sobota, 30 września 2017

Lebowski - nie tylko w Polskim Radiu PIK







Sześć lat temu, w pewien piątkowy wieczór miałem przyjemność odwiedzić studio koncertowe Polskiego Radia PiK w Bydgoszczy. Wystąpił tam artrockowy zespół ze Szczecina, ukrywający się pod nieco intrygującą nazwą Lebowski. Występ był równocześnie transmitowany na antenie oraz w Internecie. W kwietniu tego roku Radio PiK ponownie zaprezentowało archiwalny zapis tego wydarzenia. Pamiętam, że atmosfera w studiu była niemal rodzinna, o co zadbał prowadzący koncert Adam Droździk, zaś muzyka wyjątkowo przypadła mi do gustu. Zespół swój występ potraktował jako próbę generalną przed koncertem na Ino-Rock Festival 2011. Wcześniej pojawił się na Festiwalu Rocka Progresywnego w Gniewkowie. Trudno jednoznacznie opisać czy sklasyfikować ich twórczość. Często w tekstach promocyjnych pojawia się określenie „muzyka do nieistniejącego filmu”. Muszę przyznać, że wyjątkowo pasuje ono do fenomenu, jakim okazał się szczeciński zespół. Zaprezentowana twórczość w istocie miała wymiar ilustracyjny i pozwalała na niczym nieskrępowaną podróż wyobraźni słuchaczy w odległe rejony czasu i przestrzeni. Tej podróży towarzyszyły wyświetlane na ekranie wizualizacje. W strukturę muzyki wpleciono krótkie fragmenty monologów i dialogów, zaczerpniętych z kilku obrosłych legendą polskich filmów. Pojawiające się głosy Tadeusza Łomnickiego, Zdzisława Maklakiewicza, Zbigniewa Cybulskiego, Romana Kłosowskiego i innych sprawiają, że muzyka zyskuje dodatkowy wymiar, zrozumiały jedynie polskiemu słuchaczowi. Nie stanowi to bynajmniej żadnego ograniczenia, czy też zarzutów o jakąś „zaściankowość”. Wręcz przeciwnie, doskonale poszerza pole interpretacji. Kompozycje z koncertu znalazły się również na debiutanckiej płycie zespołu, zatytułowanej nie bez powodu właśnie Cinematic, z góry niejako podkreślając związek muzyki z filmem. Po koncercie bez wahana nabyłem płytę (opatrzoną również autografami muzyków), udało mi się także zdobyć koszulkę...




Wróćmy jednak do muzyki. Uważam, że ta płyta jest pozycją wyjątkowa w moim zbiorze, właśnie z uwagi na oryginalną zawartość muzyczną oraz wynikające z dialogów przesłanie. Nie chcę pisać, że jest spójna i przemyślana, bo to w kontekście tego zespołu wydaje się oczywiste. Nie jest to też zwykła muzyka spod znaku rocka progresywnego. Lebowski udowadnia, że w tej formule zostało jeszcze sporo do powiedzenia. Muzyka z Cinematic towarzyszyła mi przez wiele tygodni, a po dłuższej przerwie wróciłem do niej z równie wielką przyjemnością. Ma ona jakiś niemal magiczny wymiar. W zasadzie trudno wyróżnić z albumu którykolwiek utwór, bowiem wszystkie w niewytłumaczalny sposób się uzupełniają. Wobec tego zwrócę uwagę jedynie na trzy: 137 SEC., z tajemniczo brzmiącymi cymbałami i nieco orientalną wokalizą Katarzyny Dziubak, zaproszonej w charakterze gościa. Całość uzupełnia piano Fendera i nieśmiertelne analogowe brzmienie syntezatora Mooga. 
Bardzo romantycznie brzmi tytułowa kompozycja (w końcu nie bez powodu właśnie od niej nazwano płytę). Elektryzuje również Old British Spy Movie, gdzie muzycy w kapitalny sposób łączą barwy tradycyjnych instrumentów z elektroniką. Tu ponownie pojawia się Kasia Dziubak, nie tylko z głosem, ale i ze skrzypcami. I jeszcze ten kończący płytę terkot obracającej się szpuli z filmem... 
Myliłby się jednak ten, kto chciałby odłożyć płytę na półkę z napisem muzyka filmowa. W muzyce Lebowskiego nierzadko pojawiają się ostrzejsze brzmienia gitarowe, jest też miejscami nieśmiertelny Hammond. To przykład twórczości łączącej pokolenia, jakkolwiek brzmi to może nieco banalnie. Bynajmniej. Inspiracja dorobkiem polskiej szkoły filmowej w przypadku szczecińskiego zespołu jest faktem. Album w pewnym sensie jest hołdem, złożonym dawnemu pokoleniu aktorów, którzy definicję uprawianej przez siebie sztuki rozumieli inaczej niż promowane współcześnie sztuczne gwiazdy.



Płyta powstawała dość długo. Licząc od pierwszych pomysłów - nagranie zajęło muzykom blisko osiem lat. Ukazała się jesienią 2010 roku. Przygotowali ją sami, ucząc się po drodze tajników studyjnego rzemiosła. Pomysł wykorzystania kwestii z filmów okazał się na rodzimej scenie muzycznej bodaj pionierski. Muzyka nadała im zupełnie nowy, nie odkryty wcześniej kontekst i nowe znaczenia. Warto zajrzeć do książeczki tego wydawnictwa. Muzycy ujawniają w niej kulisy powstawania poszczególnych kompozycji. Nie mam zamiaru tu uchylać rąbka tajemnicy, tym bardziej, że ostatnio album ponownie trafił na sklepowe półki. Wcześniej dystrybucją zajmowali się jedynie członkowie zespołu. To dobrze, że znów jest dostępny, bowiem ów debiut szczecińskiej formacji odbił się dość głośnym echem. Jak dotąd płyta zebrała wiele entuzjastycznych recenzji, zarówno w krajowej prasie muzycznej, jak i zagranicą - co ciekawe, bez wsparcia żadnej wielkiej wytwórni. Za niewątpliwym sukcesem stoi praca i determinacja całego zespołu. Muzycy przykładają sporo uwagi do każdego szczegółu, także do niebanalnej oprawy graficznej. Okładka albumu i motyw czerwonej papierowej łódeczki naprawdę zapada w pamięć. 



Po siedmioletniej przerwie zespół przypomniał o sobie ponownie. 1 czerwca 2017 ukazała się pełnowymiarowa płyta koncertowa Lebowski plays Lebowski, będąca zapowiedzią nowego albumu studyjnego. Zarejestrowano ją 14 września 2016 roku w ramach Tennis Music Festival. Skład zespołu nie zmienił się. Nadal gra w nim Marcin Grzegorczyk (g), Marcin Łuczaj (keyb), Marek Żak (b) i Krzysztof Pakuła (dr). Na płycie znalazło się dziesięć utworów, z czego sześć jest premierowych. W programie pojawiła się także wydana wcześniej na singlu kompozycja Goodbye My Joy, nagrana z udziałem Markusa Stockhausena. Jego partię na flugelhornie wykonał gościnnie Dawid Głogowski. Można jedynie żałować, że zabrakło wokaliz Katarzyny Dziubak i jej skrzypiec. Dobrym podsumowaniem całości jest kończący płytę utwór Once in A Blue Moon. To prawdziwy popis umiejętności i prezentacja muzycznych wizji każdego z instrumentalistów. Chciałoby się, aby trwał w nieskończoność...



Lebowski dalej gra swoje. I takiej też muzyki należy spodziewać się na kolejnym studyjnym albumie. Muzycy zapewniają, że nowych kompozycji wystarczy nawet na dwie płyty. Koncepcja całości jeszcze się rodzi. Oby była równie przemyślana, jak w przypadku debiutu. Jestem przekonany, że tak właśnie będzie, wszak fanów, którzy wyczekując na nowy album wykazali tyle cierpliwości nie można zawieść. 


I jeszcze jedno. Nie wiem jaką rolę w procesie powstawania nazwy zespołu odegrał film Joela Coena Big Lebowski z 1998 roku, jakkolwiek powiązanie muzyki zespołu z ogólnie pojętą sztuką filmową jest aż nadto czytelne. Wiem za to jedno. Szczeciński Lebowski jest naprawdę Wielki i przestrzegam - ich muzyka uzależnia. 


słuchacz











sobota, 23 września 2017

Żebracza opera za trzy grosze...







Doszedłem niedawno do wniosku, że moja tytułowa półeczka z płytami zaczyna nieco przypominać regał w supermarkecie. Nie byłoby w tym nic złego, bo wolę sam wybierać towar niż korzystać z nie zawsze kompetentnej obsługi. Problem w tym, że niestety sam doświadczyłem zjawiska opisanego w podręcznikach merchandisingu (wiem, to straszne słowo, ale chyba nie ma polskiego odpowiednika) jako zasada poziomu wzroku. Wynika z niej, że ogromne znaczenie ma wysokość, na jakiej ułożony jest towar. Najbardziej atrakcyjne miejsca znajdują się na poziomie oczu, później na wysokości pasa, a najmniej przyciągają wzrok towary leżące przy podłodze, by już nie wspomnieć o tych pod sufitem. To samo niestety dotyczy płyt stojących na mojej półce. Bywa tak, że do wyjęcia niektórych muszę sięgnąć po podręczną drabinkę. Jeśli zaś dodam, że wszystkie w zasadzie stoją w porządku alfabetycznym, to wykonawcy z początku abecadła mają u mnie niestety nielekko.

Gdy sobie to uświadomiłem, to sięgnąłem ręką jak najwyżej… i wyjąłem album Act One grupy Beggar's Opera. Tuż obok stały jeszcze dwie kolejne pozycje z dyskografii tego nieco zapomnianego szkockiego zespołu. Płytka wylądowała w odtwarzaczu, a na mojej twarzy zagościł uśmiech. Właściwie dobrze, że takich dawno nie słuchanych perełek mam jeszcze sporo…




Grupa Beggars Opera zawiązała się w Glasgow pod koniec lat sześćdziesiątych. Tworzyli ją Marshall Erskine (bass / flet), Ricky Gardiner (gitara / wokal), Martin Griffiths (wokal / instrumenty perkusjne), Alan Park (klawisze) i Raymond Wilson (perkusja). Nieco później dołączył jeszcze multiinstrumentalista Gordon Sellar, zresztą zmian było więcej, lecz nie to jest najistotniejsze. Początkowo ambicją zespołu było łączenie tematów klasycznych z muzyką rockową. Nie był to wówczas zbyt odkrywczy kierunek. Podobne ideały przyświecały choćby The Nice, Procol Harum i paru innym wykonawcom. Dziś może nie jest to najmodniejszy kierunek, jednak ja nie cierpię pojęcia moda w odniesieniu do muzyki. Może właśnie dlatego z takim upodobaniem grzebię w starociach. Mało tego – często efekty poszukiwań przysparzają mi sporo radości i satysfakcji. Podobnie było w tym przypadku. Act One (1970) usłyszałem w niewielkim sklepie płytowym, który prowadził jeden z moich przyjaciół. Zabrałem płytkę z sobą. Nieco później dołączyły do niej dwie kolejne: Waters of Change (1971) oraz Pathfinder (1972). W moim odczuciu były zdecydowanie najciekawsze, reszta dokonań grupy im nie dorównuje.



Swoją drogą ciekawy jestem, dlaczego zespół odwołał się w swej nazwie do tytułu stosunkowo mało znanej osiemnastowiecznej opery Johanna Christopha Pepuscha do słów Johna Gaya? Fakt – dała ona początek nowemu gatunkowi, tzw. operze balladowej, czy jak kto woli śpiewogrze (w Niemczech nazywanej singspiel). W dwudziestym wieku współczesną wersją tego nieco zapomnianego dzieła była znana Opera za trzy grosze Bertolda Brechta i Kurta Weilla. Być może transkrypcja motywów z muzyki klasycznej na język rocka miała być właśnie taką operą żebraczą? Zespół twierdził, że była to nazwa wybrana losowo ze słownika, jednak trudno mi w to uwierzyć.

W latach siedemdziesiątych twórcy rockowi mieli wielkie ambicje. Pomysłów nie brakowało, a rozwijająca się technika nagrań i przemiany obyczajowe związane z ruchem hipisowskim zachęcały do ekspresji i eksperymentów. To właśnie wówczas rodziły się wielkie gwiazdy i kładły podwaliny pod nurt rocka progresywnego. Zespół Beggars Opera trafił do wydawnictwa Vertigo, które początkowo specjalizowało się w prezentacji zespołów podziemnych i eksperymentalnych. Grupa miała ciekawe pomysły, dobrego klawiszowca, niezłą sekcję rytmiczną i wyjątkowe zdolności do tworzenia improwizacji. Początki były obiecujące, jednak talent w tej branży to nie wszystko. Nagrali trzy dobre płyty, konkurencja jednak była spora i nie wszyscy mogli mieć szczęście. Potem nastała era muzyki punk i grupa Beggars Opera, mimo usilnych starań odeszła do historii. Dobrze się stało, że dzięki rewolucji CD płyty zespołu po latach wypłynęły ponownie.



Act One urzeka od pierwszego przesłuchania. Mimo upływu blisko półwiecza całość brzmi naprawdę świeżo. Kapitalne organy, świetne pomysły, dobry wokal. Niesamowite wrażenie robi rozbudowany utwór Raymond's Road, który skrzy się cytatami z muzyki klasycznej (choć czasem mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele - w końcu to nie teleturniej). W niczym nie ustępuje mu także Passacaglia, a cytatów jest tam mniej. Dominuje brzmienie Hammonda, gitara schodzi na dalszy plan. Częste zmiany tempa sprawiają, że w muzyce Beggars Opera dzieje się naprawdę wiele. Ciekawa jest też Sarabande, która pierwotnie ukazała się jedynie na singlu. W wydawnictwie przygotowanym przez niemiecką Repertoire Records dołączono ją jako jeden z dwóch bonusów. Wracam do tej płyty 
z dużą przyjemnością. Warto też bliżej przyjrzeć się okładce. Jest to małe dzieło sztuki. Jego autorem był słynny fotograf Marcus Keef. To taki mały uśmiech dla tych, którzy zbieractwo płyt przedkładają nad kolekcjonowanie plików mp3.



Rok później zespół wydał album Waters Of Change, stylistycznie zbliżony nieco do debiutu, choć przez wielu uważany za ciekawszy. Brzmienie wzbogacił mellotron, organy zeszły nieco w cień, wyraźniej zabrzmiała gitara. Muzycy postawili na własne kompozycje, rezygnując z klasycznych zapożyczeń, pozostawiając na szczęście swe dawne atuty. Dalej muzykę wyróżniają zmiany tempa, dynamiki i nastroju oraz przemyślana aranżacja. Zespołowi udało 
się wypracować własny rozpoznawalny styl, zdefiniowany głównie przez niepowtarzalne brzmienie, bogactwo pomysłów i wyjątkową łatwość budowania improwizacji. Album przyniósł grupie popularność zwłaszcza w Niemczech. 


Trzecią płytą był wydany w 1972 roku Pathfinder. Ten album jest nieco bardziej agresywny niż dwa poprzednie. Wyraźnie zmierza w stronę hard rocka. Melltotron zniknął, pojawiły się inne barwy, wyraźniej brzmi też gitara. Muzycznie wyróżnia się motoryczny The Witch oraz zaskakująca, trwająca ponad osiem minut przeróbka popularnego przeboju MacArthur Park, znanego głównie z wykonań Jimmy Webba, Richarda Harrisa, a nawet Donny Summer. Zaciekawienie budzi nieco mroczny (diabelski?) utwór Madame Doubtfire, który nie ma nic wspólnego z głośnym filmem z udziałem Robina Williamsa, zrealizowanym trzydzieści lat później.



Kolejne lata przyniosły dalsze rotacje w składzie. Odszedł wokalista, klawiszowiec i perkusista. Pożegnał się także gitarzysta Ricky Gardiner, by budować swą karierę u boku Davida Bowie’ego oraz Iggy Popa. Zespół zmienił styl, a następna płyta Get Your Dog Off Me! (1973) nawet do pięt nie dorasta trzem poprzednim. Dla mnie grupa pozostanie ciekawym wspomnieniem z tamtych lat. Nie wszystkim musi się podobać. Ja wracam do ich muzyki z przyjemnością.

słuchacz



PS.

Warto zobaczyć zespół na żywo. Nagranie pochodzi z debiutanckiej płyty, lecz zostało zarejestrowane rok później, w nieco innej wersji, już po drobnych zmianach personalnych. W składzie pojawiła się Virginia Scott grająca na mellotronie. I jeszcze jedno - apostrof w nazwie zespołu pojawił się tylko przy pierwszej płycie. Później zniknął bezpowrotnie.






piątek, 15 września 2017

Jarek Śmietana (1951-2013)






Odszedł zdecydowanie przedwcześnie. Dwa tygodnie temu minęły już cztery lata odkąd odłożył gitarę i wybrał się w najdalszą podróż... Trudno mi uwierzyć, że już nigdy nie usłyszę go na żywo.

Najchętniej grał na instrumencie polskiej firmy Mayones. Był to model Virtuoso, skonstruowany specjalnie dla niego, według jego wskazówek. Jej budowa trwała prawie dwa lata, ale powstała gitara dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Specjalnie dla Niego. Cenił ją bardziej niż jakąkolwiek innej znanej marki. Kłopoty ze zdrowiem zaczęły się pod koniec 2012 roku. W połowie stycznia zagrał ostatni koncert. Właśnie wówczas, w trakcie występu odczuwał coraz wyraźniej niedowład lewej ręki. Diagnoza była bezlitosna - guz mózgu. Zmarł kilka miesięcy później w Krakowie, swym rodzinnym mieście.




Grę Jarka Śmietany usłyszałem po raz pierwszy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Wówczas coraz większą popularność zdobywał założony przez niego zespół Extra Ball, wywodzący się z krakowskiego klubu Pod Jaszczurami. Prócz lidera grał w nim Władysław (Adzik) Sendecki (fortepian elektryczny), Jan Cichy (gitara basowa) i Benedykt Radecki (perkusja). W 1976 roku, w serii Polish Jazz (vol. 48) ukazał się pierwszy ich album. Do sklepów trafił późnym latem. Nosił tytuł Birthday. Pamiętam jak oglądałem go na wystawie sklepu muzycznego w Gdyni. Sklep był zamknięty, a ja musiałem wracać do swego rodzinnego miasta... Poprosiłem kuzynkę, by kupiła mi tę płytę następnego dnia, zaraz po otwarciu, lecz ona niezbyt się tym przejęła. Poszła po kilku dniach, gdy po albumie nie było nawet wspomnienia. Krążek zdobyłem cudem w Warszawie po kilku miesiącach. Był rozchwytywany i rozszedł się w wyjątkowo wysokim jak na płytę jazzową nakładzie. Takie były czasy... Zresztą album jest naprawdę udany. Dość wspomnieć, że niedawno znowu pojawił się na półkach sklepowych, zarówno w wersji CD, jak i winylowej.



Początkowo twórczość Extra Ball oscylowała wokół modnego wówczas jazzrocka, a po roszadach personalnych zmierzała w stronę nurtu środka (mainstream). Kolejne płyty Jarka Śmietany pojawiły się w moim zbiorze dzięki Klubowi Płytowemu PSJ „Biały Kruk Czarnego Krążka”. O pionierskiej działalności tego wydawnictwa pisałem już wcześniej. Przypomnę, że w ramach składek oferowało ono swym członkom cztery płyty rocznie. W 1977 roku jedną z nich była kolejna pozycja Extra Ball: Aquarium Live Nr 3. W serii promocyjnej rok później pojawił się następny album grupy, a 1979 przyniósł czwarty krążek zespołu, wydany przez Polskie Nagrania (ponownie w niezapomnianej serii Polish Jazz - vol. 59), zatytułowany Go Ahead. Te cztery płyty trafiły do mego zbioru. Później dostawiłem jeszcze Akumula-Torres (1984), również zawierającą nagrania koncertowe z warszawskiego klubu Akwarium. Podczas koncertu gościnnie wystąpił na niej mistrz instrumentów perkusyjnych Jose Torres oraz Henryk Miśkiewicz (saksofon) i Jerzy Bartz (konga). Zdobyłem także dwa późniejsze albumy, które Jarek firmował już własnym nazwiskiem, czyli Talking Guitar (1984) oraz Sounds & Colours (1987) – ta ostatnia również stanowiła część serii Polish Jazz (vol.73). To była jedna z ostatnich winylowych pozycji w mych zbiorach (przed dłuższą przerwą). Później nastała w nich era CD.



Zarówno w barwach Extra Ball jak i później, na solowych albumach Jarka Śmietany pojawiło się wielu krajowych muzyków jazzowych, także tych znanych już ze scen europejskich. Wspólnie tworzyli muzykę atrakcyjną dla szerszego grona odbiorców, oscylującą między jazzrockiem i klasyką jazzową, mającą jednak własne, indywidualne oblicze. Śmietana pozostawił po sobie ponad trzydzieści płyt. Jest autorem około dwustu kompozycji. Cieszę się, że dwie trzecie tego dorobku dziś stanowi ważną część moich zbiorów. W trakcie swej kariery koncertował ze Zbigniewem Seifertem, Artem Farmerem, Johnem Abercrombie, Nigelem Kennedym, Davem Friedmanem, Joe Zawinulem. Występował na festiwalach jazzowych całego świata. Był wykładowcą Krakowskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Komponował dla teatrów i Opery Krakowskiej. Jego gitara pojawiła się także na płytach wielu innych twórców. Gdyby łącznie podsumować cały ten dorobek, to dyskografia liczyłaby około dziewięćdziesięciu tytułów. W 1998 roku otrzymał Fryderyka za album Songs and Other Ballads, a prezydent Krakowa uhonorował go nagrodą za wybitne osiągnięcia w kulturze.





 
Jednym z ostatnich albumów Ścierańskiego jest płyta Live at Impart, wydana w 2012 roku. Są na niej nagrania z wrocławskiego klubiu Impart. Atrakcją koncertu był Billy Neal, australijski wokalista i saksofonista często goszczący w naszym kraju, znany także ze współpracy z Nigelem Kennedy'm, Wojtkiem Karolakiem i Krzysztofem Ścierańskim. Co ciekawe, Jarek Śmietana usłyszał go przypadkiem grającego i śpiewającego u jednego ze znajomych w Myślenicach, nad brzegiem Raby. Jego głos był na tyle fascynujący, że spotkanie zaowocowało wspólnym występem na Polnord Music Festival w Sopocie, który okazał się początkiem dalszej owocnej współpracy.



Oprócz wspomnianego krążka nagrali jeszcze I Love the Blues (kapitalny przegląd klasycznego bluesa) oraz pełny emocji I Believe, zrealizowany niemal na żywo w studiu Radia Kraków. Billy Neal gości na tyle często w naszym kraju, że jego dzieci dobrze mówią po angielsku i po polsku, zaś on sam czasem w piosenkach miesza oba języki. Przykładem może być utwór Nadal kocham Cię ze wspomnianej wyżej płyty, który poświęcił swemu zmarłemu niedawno ojcu. Kończąca płytę tytułowa kompozycja I Believe początkowo w ogóle nie miała znaleźć się na płycie. Billy napisał ją dla swojej siostry, kiedy dowiedział się, że zachorowała na raka. Później, gdy stało się już wiadomo, że podobną walkę toczy Jarek, zdecydował włączyć ją do programu i nazwać od niej cały album.



Jarosław Śmietana był jednym z najważniejszych gitarzystów na polskiej scenie jazzowej. Od wielu lat w corocznej ankiecie czytelników Jazz Forum zajmował pierwsze miejsce w tej kategorii. Miał wielu przyjaciół. Traktował ich bardzo poważnie, także na gruncie zawodowym. Nic dziwnego, że krótko po jego śmierci grający z nim od dwudziestu lat perkusista Adam Czerwiński postanowił przygotować wyjątkowy album. Z bogatego dorobku Jarka wybrał ponad dwadzieścia utworów. Nieco zmienił aranże, jednak zachował ich oryginalnego ducha. Dwupłytowe wydawnictwo zatytułował Friends. Music of Jarek Śmietana.


 
Chętnych do nagrań nie musiał szukać długo, bowiem jak sam powiedział znanemu dziennikarzowi i krytykowi Dionizemu Piątkowskiemu - dla Jarka w muzyce liczyła się przyjaźń. Zespół musiał składać się z kumpli, ludzi którzy myślą tak samo. Oprócz wymagań muzycznych oczekiwał jeszcze lojalności i pełnego zaangażowania. Muzyków, z którymi grał traktował jak najbliższych. Uważał, że to stanowi wartość, na której można budować. Nagrania, które trafiły na Friends... zarejestrowano w Europie i w USA. W projekcie udział wzięło wielu znakomitych muzyków, którzy w różnych latach grali ze Śmietaną. Ich nazwiska budzą podziw i respekt. Mimo sporej różnorodności płyta brzmi jak monolit.



Styl Jarka Śmietany nie był nowatorski. Był jednak indywidualny i łatwo rozpoznawalny, o analogowym brzmieniu. Jarek używał tradycyjnych lampowych wzmacniaczy, przygotowywanych na zamówienie. Uważał, że nadmiar elektroniki zabija prawdziwość, czyni muzykę sztuczną i płaską. Cenił w muzyce osobowość. Szkoda, że go zabrakło. To wielka strata, nie tylko dla polskiego jazzu.

słuchacz









poniedziałek, 11 września 2017

Ray Wilson






Nie ukrywam, że mam do Raya Wilsona pewien sentyment. Przykuł mą uwagę już przed laty, podczas transmitowanego w telewizji pamiętnego koncertu Genesis z Katowic, w 1998 roku. Ma intrygujący głos, z lekką chrypką, o barwie nieco przypominającej Petera Gabriela, pierwszego wokalistę zespołu. Pomyślałem wówczas, że to był dobry wybór na miejsce Phila Collinsa, bowiem stare hity w jego wykonaniu brzmiały naprawdę dobrze.




Ray dołączył do grupy dwa lata wcześniej, przejmując po odejściu Phila obowiązki wokalisty i współkompozytora. Współpraca trwała ponad dwa lata. W tym czasie powstała płyta Calling All Stations, początkowo dość chłodno przyjęta przez krytykę. Co ciekawe, z biegiem lat stała się ona czwartym, najchętniej kupowanym albumem z dyskografii Genesis. Mimo zimy i siarczystych mrozów Ray zapamiętał z Katowic ciepłe przyjęcie, zgotowane przez polską publiczność. Zapewne nie przypuszczał, że właśnie trafił do swojej drugiej ojczyzny… Czy już wówczas zapałał jakimś szczególnym uczuciem do naszego kraju? Nie wiem. Wiem, że ma u nas naprawdę wielu fanów. Dość powiedzieć, że po niezbyt miłym rozstaniu z legendarną grupą właśnie w Polsce znalazł przystań i swą drugą połowę. Jak twierdzi - u boku Małgorzaty, tancerki Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu czuje się naprawdę szczęśliwy.




Wcześniej nagrywał z grupą Stiltskin, zaś po przygodzie z Tonym Banksem i Mikem Rutherfordem zaczął pracować na własny rachunek. Nie jest związany z żadną wielką wytwórnią płytową, a jednak przyciąga na swe występy wielu fanów. Współpracował z takimi artystami jak Armin Van Buuren, RPWL czy Scorpions. Potrafi dać w całej Europie i poza nią ponad sto koncertów rocznie. Mimo początkowego żalu do byłych kolegów z Genesis, nadal chętnie sięga po utwory z ich dorobku. Myślę, że to dobrze, bowiem jego głos wyjątkowo do nich pasuje, a on sam nadaje im nieco inny wyraz. Zresztą, grupa milczy od lat, warto więc przypominać jej dokonania, zwłaszcza w tak udany sposób. Ray Wilson nie zapomina również o własnej twórczości. Dotąd ukazało się kilkanaście jego albumów, w tym blisko dziesięć studyjnych.



Jego koncerty to uczta dla ducha nie tylko starych fanów Genesis. Wokalista sięga także hity Phila Collinsa i Mike’a Rutheforda, jednak zasadniczą część programu zwykle wypełniają kompozycje z autorskich płyt. Łatwo nawiązuje kontakt z publicznością. Ujmuje bezpośredniością i ciepłym sposobem bycia. Bywa, że potrafi swym występem porwać całą widownię. Świadczy o tym choćby wydany w tym roku podwójny koncertowy album Time & Distance. Pierwsza z płyt zawiera utwory wybrane z repertuaru Genesis i Phila Collinsa, składające się na projekt Genesis Classic. W jego wykonaniu bronią się doskonale, zresztą uważam, że są to hity ponadczasowe. Słuchając ich nie mogę się zdecydować które wersje są mi bliższe - te sprzed lat, czy w jego interpretacji. Drugi krążek jest wycieczką po solowej twórczości Raya Wilsona. Jest nieco bardziej akustyczny i kameralny, choć zawiera zaskakujące wyjątki. Całość jest świetnie i bogato zaaranżowana, a sam wokalista prezentuje doskonałą formę. Gwoli ścisłości trzeba wspomnieć, że album złożono z fragmentów czterech koncertów, jednak całość brzmi niczym zapis jednego wieczoru.



Mam w swoich zbiorach kilkanaście płyt Raya Wilsona, z czego połowę stanowią albumy koncertowe, nierzadko uzupełnione o DVD. To dość duży choć niepełny wybór, pokazujący jego drogę artystyczną. Tu na moment odwołam się do mego blogowego profilu. Napisałem tam, że w moich zbiorach nie ma pozycji obowiązkowych, które trzeba mieć. Są tylko takie, które chcę mieć i do których chcę powracać. Wszystkie opisywane albumy stoją na mojej półeczce, a załączone zdjęcia są tego potwierdzeniem. Tej definicji jestem wierny, więc jeśli z dorobku Raya Wilsona pojawiło się ich aż tyle to tylko dlatego, że w jakiś sposób mnie urzekły. I nawet nie chcę drobiazgowo analizować dlaczego. Dodam jedynie, że na przestrzeni kilkunastu lat jego głos uległ metamorfozie, a twórczość stała się bogatsza i dojrzalsza.



W ubiegłym roku Ray wydał dwie płyty studyjne: akustyczną Song For a Friend oraz nieco bardziej rockową Makes Me Think of Home. Obie prezentują wysoki poziom i przynoszą piosenki z niebanalnymi tekstami. Pierwsza z nich zawiera muzykę refleksyjną, stonowaną, niemalże ascetyczną. Jest hołdem dla Jamesa Lewisa, tragicznie zmarłego przyjaciela artysty. Teksty są bardzo osobiste. To w zasadzie dziesięć krótkich muzycznych, wręcz intymnych opowieści o życiu. Nie brak w nich gniewu, bólu, żalu, rozczarowania, miłości, zazdrości i... przeznaczenia. Muzyka z płyty, pozbawiona patosu i typowej studyjnej produkcji jest dobrym tłem do takich rozważań. Ray potraktował album jako rodzaj podróży, o czym napisał we wstępie. Wędrówka rozpoczyna się od samotnie stojącej starej książki na półce, w rzadko odwiedzanym zakamarku domu. Dalej artysta prowadzi słuchaczy poprzez zmagania z samotnością i niedomagającym ciałem, stawia natrętnie pytania, na które i tak brakuje odpowiedzi. Warto wczytać się w teksty, nawet jeśli język Szekspira nie jest najmocniejszą stroną odbiorcy. Teksty nie są zbyt skomplikowane, poruszają jednak każdego. Bezimiennym bohaterem płyty jest wspomniany już wcześniej James Lewis, z którym Ray Wilson zetknął się na początku swej drogi artystycznej. W którymś momencie swego życia, po nieudanym skoku do basenu został przykuty do wózka inwalidzkiego. Mimo wysiłków nie potrafił się z tym pogodzić. Odebrał sobie życie, wjeżdżając wózkiem z pomostu do morza. To właśnie jemu poświęcony jest tytułowy Song For A Friend, wyróżniający się jakby na przekór z całości ciepłym brzmieniem gitary. Na zakończenie opowieści pojawia się intrygująca wersja niezapomnianego klasyka High Hopes z płyty Pink Floyd The Division Bell. Dobrze się stało, że właśnie ten, pełen nostalgii za przeszłością utwór jest podsumowaniem albumu. Mimo oszczędnej interpretacji Wilsonowi udało się zachować klimat oryginału. Nawet tembr jego głosu wyjątkowo tu pasuje. Kameralny nastrój płyty sprawia, że wydaje się ona nieco monotonna. Mimo to jest naprawdę piękna, intymna, pełna ukrytych emocji i niedomówień.


Makes Me Think of Home jest nieco inna. Zwraca uwagę tytułowa, ośmiominutowa ballada. I wbrew opinii niektórych, nie jest to wcale jedyny godny uwagi utwór. Ta płyta ma swoją stylistykę. Nienachalną, szczerą, bez zbędnych udziwnień i eksperymentów. Może jest trochę niedzisiejsza, lecz do mnie wyjątkowo trafia, głównie dzięki swej pozbawionej komercji łagodności. Jest tam nieco zadumy, ale nie brak optymizmu. Trzeba tu podkreślić nie tylko głos Raya, lecz także umiejętność wyczucia i wtopienia się zaproszonych muzyków w klimat nagrań. Obie płyty pokazują w zasadzie różne oblicza artysty, jednak nie tak bardzo od siebie odległe. Być może sprawia to jego głos. Niby zwyczajny, a jednak niepowtarzalny. Pełen wyjątkowej charyzmy. Taki jak on sam, zwyczajny i daleki od sztucznego pozowania na gwiazdę rocka. Mimo to znalazł uznanie opiniotwórczego brytyjskiego magazynu Classic Rock, zyskując tytuł jednego z najwybitniejszych wokalistów Wielkiej Brytanii. Drugiego grudnia prawdopodobnie wystąpi z zespołem w Filharmonii Pomorskiej. Może się wybiorę...
słuchacz