piątek, 22 kwietnia 2016

Riverside – Miłość, Strach, Wehikuł Czasu... i co dalej?








Świadomie odkładałem temat związany z muzyką Riverside na bliżej nieokreśloną przyszłość. Zawsze wysoko ceniłem ich dokonania, a karierę grupy śledzę z niezmienną uwagą od pierwszej płyty. To jeden z moich ulubionych zespołów, stąd też potrzebowałem jakiegoś dystansu. Nagła śmierć Piotra Grudzińskiego, gitarzysty i współzałożyciela formacji, będąca dla grupy prawdziwą tragedią, również wpłynęła na odsunięcie tematu. Także dziś nie jest mi łatwo o tym pisać. Pod koniec ubiegłego roku ukazał się ich szósty album. Dla mnie – jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy. Płytę nominowano do nagrody Fryderyka, niestety środowe rozdanie pokazało, że członkowie Akademii Fonograficznej bardziej docenili innych kandydatów.
Riverside działa już piętnaście lat. Mimo stosunkowo rzadkiej obecności w mediach ma status gwiazdy, dla fanów jest wręcz legendą, a i poza granicami kraju cieszy się sporą popularnością. Świadczą o tym wysokie notowania na listach bestsellerów oraz kilka setek koncertów na kontynencie amerykańskim i w Europie Zachodniej. Ich muzyka to rock dość silnie zabarwiony stylistyką progresywno-metalową. Dotąd zespół tworzyli: Mariusz Duda - wokalista i gitarzysta basowy, Michał Łapaj - grający na instrumentach klawiszowych, Piotr Kozieradzki - perkusja oraz zmarły nagle w lutym jej współzałożyciel Piotr Grudziński, którego gitara, łącznie z talentem kompozytorskim Mariusza Dudy w dużym stopniu kształtowała muzyczne oblicze formacji. Bez wątpienia jego odejście jest dla muzyków olbrzymią stratą, a pozostawione miejsce trudno będzie im zapełnić.



Śledziłem poczynania grupy od pierwszej płyty Out of Myself, wydanej w 2003 roku. Od początku prezentowali wysoki poziom. Unikalny klimat i bogactwo muzycznych pomysłów przyciągało zwłaszcza miłośników twórczości Porcupine Tree, Stevena Wilsona, Dream Theater oraz klasycznych albumów Pink Floyd. W muzyce zespołu odnaleźć można było mniej, bądź bardziej świadome inspiracje tą stylistyką, choć już wówczas była w pełni oryginalna oraz pełna szczerości i zaangażowania. Fascynowała zmiennością nastrojów i niebanalnymi tekstami Marusza Dudy. Debiutancki album opowiadał historię człowieka, który po załamaniu nerwowym próbuje ponownie odnaleźć swe miejsce wśród ludzi. Także dziś, po niemal trzynastu latach płyta przykuwa uwagę. Kolejne przyniosły wykrystalizowanie stylu oraz coraz bardziej intrygującą warstwę literacką, zaś zespół, mimo rosnącej popularności, pozostał czwórką doskonale rozumiejących się przyjaciół, bez cienia taniego gwiazdorstwa.




Ich historia i kariera była efektem ciężkiej pracy, niewątpliwego talentu i charyzmy, która pozwoliła by zaistnieli w świadomości słuchaczy. Trochę to przypomina zespoły z początku lat siedemdziesiątych, które tworzyły bez wsparcia sztucznej machiny marketingowo-medialnej, zaś ich rozwój i popularność była efektem konsekwentnie realizowanej spójnej wizji artystycznej. Nie wszystkie się przebiły, wszak na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych konkurencja była naprawdę duża. Świadczą o tym wznawiane na CD świetne płyty grup, które przepadły po nagraniu zaledwie jednego krążka. Jak się okazuje – w każdym przypadku potrzebny jest łut szczęścia. Kariera Riverside daje nadzieję, że w świecie liczy się jeszcze prawdziwa sztuka, a nie tylko masowy gust telewidzów i sztuczne produkty koncernów płytowych.
Myślę, że siłą zespołu jest to, że wszyscy jego członkowie wspólnie podążają w jednym kierunku. Choć każdy wnosi coś unikalnego, to jednak skumulowane talenty i umiejętności wszystkich decydują o ostatecznym kształcie muzyki. 




Niewątpliwie ważnym, choć nie jedynym elementem jest pierwotny zamysł kompozytorski Mariusza Dudy, który nabiera ostatecznego kształtu przy aktywnym wsparciu pozostałych, doskonale rozumiejących się muzyków. Każdy z nich dodaje własny szlif i każdy pracuje tak długo, aż utwór zyska akceptację wszystkich. Twórczość Riverside trudno jednoznacznie zakwalifikować do jakiegokolwiek nurtu. Stoją na pograniczu, wypracowali własną niszę. Chcą tworzyć dla wszystkich, jednak poprzeczkę zawiesili sobie bardzo wysoko. Jak twierdzi Mariusz Duda – wzorem są dla niego piosenki Petera Gabriela – w zasadzie proste, a jednak ambitne, mające jakiś dodatkowy, trudno uchwytny walor.




Nie bez powodu odwołuję się do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, bowiem właśnie wówczas tworzyły się zręby art rocka, później określanego jako muzyka progresywna. Tworzyły je takie zespoły jak Pink Floyd, Yes, Emerson Lake And Palmer, Procol Harum, Jethro Tull, Genesis, a rozwijały później Marillion czy Porcupine Tree. Mimo, że styl ten miał sporo miłośników i popularyzatorów, zawsze określany był jako niszowy. Dziś, słuchając współczesnego rocka progresywnego, także tego w światowym wydaniu odnoszę wrażenie, że twórcy powoli zaczynają zżerać własny ogon, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Jednym z nich jest Riverside, może właśnie dlatego, że zespół ten nie był nigdy czystym reprezentantem gatunku. Ich styl ewoluował z albumu na album, a przedostatnia płyta Shrine of New Generation Slaves (2013) zapowiadała kolejne, dość istotne zmiany. Teksty wprawdzie dalej oscylowały wokół kwestii egzystencjalnych i opowiadały o ludziach, którzy tracą kontrolę nad swą wolnością i spędzając czas w nowoczesnych świątyniach, jakimi stają się centra handlowe przeistaczają się we współczesnych niewolników konsumpcji. Muzyka jednak zmieniła się. Utwory stały się nieco prostsze, krótsze i bardziej melodyjne, zyskując przy tym nieco hardrockowy klimat. Pojawiły się ciekawe brzmienia klawiszy, a śpiew stał się bardziej wyrazisty. Ponownie zawitało światło i nadzieja, także w warstwie literackiej. Pojawiły się w nich echa wspomnień z dzieciństwa, są rozterki młodości, nie brak też odniesień do współczesności i wirtualnego świata portali społecznościowych, gdzie tak łatwo stracić swoją tożsamość.





Płyta wyraźnie tchnie optymizmem. Widać to także na tle wcześniejszych solowych dokonań Mariusza Dudy, bowiem projekt Lunatic Soul, rozwijany konsekwentnie na czterech kolejnych wydawnictwach był również dość mroczny. Na nowym krążku nie brak refleksji, nastroju, melodyki oraz nieco cięższych riffów. Są też piękne, wyrafinowane fragmenty instrumentalne, eksponujące umiejętności solistów. Dość wspomnieć choćby Caterpillar And The Barber Wire, czy Found (The Unexpected Flaw Of Searching). Naprawdę warto sięgnąć po te nagrania, zwłaszcza, że po niespodziewanej śmierci Piotra Grudzińskiego kończy się dla zespołu pewna epoka. Zespół odwołał wszystkie swoje tegoroczne koncerty. To zrozumiałe, bo zawsze byli niczym rodzina. Muszą jakoś stawić czoła zaistniałej sytuacji. Jeśli ktokolwiek w przyszłości zajmie miejsce Piotra – na pewno muzyka nie będzie już taka sama. Chciałbym, aby Riverside przetrwał, jednak co pokaże przyszłość – dziś naprawdę nie sposób przewidzieć…

słuchacz









1 komentarz: