sobota, 30 września 2017

Lebowski - nie tylko w Polskim Radiu PIK







Sześć lat temu, w pewien piątkowy wieczór miałem przyjemność odwiedzić studio koncertowe Polskiego Radia PiK w Bydgoszczy. Wystąpił tam artrockowy zespół ze Szczecina, ukrywający się pod nieco intrygującą nazwą Lebowski. Występ był równocześnie transmitowany na antenie oraz w Internecie. W kwietniu tego roku Radio PiK ponownie zaprezentowało archiwalny zapis tego wydarzenia. Pamiętam, że atmosfera w studiu była niemal rodzinna, o co zadbał prowadzący koncert Adam Droździk, zaś muzyka wyjątkowo przypadła mi do gustu. Zespół swój występ potraktował jako próbę generalną przed koncertem na Ino-Rock Festival 2011. Wcześniej pojawił się na Festiwalu Rocka Progresywnego w Gniewkowie. Trudno jednoznacznie opisać czy sklasyfikować ich twórczość. Często w tekstach promocyjnych pojawia się określenie „muzyka do nieistniejącego filmu”. Muszę przyznać, że wyjątkowo pasuje ono do fenomenu, jakim okazał się szczeciński zespół. Zaprezentowana twórczość w istocie miała wymiar ilustracyjny i pozwalała na niczym nieskrępowaną podróż wyobraźni słuchaczy w odległe rejony czasu i przestrzeni. Tej podróży towarzyszyły wyświetlane na ekranie wizualizacje. W strukturę muzyki wpleciono krótkie fragmenty monologów i dialogów, zaczerpniętych z kilku obrosłych legendą polskich filmów. Pojawiające się głosy Tadeusza Łomnickiego, Zdzisława Maklakiewicza, Zbigniewa Cybulskiego, Romana Kłosowskiego i innych sprawiają, że muzyka zyskuje dodatkowy wymiar, zrozumiały jedynie polskiemu słuchaczowi. Nie stanowi to bynajmniej żadnego ograniczenia, czy też zarzutów o jakąś „zaściankowość”. Wręcz przeciwnie, doskonale poszerza pole interpretacji. Kompozycje z koncertu znalazły się również na debiutanckiej płycie zespołu, zatytułowanej nie bez powodu właśnie Cinematic, z góry niejako podkreślając związek muzyki z filmem. Po koncercie bez wahana nabyłem płytę (opatrzoną również autografami muzyków), udało mi się także zdobyć koszulkę...




Wróćmy jednak do muzyki. Uważam, że ta płyta jest pozycją wyjątkowa w moim zbiorze, właśnie z uwagi na oryginalną zawartość muzyczną oraz wynikające z dialogów przesłanie. Nie chcę pisać, że jest spójna i przemyślana, bo to w kontekście tego zespołu wydaje się oczywiste. Nie jest to też zwykła muzyka spod znaku rocka progresywnego. Lebowski udowadnia, że w tej formule zostało jeszcze sporo do powiedzenia. Muzyka z Cinematic towarzyszyła mi przez wiele tygodni, a po dłuższej przerwie wróciłem do niej z równie wielką przyjemnością. Ma ona jakiś niemal magiczny wymiar. W zasadzie trudno wyróżnić z albumu którykolwiek utwór, bowiem wszystkie w niewytłumaczalny sposób się uzupełniają. Wobec tego zwrócę uwagę jedynie na trzy: 137 SEC., z tajemniczo brzmiącymi cymbałami i nieco orientalną wokalizą Katarzyny Dziubak, zaproszonej w charakterze gościa. Całość uzupełnia piano Fendera i nieśmiertelne analogowe brzmienie syntezatora Mooga. 
Bardzo romantycznie brzmi tytułowa kompozycja (w końcu nie bez powodu właśnie od niej nazwano płytę). Elektryzuje również Old British Spy Movie, gdzie muzycy w kapitalny sposób łączą barwy tradycyjnych instrumentów z elektroniką. Tu ponownie pojawia się Kasia Dziubak, nie tylko z głosem, ale i ze skrzypcami. I jeszcze ten kończący płytę terkot obracającej się szpuli z filmem... 
Myliłby się jednak ten, kto chciałby odłożyć płytę na półkę z napisem muzyka filmowa. W muzyce Lebowskiego nierzadko pojawiają się ostrzejsze brzmienia gitarowe, jest też miejscami nieśmiertelny Hammond. To przykład twórczości łączącej pokolenia, jakkolwiek brzmi to może nieco banalnie. Bynajmniej. Inspiracja dorobkiem polskiej szkoły filmowej w przypadku szczecińskiego zespołu jest faktem. Album w pewnym sensie jest hołdem, złożonym dawnemu pokoleniu aktorów, którzy definicję uprawianej przez siebie sztuki rozumieli inaczej niż promowane współcześnie sztuczne gwiazdy.



Płyta powstawała dość długo. Licząc od pierwszych pomysłów - nagranie zajęło muzykom blisko osiem lat. Ukazała się jesienią 2010 roku. Przygotowali ją sami, ucząc się po drodze tajników studyjnego rzemiosła. Pomysł wykorzystania kwestii z filmów okazał się na rodzimej scenie muzycznej bodaj pionierski. Muzyka nadała im zupełnie nowy, nie odkryty wcześniej kontekst i nowe znaczenia. Warto zajrzeć do książeczki tego wydawnictwa. Muzycy ujawniają w niej kulisy powstawania poszczególnych kompozycji. Nie mam zamiaru tu uchylać rąbka tajemnicy, tym bardziej, że ostatnio album ponownie trafił na sklepowe półki. Wcześniej dystrybucją zajmowali się jedynie członkowie zespołu. To dobrze, że znów jest dostępny, bowiem ów debiut szczecińskiej formacji odbił się dość głośnym echem. Jak dotąd płyta zebrała wiele entuzjastycznych recenzji, zarówno w krajowej prasie muzycznej, jak i zagranicą - co ciekawe, bez wsparcia żadnej wielkiej wytwórni. Za niewątpliwym sukcesem stoi praca i determinacja całego zespołu. Muzycy przykładają sporo uwagi do każdego szczegółu, także do niebanalnej oprawy graficznej. Okładka albumu i motyw czerwonej papierowej łódeczki naprawdę zapada w pamięć. 



Po siedmioletniej przerwie zespół przypomniał o sobie ponownie. 1 czerwca 2017 ukazała się pełnowymiarowa płyta koncertowa Lebowski plays Lebowski, będąca zapowiedzią nowego albumu studyjnego. Zarejestrowano ją 14 września 2016 roku w ramach Tennis Music Festival. Skład zespołu nie zmienił się. Nadal gra w nim Marcin Grzegorczyk (g), Marcin Łuczaj (keyb), Marek Żak (b) i Krzysztof Pakuła (dr). Na płycie znalazło się dziesięć utworów, z czego sześć jest premierowych. W programie pojawiła się także wydana wcześniej na singlu kompozycja Goodbye My Joy, nagrana z udziałem Markusa Stockhausena. Jego partię na flugelhornie wykonał gościnnie Dawid Głogowski. Można jedynie żałować, że zabrakło wokaliz Katarzyny Dziubak i jej skrzypiec. Dobrym podsumowaniem całości jest kończący płytę utwór Once in A Blue Moon. To prawdziwy popis umiejętności i prezentacja muzycznych wizji każdego z instrumentalistów. Chciałoby się, aby trwał w nieskończoność...



Lebowski dalej gra swoje. I takiej też muzyki należy spodziewać się na kolejnym studyjnym albumie. Muzycy zapewniają, że nowych kompozycji wystarczy nawet na dwie płyty. Koncepcja całości jeszcze się rodzi. Oby była równie przemyślana, jak w przypadku debiutu. Jestem przekonany, że tak właśnie będzie, wszak fanów, którzy wyczekując na nowy album wykazali tyle cierpliwości nie można zawieść. 


I jeszcze jedno. Nie wiem jaką rolę w procesie powstawania nazwy zespołu odegrał film Joela Coena Big Lebowski z 1998 roku, jakkolwiek powiązanie muzyki zespołu z ogólnie pojętą sztuką filmową jest aż nadto czytelne. Wiem za to jedno. Szczeciński Lebowski jest naprawdę Wielki i przestrzegam - ich muzyka uzależnia. 


słuchacz











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz