Czas jest jak wąż Uroboros, który chwycił zębami własny ogon.
W każdym momencie kryje się
wieczność.
A wieczność składa się z chwil,
które ją tworzą.
Pani
Jeziora - Andrzej Sapkowski
Inspiracją do dzisiejszych
rozważań był komentarz jednego z moich stałych czytelników, kwestionujący
porównanie dzisiejszej kondycji rocka progresywnego do węża zżerającego swój
ogon. Fakt, opinia nie jest odkrywcza, spotkałem się z nią wcześniej i choć
odzwierciedla także mój pogląd, to jednak mimo wszystko trudno nazwać to
stwierdzenie kalką językową. Zwrot nie jest mechanicznym przeniesieniem z języka obcego, zaś postać węża z ogonem w pysku ma rodowód znacznie
głębszy, a i znaczenie niekoniecznie pejoratywne.
Uroboros w wyobrażeniu XVI-wiecznego rysownika Lucasa Jennisa |
Uroboros (Ouroboros) – o
niego wszak chodzi – to symbol znany już w starożytnym Egipcie i antycznej
Grecji. Odnaleźć go można niemal we wszystkich mitologiach świata, począwszy od
Wikingów, poprzez Indie, Afrykę, a skończywszy w Ameryce sprzed czasów Kolumba.
Symbol ten obrazował niekończący się cykl przemian i powrotów, śmierci i odrodzenia. Jest znakiem
nieustającej jedności wszechrzeczy, tak duchowej jak i fizycznej. Ów wąż,
nieustannie pożerając się odradza się na nowo. Jest personifikacją nieskończoności, niczym powstający z popiołów Feniks. Motyw ten często gości w
literaturze (dość wspomnieć przywołanego na wstępie Sapkowskiego), a także w filmach,
grach i oczywiście w muzyce.
Baczny obserwator łatwo
dostrzeże, że popkultura od lat karmi się tym, co już było. Stąd wielokrotnie
przeżywamy nostalgiczne powroty, inspiracje i nawiązania do przeszłości, nie
tylko w muzyce. Zgodnie z antycznym przekazem Uroboros pochłania własny ogon,
lecz w efekcie odradza się. I tu dochodzimy do sedna. Dobrze, jeśli w wyniku
tych nawrotów powstają nowe wartości. Gorzej, jeśli jest to jedynie bezwstydne
odcinanie kuponów, bądź w ogóle przypisywanie sobie cudzych zasług. Starsza
muzyka wielokrotnie inspirowała młodych wykonawców. Młodzi ludzie, zwykle
początkowo przejmują fascynacje starszego rodzeństwa (rzadziej pokolenia), a dopiero
później starają się nadać im własny kształt, bądź w ogóle poszukać własnej drogi. Inną kwestią są powroty starszych
do odchodzącej młodości, nawet jeśli czasem te wspomnienia mają posmak kiczu. Nie ma to dla nich większego znaczenia, bo w tym przypadku nie chodzi o sztukę, lecz sam fakt powrotu. Ta sytuacja jednak wykracza poza sferę kultury, bliższa jest raczej socjologom. Bywają też inne kryteria, wszak można oprzeć się na twierdzeniu inżyniera Mamonia z filmu Rejs i lubić jedynie tę muzykę, którą się zna.
Kultura i sztuka często
oglądają się za siebie, a popkultura w szczególności. Taka jej natura. Większość nurtów muzycznych garściami
czerpie z poprzednich epok, czasem wręcz bezceremonialnie, nie cichną bowiem procesy o prawa autorskie. Przeszłość jest
niewyczerpanym źródłem inspiracji. Wiele kierunków w trakcie rozwoju popada w pretensjonalność lub przeintelektualizowanie i w efekcie dociera
do ściany (dość wspomnieć zakręty w karierach grup Emerson Lake & Palmer, bądź Yes). Wówczas przydaje się powrót do korzeni. U
początków muzyki leży blues i przyznam, że takie powroty są mi najbliższe.
Muzyka rockowa jest wyjątkowo rozległym gatunkiem, mieniącym się niezliczonymi odcieniami. Dochodzi do tego cała otoczka, ideologia, czasem wręcz filozofia. Rok progresywny nie jest wyjątkiem. To nie tylko Genesis, Pink Floyd, ELP czy King Crimson. Już w latach siedemdziesiątych grany był przez wiele zespołów, w Polsce kompletnie nieznanych. U schyłku tej dekady część z nich popadła w sztuczność i stała się zaprzeczeniem idei rocka, który z natury swej jest muzyką dość prostą, wynikającą z buntu. Niestety, dla części wykonawców, także współczesnych, rock progresywny zatrzymał się. Nie sposób słuchać bez końca tych samych pomysłów, bowiem staje się to zaprzeczeniem progresji, czyli podążania do przodu, a utwory poprzez swą złożoność nie stają się lepsze. Także rozwój muzyki nie znosi próżni, wszak w odpowiedzi na wyrafinowane formy powstał punk. Jednak na szczęście pozostali artyści oryginalni, dzięki którym progrock przetrwał i dalej się rozwija. Niewątpliwie, wymaga on sporych umiejętności i perfekcji w opanowaniu instrumentu, jednak musi to iść w parze z wrażliwością. Jeśli tego brakuje, to muzyka staje się niestrawna, mimo ogromu pracy włożonej w jej przygotowanie.
Warto czasem spojrzeć wstecz. Ważne, by z powrotów
rodziło się coś nowego. Dziś powstają różne kombinacje. Pop romansuje z rapem, jazz z rockiem, a wszyscy czerpią z klasyki. Powiązań jest wiele, nie sposób ich wyliczyć. Powstają też nurty,
które z założenia są w opozycji do zastanego porządku. Tu również przykłady można
mnożyć lecz nie o to chodzi. Ważny jest rozwój. Ważna jest myśl, idea, a nie
jedynie popis sprawności technicznej czy możliwości studia nagraniowego. W
efekcie to właśnie one są tą wspomnianą ścianą. Dlatego wyżej cenię szczere emocje dawnych wykonawców, takich którzy potrafili uwieść swą charyzmą i talentem, nieoszlifowanym współczesnymi możliwościami produkcji, która zastępuje wyobraźnię.
Rewolucje muzyczne na
miarę Presleya czy Beatlesów zdarzają się stosunkowo rzadko. Wywodzę się z
pokolenia, które swój muzyczny świat kształtowało u progu lat
siedemdziesiątych. I choć może patrzę na te lata przez pryzmat mej ówczesnej
młodości, to jednak twierdzę, że był to okres niezwykły, który trudno porównać z
tym, co nastąpiło później. Był szalenie inspirujący, muzyka rockowa dopiero
rodziła się. Polska, oddzielona żelazną kurtyną przeżywała ten czas na swój
sposób. Brakowało płyt, instrumentów. Ale było Radio Luxemburg, po latach
pojawił się Program III. Podsłuchiwaliśmy świat przez dziurkę od klucza, ale
mieliśmy też swojego Niemena, Breakout, SBB i kilku innych znaczących
wykonawców. Dziś, w dobie Internetu i łatwego dostępu do kultury trudno to
sobie wyobrazić, takie jednak były fakty. Stąd też mój zrozumiały sentyment, choć
bynajmniej, nie pragnę powrotu tamtych czasów.
Podsumowując: są tacy,
którzy twierdzą, że od czasu wielkiej czwórki z Liverpoolu nie wymyślono nic nowego. Podobnie niegdyś
uważano dzieła Jana Sebastiana Bacha za jedynie oryginalne, zaś wszystkie późniejsze
dokonania za wtórne. Jeśli przyjąć podobną optykę, rychło dojdziemy do wniosku,
że wszyscy kopiują od wszystkich, a nasz tytułowy Uroboros ma się wyjątkowo
dobrze. Mimo to twierdzę, że inspiracje nie są niczym zdrożnym, jeśli prowadzą
do powstania nowej jakości. Wszak wąż pożera samego siebie i ponownie odradza się z
siebie. I tak należy rozumieć moją opinię o rocku progresywnym. Są w nim utwory, które mnie nużą po kilku taktach, lecz są też takie, których słucham z zainteresowaniem - zwłaszcza, jeśli poza techniką mają jeszcze to nieuchwytne „coś”.
Uroboros dawniej i współcześnie |
Wypadałoby zakończyć
zgrabną klamrą. Obok średniowiecznego wyobrażenia Uroborosa przywołałem okładki
dwóch płyt z jego personifikacją: Alan Parsons Project - Vulture Culture z 1984 roku i wydany kilka tygodni temu album Raya Lamontagne, zatytułowany chyba nie przypadkiem właśnie Ouroboros. Ta płyta jest świetnym
komentarzem do dzisiejszych rozważań. Jest dowodem, że psychodelia z przełomu
lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ma się dobrze. Ray Lamontagne, Amerykanin,
uznawany wprawdzie za artystę folkowego, na swych ostatnich dwóch płytach
czerpie z niej pełnymi garściami. I robi to w sposób nadzwyczaj
udany. Zwłaszcza na ostatniej płycie wyraźnie pobrzmiewają echa Pink Floyd.
Zbliżony jest klimat utworów, podobne instrumentarium, a i głos Raya brzmi dość „floydowo”.
Słychać wyraźne odniesienia do utworów Fat
Old Sun, Us And Them, do fragmentów albumów Meddle,
czy nawet Ummagumma. Mimo to, nie brak
im oryginalności, nie są wtórne. Wprawdzie nie pretendują do miana radiowych
hitów (no może z jednym wyjątkiem), jednak na mnie działają wyjątkowo.
słuchacz
PS.
Przywołany fragment nie oddaje w pełni klimatu płyty, warto zapoznać się z całością.
Przywołany fragment nie oddaje w pełni klimatu płyty, warto zapoznać się z całością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz