sobota, 23 września 2017

Żebracza opera za trzy grosze...







Doszedłem niedawno do wniosku, że moja tytułowa półeczka z płytami zaczyna nieco przypominać regał w supermarkecie. Nie byłoby w tym nic złego, bo wolę sam wybierać towar niż korzystać z nie zawsze kompetentnej obsługi. Problem w tym, że niestety sam doświadczyłem zjawiska opisanego w podręcznikach merchandisingu (wiem, to straszne słowo, ale chyba nie ma polskiego odpowiednika) jako zasada poziomu wzroku. Wynika z niej, że ogromne znaczenie ma wysokość, na jakiej ułożony jest towar. Najbardziej atrakcyjne miejsca znajdują się na poziomie oczu, później na wysokości pasa, a najmniej przyciągają wzrok towary leżące przy podłodze, by już nie wspomnieć o tych pod sufitem. To samo niestety dotyczy płyt stojących na mojej półce. Bywa tak, że do wyjęcia niektórych muszę sięgnąć po podręczną drabinkę. Jeśli zaś dodam, że wszystkie w zasadzie stoją w porządku alfabetycznym, to wykonawcy z początku abecadła mają u mnie niestety nielekko.

Gdy sobie to uświadomiłem, to sięgnąłem ręką jak najwyżej… i wyjąłem album Act One grupy Beggar's Opera. Tuż obok stały jeszcze dwie kolejne pozycje z dyskografii tego nieco zapomnianego szkockiego zespołu. Płytka wylądowała w odtwarzaczu, a na mojej twarzy zagościł uśmiech. Właściwie dobrze, że takich dawno nie słuchanych perełek mam jeszcze sporo…




Grupa Beggars Opera zawiązała się w Glasgow pod koniec lat sześćdziesiątych. Tworzyli ją Marshall Erskine (bass / flet), Ricky Gardiner (gitara / wokal), Martin Griffiths (wokal / instrumenty perkusjne), Alan Park (klawisze) i Raymond Wilson (perkusja). Nieco później dołączył jeszcze multiinstrumentalista Gordon Sellar, zresztą zmian było więcej, lecz nie to jest najistotniejsze. Początkowo ambicją zespołu było łączenie tematów klasycznych z muzyką rockową. Nie był to wówczas zbyt odkrywczy kierunek. Podobne ideały przyświecały choćby The Nice, Procol Harum i paru innym wykonawcom. Dziś może nie jest to najmodniejszy kierunek, jednak ja nie cierpię pojęcia moda w odniesieniu do muzyki. Może właśnie dlatego z takim upodobaniem grzebię w starociach. Mało tego – często efekty poszukiwań przysparzają mi sporo radości i satysfakcji. Podobnie było w tym przypadku. Act One (1970) usłyszałem w niewielkim sklepie płytowym, który prowadził jeden z moich przyjaciół. Zabrałem płytkę z sobą. Nieco później dołączyły do niej dwie kolejne: Waters of Change (1971) oraz Pathfinder (1972). W moim odczuciu były zdecydowanie najciekawsze, reszta dokonań grupy im nie dorównuje.



Swoją drogą ciekawy jestem, dlaczego zespół odwołał się w swej nazwie do tytułu stosunkowo mało znanej osiemnastowiecznej opery Johanna Christopha Pepuscha do słów Johna Gaya? Fakt – dała ona początek nowemu gatunkowi, tzw. operze balladowej, czy jak kto woli śpiewogrze (w Niemczech nazywanej singspiel). W dwudziestym wieku współczesną wersją tego nieco zapomnianego dzieła była znana Opera za trzy grosze Bertolda Brechta i Kurta Weilla. Być może transkrypcja motywów z muzyki klasycznej na język rocka miała być właśnie taką operą żebraczą? Zespół twierdził, że była to nazwa wybrana losowo ze słownika, jednak trudno mi w to uwierzyć.

W latach siedemdziesiątych twórcy rockowi mieli wielkie ambicje. Pomysłów nie brakowało, a rozwijająca się technika nagrań i przemiany obyczajowe związane z ruchem hipisowskim zachęcały do ekspresji i eksperymentów. To właśnie wówczas rodziły się wielkie gwiazdy i kładły podwaliny pod nurt rocka progresywnego. Zespół Beggars Opera trafił do wydawnictwa Vertigo, które początkowo specjalizowało się w prezentacji zespołów podziemnych i eksperymentalnych. Grupa miała ciekawe pomysły, dobrego klawiszowca, niezłą sekcję rytmiczną i wyjątkowe zdolności do tworzenia improwizacji. Początki były obiecujące, jednak talent w tej branży to nie wszystko. Nagrali trzy dobre płyty, konkurencja jednak była spora i nie wszyscy mogli mieć szczęście. Potem nastała era muzyki punk i grupa Beggars Opera, mimo usilnych starań odeszła do historii. Dobrze się stało, że dzięki rewolucji CD płyty zespołu po latach wypłynęły ponownie.



Act One urzeka od pierwszego przesłuchania. Mimo upływu blisko półwiecza całość brzmi naprawdę świeżo. Kapitalne organy, świetne pomysły, dobry wokal. Niesamowite wrażenie robi rozbudowany utwór Raymond's Road, który skrzy się cytatami z muzyki klasycznej (choć czasem mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele - w końcu to nie teleturniej). W niczym nie ustępuje mu także Passacaglia, a cytatów jest tam mniej. Dominuje brzmienie Hammonda, gitara schodzi na dalszy plan. Częste zmiany tempa sprawiają, że w muzyce Beggars Opera dzieje się naprawdę wiele. Ciekawa jest też Sarabande, która pierwotnie ukazała się jedynie na singlu. W wydawnictwie przygotowanym przez niemiecką Repertoire Records dołączono ją jako jeden z dwóch bonusów. Wracam do tej płyty 
z dużą przyjemnością. Warto też bliżej przyjrzeć się okładce. Jest to małe dzieło sztuki. Jego autorem był słynny fotograf Marcus Keef. To taki mały uśmiech dla tych, którzy zbieractwo płyt przedkładają nad kolekcjonowanie plików mp3.



Rok później zespół wydał album Waters Of Change, stylistycznie zbliżony nieco do debiutu, choć przez wielu uważany za ciekawszy. Brzmienie wzbogacił mellotron, organy zeszły nieco w cień, wyraźniej zabrzmiała gitara. Muzycy postawili na własne kompozycje, rezygnując z klasycznych zapożyczeń, pozostawiając na szczęście swe dawne atuty. Dalej muzykę wyróżniają zmiany tempa, dynamiki i nastroju oraz przemyślana aranżacja. Zespołowi udało 
się wypracować własny rozpoznawalny styl, zdefiniowany głównie przez niepowtarzalne brzmienie, bogactwo pomysłów i wyjątkową łatwość budowania improwizacji. Album przyniósł grupie popularność zwłaszcza w Niemczech. 


Trzecią płytą był wydany w 1972 roku Pathfinder. Ten album jest nieco bardziej agresywny niż dwa poprzednie. Wyraźnie zmierza w stronę hard rocka. Melltotron zniknął, pojawiły się inne barwy, wyraźniej brzmi też gitara. Muzycznie wyróżnia się motoryczny The Witch oraz zaskakująca, trwająca ponad osiem minut przeróbka popularnego przeboju MacArthur Park, znanego głównie z wykonań Jimmy Webba, Richarda Harrisa, a nawet Donny Summer. Zaciekawienie budzi nieco mroczny (diabelski?) utwór Madame Doubtfire, który nie ma nic wspólnego z głośnym filmem z udziałem Robina Williamsa, zrealizowanym trzydzieści lat później.



Kolejne lata przyniosły dalsze rotacje w składzie. Odszedł wokalista, klawiszowiec i perkusista. Pożegnał się także gitarzysta Ricky Gardiner, by budować swą karierę u boku Davida Bowie’ego oraz Iggy Popa. Zespół zmienił styl, a następna płyta Get Your Dog Off Me! (1973) nawet do pięt nie dorasta trzem poprzednim. Dla mnie grupa pozostanie ciekawym wspomnieniem z tamtych lat. Nie wszystkim musi się podobać. Ja wracam do ich muzyki z przyjemnością.

słuchacz



PS.

Warto zobaczyć zespół na żywo. Nagranie pochodzi z debiutanckiej płyty, lecz zostało zarejestrowane rok później, w nieco innej wersji, już po drobnych zmianach personalnych. W składzie pojawiła się Virginia Scott grająca na mellotronie. I jeszcze jedno - apostrof w nazwie zespołu pojawił się tylko przy pierwszej płycie. Później zniknął bezpowrotnie.






1 komentarz:

  1. Będę musiała poznać ten zespół bliżej. Fajnie napisane, dobrze się czyta lekko z zaciekawieniem.

    www.kasinyswiat.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń