkowski




  
Inspiracją do dzisiejszych rozważań był komentarz jednego z moich stałych czytelników, kwestionujący porównanie dzisiejszej kondycji rocka progresywnego do węża zżerającego swój ogon. Fakt, opinia nie jest odkrywcza, spotkałem się z nią wcześniej i choć odzwierciedla także mój pogląd, to jednak mimo wszystko trudno nazwać to stwierdzenie kalką językową. Zwrot nie jest mechanicznym przeniesieniem z języka obcego, zaś postać węża z ogonem w pysku ma rodowód znacznie głębszy, a i znaczenie niekoniecznie pejoratywne. 


Uroboros w wyobrażeniu XVI-wiecznego rysownika Lucasa Jennisa

Uroboros (Ouroboros) – o niego wszak chodzi – to symbol znany już w starożytnym Egipcie i antycznej Grecji. Odnaleźć go można niemal we wszystkich mitologiach świata, począwszy od Wikingów, poprzez Indie, Afrykę, a skończywszy w Ameryce sprzed czasów Kolumba. Symbol ten obrazował niekończący się cykl przemian i powrotów,  śmierci i odrodzenia. Jest znakiem nieustającej jedności wszechrzeczy, tak duchowej jak i fizycznej. Ów wąż, nieustannie pożerając się odradza się na nowo. Jest personifikacją nieskończoności, niczym powstający z popiołów Feniks. Motyw ten często gości w literaturze (dość wspomnieć przywołanego na wstępie Sapkowskiego), a także w filmach, grach i oczywiście w muzyce.

Baczny obserwator łatwo dostrzeże, że popkultura od lat karmi się tym, co już było. Stąd wielokrotnie przeżywamy nostalgiczne powroty, inspiracje i nawiązania do przeszłości, nie tylko w muzyce. Zgodnie z antycznym przekazem Uroboros pochłania własny ogon, lecz w efekcie odradza się. I tu dochodzimy do sedna. Dobrze, jeśli w wyniku tych nawrotów powstają nowe wartości. Gorzej, jeśli jest to jedynie bezwstydne odcinanie kuponów, bądź w ogóle przypisywanie sobie cudzych zasług. Starsza muzyka wielokrotnie inspirowała młodych wykonawców. Młodzi ludzie, zwykle początkowo przejmują fascynacje starszego rodzeństwa (rzadziej pokolenia), a dopiero później starają się nadać im własny kształt, bądź w ogóle poszukać własnej drogi. Inną kwestią są powroty starszych do odchodzącej młodości, nawet jeśli czasem te wspomnienia mają posmak kiczu. Nie ma to dla nich większego znaczenia, bo w tym przypadku nie chodzi o sztukę, lecz sam fakt powrotu. Ta sytuacja jednak wykracza poza sferę kultury, bliższa jest raczej socjologom. Bywają też inne kryteria, wszak można oprzeć się na twierdzeniu inżyniera Mamonia z filmu Rejs i lubić jedynie tę muzykę, którą się zna.




Kultura i sztuka często oglądają się za siebie, a popkultura w szczególności. Taka jej natura. Większość nurtów muzycznych garściami czerpie z poprzednich epok, czasem wręcz bezceremonialnie, nie cichną bowiem procesy o prawa autorskie. Przeszłość jest niewyczerpanym źródłem inspiracji. Wiele kierunków w trakcie rozwoju popada w pretensjonalność lub przeintelektualizowanie i w efekcie dociera do ściany (dość wspomnieć zakręty w karierach grup Emerson Lake & Palmer, bądź Yes). Wówczas przydaje się powrót do korzeni. U początków muzyki leży blues i przyznam, że takie powroty są mi najbliższe. 
Muzyka rockowa jest wyjątkowo rozległym gatunkiem, mieniącym się niezliczonymi odcieniami. Dochodzi do tego cała otoczka, ideologia, czasem wręcz filozofia. Rok progresywny nie jest wyjątkiem. To nie tylko Genesis, Pink  Floyd, ELP czy King Crimson. Już w latach siedemdziesiątych grany był przez wiele zespołów, w Polsce kompletnie nieznanych. U schyłku tej dekady część z nich popadła w sztuczność i stała się zaprzeczeniem idei rocka, który z natury swej jest muzyką dość prostą, wynikającą z buntu. Niestety, dla części wykonawców, także współczesnych, rock progresywny zatrzymał się. Nie sposób słuchać bez końca tych samych pomysłów, bowiem staje się to zaprzeczeniem progresji, czyli podążania do przodu, a utwory poprzez swą złożoność nie stają się lepsze. Także rozwój muzyki nie znosi próżni, wszak w odpowiedzi na wyrafinowane formy powstał punk. Jednak na szczęście pozostali artyści oryginalni, dzięki którym progrock przetrwał i dalej się rozwija. Niewątpliwie, wymaga on sporych umiejętności i perfekcji w opanowaniu instrumentu, jednak musi to iść w parze z wrażliwością. Jeśli tego brakuje, to muzyka staje się niestrawna, mimo ogromu pracy włożonej w jej przygotowanie.

Warto czasem spojrzeć wstecz. Ważne, by z powrotów rodziło się coś nowego. Dziś powstają różne kombinacje. Pop romansuje z rapem, jazz z rockiem, a wszyscy czerpią z klasyki. Powiązań jest wiele, nie sposób ich wyliczyć. Powstają też nurty, które z założenia są w opozycji do zastanego porządku. Tu również przykłady można mnożyć lecz nie o to chodzi. Ważny jest rozwój. Ważna jest myśl, idea, a nie jedynie popis sprawności technicznej czy możliwości studia nagraniowego. W efekcie to właśnie one są tą wspomnianą ścianą. Dlatego wyżej cenię szczere emocje dawnych wykonawców, takich którzy potrafili uwieść swą charyzmą i talentem, nieoszlifowanym współczesnymi możliwościami produkcji, która zastępuje wyobraźnię.





Rewolucje muzyczne na miarę Presleya czy Beatlesów zdarzają się stosunkowo rzadko. Wywodzę się z pokolenia, które swój muzyczny świat kształtowało u progu lat siedemdziesiątych. I choć może patrzę na te lata przez pryzmat mej ówczesnej młodości, to jednak twierdzę, że był to okres niezwykły, który trudno porównać z tym, co nastąpiło później. Był szalenie inspirujący, muzyka rockowa dopiero rodziła się. Polska, oddzielona żelazną kurtyną przeżywała ten czas na swój sposób. Brakowało płyt, instrumentów. Ale było Radio Luxemburg, po latach pojawił się Program III. Podsłuchiwaliśmy świat przez dziurkę od klucza, ale mieliśmy też swojego Niemena, Breakout, SBB i kilku innych znaczących wykonawców. Dziś, w dobie Internetu i łatwego dostępu do kultury trudno to sobie wyobrazić, takie jednak były fakty. Stąd też mój zrozumiały sentyment, choć bynajmniej, nie pragnę powrotu tamtych czasów.
Podsumowując: są tacy, którzy twierdzą, że od czasu wielkiej czwórki z Liverpoolu nie wymyślono nic nowego. Podobnie niegdyś uważano dzieła Jana Sebastiana Bacha za jedynie oryginalne, zaś wszystkie późniejsze dokonania za wtórne. Jeśli przyjąć podobną optykę, rychło dojdziemy do wniosku, że wszyscy kopiują od wszystkich, a nasz tytułowy Uroboros ma się wyjątkowo dobrze. Mimo to twierdzę, że inspiracje nie są niczym zdrożnym, jeśli prowadzą do powstania nowej jakości. Wszak wąż pożera samego siebie i ponownie odradza się z siebie. I tak należy rozumieć moją opinię o rocku progresywnym. Są w nim utwory, które mnie nużą po kilku taktach, lecz są też takie, których słucham z zainteresowaniem - zwłaszcza, jeśli poza techniką mają jeszcze to nieuchwytne „coś”.



Uroboros dawniej i współcześnie

Wypadałoby zakończyć zgrabną klamrą. Obok średniowiecznego wyobrażenia Uroborosa przywołałem okładki dwóch płyt z jego personifikacją: Alan Parsons Project - Vulture Culture z 1984 roku i wydany kilka tygodni temu album Raya Lamontagne, zatytułowany chyba nie przypadkiem właśnie Ouroboros. Ta płyta jest świetnym komentarzem do dzisiejszych rozważań. Jest dowodem, że psychodelia z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ma się dobrze. Ray Lamontagne, Amerykanin, uznawany wprawdzie za artystę folkowego, na swych ostatnich dwóch płytach czerpie z niej pełnymi garściami. I robi to w sposób nadzwyczaj udany. Zwłaszcza na ostatniej płycie wyraźnie pobrzmiewają echa Pink Floyd. Zbliżony jest klimat utworów, podobne instrumentarium, a i głos Raya brzmi dość „floydowo”. Słychać wyraźne odniesienia do utworów Fat Old Sun, Us And Them, do fragmentów albumów Meddle, czy nawet Ummagumma. Mimo to, nie brak im oryginalności, nie są wtórne. Wprawdzie nie pretendują do miana radiowych hitów (no może z jednym wyjątkiem), jednak na mnie działają wyjątkowo.

słuchacz






PS.
Przywołany fragment nie oddaje w pełni klimatu płyty, warto zapoznać się z całością.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz