Świadomie odkładałem temat związany
z muzyką Riverside na bliżej nieokreśloną przyszłość. Zawsze wysoko ceniłem ich
dokonania, a karierę grupy śledzę z niezmienną uwagą od pierwszej płyty. To
jeden z moich ulubionych zespołów, stąd też potrzebowałem jakiegoś dystansu. Nagła
śmierć Piotra Grudzińskiego, gitarzysty i współzałożyciela formacji, będąca dla
grupy prawdziwą tragedią, również wpłynęła na odsunięcie tematu. Także dziś nie
jest mi łatwo o tym pisać. Pod koniec ubiegłego roku ukazał się ich szósty album.
Dla mnie – jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy. Płytę nominowano do
nagrody Fryderyka, niestety środowe rozdanie pokazało, że członkowie Akademii Fonograficznej bardziej
docenili innych kandydatów.
Riverside działa już piętnaście
lat. Mimo stosunkowo rzadkiej obecności w mediach ma status gwiazdy, dla fanów
jest wręcz legendą, a i poza granicami kraju cieszy się sporą popularnością. Świadczą
o tym wysokie notowania na listach bestsellerów oraz kilka setek koncertów na
kontynencie amerykańskim i w Europie Zachodniej. Ich muzyka to rock dość silnie
zabarwiony stylistyką progresywno-metalową. Dotąd zespół tworzyli: Mariusz Duda -
wokalista i gitarzysta basowy, Michał Łapaj - grający na instrumentach
klawiszowych, Piotr Kozieradzki - perkusja oraz zmarły nagle w lutym jej współzałożyciel
Piotr Grudziński, którego gitara, łącznie z talentem kompozytorskim Mariusza
Dudy w dużym stopniu kształtowała muzyczne oblicze formacji. Bez wątpienia jego
odejście jest dla muzyków olbrzymią stratą, a pozostawione miejsce trudno
będzie im zapełnić.
Śledziłem poczynania grupy od
pierwszej płyty Out of Myself,
wydanej w 2003 roku. Od początku prezentowali wysoki poziom. Unikalny klimat i
bogactwo muzycznych pomysłów przyciągało zwłaszcza miłośników twórczości
Porcupine Tree, Stevena Wilsona, Dream Theater oraz klasycznych albumów Pink
Floyd. W muzyce zespołu odnaleźć można było mniej, bądź bardziej świadome
inspiracje tą stylistyką, choć już wówczas była w pełni oryginalna
oraz pełna szczerości i zaangażowania. Fascynowała zmiennością nastrojów i
niebanalnymi tekstami Marusza Dudy. Debiutancki album opowiadał historię
człowieka, który po załamaniu nerwowym próbuje ponownie odnaleźć swe miejsce wśród
ludzi. Także dziś, po niemal trzynastu latach płyta przykuwa uwagę. Kolejne przyniosły
wykrystalizowanie stylu oraz coraz bardziej intrygującą warstwę literacką, zaś zespół,
mimo rosnącej popularności, pozostał czwórką doskonale rozumiejących się
przyjaciół, bez cienia taniego gwiazdorstwa.
Ich historia i kariera była efektem
ciężkiej pracy, niewątpliwego talentu i charyzmy, która pozwoliła by zaistnieli w świadomości słuchaczy. Trochę to przypomina zespoły z początku lat
siedemdziesiątych, które tworzyły bez wsparcia sztucznej machiny
marketingowo-medialnej, zaś ich rozwój i popularność była efektem konsekwentnie
realizowanej spójnej wizji artystycznej. Nie wszystkie się przebiły, wszak na
przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych konkurencja była naprawdę
duża. Świadczą o tym wznawiane na CD świetne płyty grup, które
przepadły po nagraniu zaledwie jednego krążka. Jak się okazuje – w każdym
przypadku potrzebny jest łut szczęścia. Kariera Riverside daje nadzieję, że w
świecie liczy się jeszcze prawdziwa sztuka, a nie tylko masowy gust telewidzów
i sztuczne produkty koncernów płytowych.
Myślę, że siłą zespołu jest to, że
wszyscy jego członkowie wspólnie podążają w jednym kierunku. Choć każdy wnosi
coś unikalnego, to jednak skumulowane talenty i umiejętności wszystkich decydują
o ostatecznym kształcie muzyki.
Niewątpliwie ważnym, choć nie jedynym elementem
jest pierwotny zamysł kompozytorski Mariusza Dudy, który nabiera ostatecznego
kształtu przy aktywnym wsparciu pozostałych, doskonale rozumiejących się
muzyków. Każdy z nich dodaje własny szlif i każdy pracuje tak długo, aż utwór
zyska akceptację wszystkich. Twórczość Riverside trudno jednoznacznie
zakwalifikować do jakiegokolwiek nurtu. Stoją na pograniczu, wypracowali własną
niszę. Chcą tworzyć dla wszystkich, jednak poprzeczkę zawiesili sobie bardzo wysoko.
Jak twierdzi Mariusz Duda – wzorem są dla niego piosenki Petera Gabriela – w
zasadzie proste, a jednak ambitne, mające jakiś dodatkowy, trudno uchwytny
walor.
Nie bez powodu odwołuję się do
przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, bowiem właśnie wówczas
tworzyły się zręby art rocka, później określanego jako muzyka progresywna.
Tworzyły je takie zespoły jak Pink Floyd, Yes, Emerson Lake And Palmer, Procol
Harum, Jethro Tull, Genesis, a rozwijały później Marillion czy Porcupine Tree.
Mimo, że styl ten miał sporo miłośników i popularyzatorów, zawsze określany był
jako niszowy. Dziś, słuchając współczesnego rocka progresywnego, także tego w
światowym wydaniu odnoszę wrażenie, że twórcy powoli zaczynają zżerać własny
ogon, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Jednym z nich jest Riverside, może
właśnie dlatego, że zespół ten nie był nigdy czystym reprezentantem gatunku.
Ich styl ewoluował z albumu na album, a przedostatnia płyta Shrine of New Generation Slaves (2013) zapowiadała
kolejne, dość istotne zmiany. Teksty wprawdzie dalej oscylowały wokół kwestii
egzystencjalnych i opowiadały o ludziach, którzy tracą kontrolę nad swą
wolnością i spędzając czas w nowoczesnych świątyniach, jakimi stają się centra
handlowe przeistaczają się we współczesnych niewolników konsumpcji. Muzyka jednak zmieniła się. Utwory
stały się nieco prostsze, krótsze i bardziej melodyjne, zyskując przy tym nieco
hardrockowy klimat. Pojawiły się ciekawe brzmienia klawiszy, a śpiew stał się bardziej wyrazisty. Ponownie zawitało światło i nadzieja, także w warstwie
literackiej. Pojawiły się w nich echa wspomnień z dzieciństwa, są rozterki młodości, nie
brak też odniesień do współczesności i wirtualnego świata portali
społecznościowych, gdzie tak łatwo stracić swoją tożsamość.
Płyta wyraźnie tchnie optymizmem. Widać to także na tle wcześniejszych solowych dokonań
Mariusza Dudy, bowiem projekt Lunatic
Soul, rozwijany konsekwentnie na czterech kolejnych wydawnictwach był również dość
mroczny. Na nowym krążku nie brak refleksji, nastroju, melodyki oraz nieco
cięższych riffów. Są też piękne, wyrafinowane fragmenty instrumentalne,
eksponujące umiejętności solistów. Dość wspomnieć choćby Caterpillar
And The Barber Wire, czy Found (The Unexpected Flaw Of Searching).
Naprawdę warto sięgnąć po te nagrania, zwłaszcza, że po niespodziewanej śmierci Piotra Grudzińskiego kończy się dla zespołu
pewna epoka. Zespół odwołał wszystkie swoje tegoroczne koncerty. To zrozumiałe,
bo zawsze byli niczym rodzina. Muszą jakoś stawić czoła zaistniałej sytuacji. Jeśli
ktokolwiek w przyszłości zajmie miejsce Piotra – na pewno muzyka nie będzie już
taka sama. Chciałbym, aby Riverside przetrwał, jednak co pokaże przyszłość –
dziś naprawdę nie sposób przewidzieć…
słuchacz
Świetny tekst!!!
OdpowiedzUsuń