piątek, 27 kwietnia 2018

Crosby, Stills, Nash & Young oraz rok urodzaju...







Mówi się, że powroty do wspomnień są oznaką sentymentalizmu i starości. Zdecydowanie dystansuję się od takich opinii, a w powrotach szukam raczej przyjemności, głównie muzycznych. Często eksploruję dawne fascynacje, uczciwie przyznając, że nie wszystkie oparły się próbie czasu. Z tym większą satysfakcją ponownie odkrywam te, które nadal dają mi autentyczną radość.
Owocem jednego z takich powrotów okazała się muzyka legendarnej formacji Crosby Stills & Nash. Pierwszy raz zetknąłem się z ich twórczością w połowie lat siedemdziesiątych. Wówczas wśród kilku płyt, które pożyczyłem od kuzynki z Wybrzeża do posłuchania i przegrania na poczciwą zetkę znalazł się album So Far (1974), w średnio atrakcyjnej jasnej okładce, ozdobionej kolorowymi bohomazami, mającymi udawać sylwetki muzyków. Dopiero później dostrzegłem podpis autora tej grafiki. Obrazek ów w 1974 roku naszkicowała Joni Mitchell… Na szczęście muzyka urzekła mnie znacznie szybciej niż okładka, choć też nie od razu. Wówczas raczej chętniej sięgałem po nieco mocniejsze dźwięki, jednak po kilku przesłuchaniach doceniłem zarówno wysmakowaną, nieco folkową muzykę oraz kapitalne harmonie wokalne, które niemal od początku wyróżniały tę supergrupę.



Zespół stworzyli byli członkowie The Byrds (David Crosby) , The Hollies (Graham Nash) oraz Buffalo Springfield (Stephen Stills). Rozpoczęli działalność w 1969 roku jako trio. Z czasem do tego składu dołączył Neil Young, także wywodzący się z Buffalo Springfield, który już wcześniej wybrał karierę solową. Wspólnie wykonywali wyjątkową mieszankę folku, popu i rocka, łącząc świetnie zharmonizowane głosy i ciekawą, głownie akustyczną muzykę. Pierwszy album wydali już w czerwcu jako trio i zatytułowali po prostu Crosby, Stills & Nash. Płyta w ciągu niespełna roku znalazła ponad dwa miliony nabywców. Nic dziwnego - już tam znalazły się tak dobre utwory jak Long Time Gone, Suite: Judy Blue Eyes lub choćby Wooden Ships.

Nawiasem mówiąc ów rok był naprawdę wyjątkowy. Prócz debiutu CSN w sklepach znalazło się wiele płyt, których tytuły melomani do dziś wymawiają w nabożnym skupieniu... Wspomnę choćby o Abbey Road The Beatles, Tommy The Who, In A Silent Way Milesa Davisa, Let It Bleed Rolling Stones, I oraz II Led Zeppelin, Live/Dead The Grateful Dead, In The Court Of The Crimson King King Crimson, Songs From A Room Leonarda Cohena... Mało? To dorzucę jeszcze Liege And Lief oraz Unhalfbricking Fairport Convention, trzy (!) albumy Creedence Clearwater Revival (Bayou Country, Green River oraz Willy and the Poor Boys), a także Hot Rats Franka Zappy, jedyny album Blind Faith i może na deser With A Little Help From My Friends Joe Cockera, i jeszcze debiut Carlosa Santany. A jak nie wspomnieć o legendarnym festiwalu w Woodstock... Wszystko w ciągu jednego roku, a i tak o wielu tytułach nie wspomniałem. Chciałoby się powtórzyć za mistrzem Adamem: O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! / Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju... Można jedynie żałować, że w tym czasie za żelazną kurtynę docierało z tego niewiele i nie do wszystkich. Tyle mała dygresja, wróćmy do formacji Crosby, Stills, Nash & Young.



W sierpniu 1969 roku zespół wystąpił na festiwalu w Woodstock. Zagrali między trzecią a czwartą w nocy, z niedzieli na poniedziałek. Ich koncert składał się z dwóch części: akustycznej, podczas której pojawili się jako trio oraz elektrycznej, kiedy dołączył do nich Neil Young. Ten ostatni nie zgodził się na obecność ekipy filmowej na scenie. Szkoda.
Ich piosenki często nawiązywały do aktualnych wydarzeń, stąd też trafiały w upodobania kontestującej młodzieży. Nic dziwnego, że oczekiwania wobec drugiego albumu były ogromne. Kwartet (w tym czasie Neil Young już oficjalnie był członkiem zespołu) pracował nad nią pod ogromną presją. Sytuacji nie ułatwiały wybuchające konflikty osobowości. Na dodatek Crosby szukał pocieszenia w używkach po stracie dziewczyny, która zginęła w wypadku samochodowym zaś Young demonstrował swój niełatwy charakter, ignorując wspólną pracę. Gdy atmosfera podczas pracy była zbyt napięta rolę rozjemcy brał na siebie Graham Nash.
Jeśli wierzyć Stephenowi Stillsowi, to prace nad drugim albumem, noszącym tytuł Déjà Vu (1970) trwały około ośmiuset godzin. Zaproszono również gości. Na frontowej okładce pojawiły się dwa dodatkowe nazwiska, choć ujęte nieco mniejszą czcionką. Dwaj wymienieni muzycy, czyli perkusista Dallas Taylor oraz grający na basie Greg Reeves wnieśli znaczący wkład w powstanie albumu. Prócz nich artystów wspomógł Jerry Garcia (The Grateful Dead) i John Sebastian (The Lovin' Spoonful). Mimo konfliktów w studiu każdy z muzyków dał z siebie wszystko. Ich osobowości artystyczne uzupełniały się, dając w efekcie znakomity efekt.



Pracowali w zasadzie osobno, jedynie Woodstock autorstwa Joni Mitchell zarejestrowali wspólnie. Stworzyli z tej piosenki dynamiczny utwór z wyrazistym riffem, ozdobiony świetnymi głosami. We wszystkich nagraniach słychać dbałość o szczegóły. Déjà vu do dziś robi niesamowite wrażenie, oddaje ducha Zachodniego Wybrzeża USA z początku lat siedemdziesiątych. To nie tylko kapitalnie zestrojone głosy i odkrywcza muzyka, ale przede wszystkim niemal dekalog ówczesnego pokolenia. Warto zwrócić uwagę na Our House i Teach Your Children - dwa przykłady niezwykłego talentu Nasha do tworzenia prostych i chwytliwych melodii, zakorzenionych w folku i country oraz przesiąkniętych ideałami hippisowskimi. Almoust Cut My Hair jest kompozycją Davida Crosby’ego, będącą sprzeciwem wobec autorytarnej władzy. Wyróżnia się też Helpless Younga, będący efektem wielogodzinnej pracy nad poszukiwaniem właściwej wersji oraz świetna trzyczęściowa mini suita Country Girl. Zamykający album utwór Everybody I Love You przekorni fani nazwali najlepszą piosenką Buffalo Springfield, której tamta grupa nigdy nie zdołała nagrać. Album Déjà Vu to prawdziwa muzyczna uczta zarówno dla wybrednych melomanów, jak i masowej publiczności.


Sukces płyty powtórzyło podwójne wydawnictwo 4 Way Street, będące pamiątką trasy koncertowej, odbytej krótko po premierze albumu. Niestety, po jej zakończeniu skonfliktowany zespół już praktycznie nie istniał. Crosby pogrążał się w narkomanii i borykał się z problemami natury prawnej. Po jego wyjściu z więzienia grupa ponownie zjednoczyła się nagrywając album American Dream (1988). Reaktywowali się w zasadzie kilkakrotnie, nagrali kilka płyt, jednak nigdy już nie powrócili do sukcesów z lat siedemdziesiątych. 


Karierę grupy w wyczerpujący sposób podsumowuje kapitalny czteropłytowy box Crosby, Stills & Nash, który miał swą premierę w 1991 roku. Ten obszerny zestaw zawiera nagrania zrealizowane niemal od początku istnienia formacji aż do lat dziewięćdziesiątych. Są tam prawdziwe rodzynki, jak choćby utwory nagrywane indywidualnie oraz w duetach, a także z udziałem Neila Younga. Na pierwszym krążku można odnaleźć kapitalny, wcześniej nie wydany cover Beatlesów Blackbird. Wydawnictwo uzupełnia obszerna książeczka z omówieniami i masą fotografii. Warto też zwrócić uwagę na inne wydawnictwo - dokument podsumowujący legendarną trasę z 1974 roku. W 2014 roku został wydany na trzech płytach CD, uzupełnionych książką i krążkiem DVD. Jest też skromniejsza wersja, na jednym CD. 


Twórczość CSN&Y zainspirowała wielu muzyków. Ich wpływy słychać w muzyce zespołów The Eagles, America, Lynyrd Skynyrd, czy Toma Petty'ego. Naprawdę ich lubię i z przyjemnością sięgam zwłaszcza po wspomniany wyżej czteropłytowy box. Słucham też kompaktowej wersji składanki ozdobionej pamiętnym rysunkiem Joni Mitchell. Pamiętam dokładnie kolejność utworów, a ich klimat przypomina mi lata siedemdziesiąte i beztroskie wakacje na Wybrzeżu. Pisałem, że lubię wracać do wspomnień?

słuchacz








sobota, 21 kwietnia 2018

Still There'll Be More - pomnik Procol Harum. Będzie więcej?







Przyznam, że wydana pod koniec kwietnia ubiegłego roku nowa płyta Procol Harum, zatytułowana Novum była dla mnie zaskoczeniem. Przypuszczałem, że Gary Brooker cieszy się już muzyczną emeryturą i nie liczyłem na zaskakujący powrót. Gdzieś przemknęła myśl - czy w istocie jest to jeszcze Procol Harum, skoro z oryginalnego składu pozostał jedynie lider? Okazało się jednak, że to wystarczy. Płyta wprawdzie nie jest dziełem odkrywczym, zyskuje jednak po kilku przesłuchaniach. Przede wszystkim warto podkreślić dobrą dyspozycję wokalną lidera, co po przekroczeniu siódmego krzyżyka nie jest wcale takie oczywiste.

Na dodatek okazało się, że ów naprawdę niezły album był jedynie preludium do sporego i niezwykle atrakcyjnego boksu Still There'll Be More - An Anthology 1967-2017, którym grupa postanowiła podsumować półwiecze swej działalności. Wydawnictwo to niedawno trafiło w moje ręce, więc na gorąco postanowiłem podzielić się kilkoma refleksjami. Nie wiem czy stać mnie będzie na odpowiedni dystans do tematu, bowiem Procol Harum od ponad czterech dekad należy do grona mych ulubionych wykonawców. Pisałem o nich już wcześniej, a moja Półeczka dźwiga niemal cały ich dorobek. Mimo wszystko spróbuję, starając się zachować pełen obiektywizm.
Przypuszczam, że za tajemnicą sukcesu Procol Harum leży wyjątkowe brzmienie, oparte na organach i fortepianie oraz czasem wręcz symfoniczne aranżacje. Mimo znaczących zmian personalnych, począwszy od wydania w 1967 roku Whiter Shade Of Pale (co ciekawe tylko na singlu, bowiem piosenka na dużej płycie znalazła się jedynie w amerykańskiej edycji) zespół utrzymywał równy poziom, przecierając drogę dla art rocka. Przez dziesięć lat wydali dziesięć płyt. Podczas tej dekady z początkowego składu pozostał jedynie Gary Brooker - lider grupy, pianista i wokalista, grający na perkusji B.J. Wilson oraz autor tekstów Keith Reid, który wprawdzie był pełnoprawnym członkiem składu, choć nie występował na koncertach. Jakkolwiek piosenka Whiter Shade Of Pale, oparta na motywie Arii na strunie G J.S. Bacha sprzedała się w ponad dziesięciomilionowym nakładzie, jednak zespołowi nie udało się później powtórzyć tego sukcesu, mimo nagrania płyt, które śmiało mogły konkurować z muzyką Yes, Genesis czy Moody Blues. Niezależnie od tego większość wydawnictw zespołu zyskała miano złotej płyty, a koncertowy album nagrany z Edmonton Symphony Orchestra, należący do ścisłej czołówki mojej prywatnej listy wszech czasów pokrył się zasłużoną platyną.
Still There'll Be More jest w zasadzie trzecim boksem, będącym próbą podsumowania działalności zespołu. Dwa wcześniejsze to 30th Anniversary Anthology (Westside 1997), zawierający na trzech krążkach cztery pierwsze albumy grupy i sporo atrakcyjnych bonusów oraz również trzypłytowa kolekcja All This and More (Salvo 2009).

Tę ostatnią wzbogacono o dodatkowy krążek DVD, będący przeglądem archiwaliów i sporą broszurę (niestety kiepsko sklejoną), pełną wspomnień, komentarzy, reprodukcji plakatów i zdjęć z epoki. Ukazały się również godne uwagi składanki. Tu warto wymienić trzypłytowy zestaw A & B – The Singles (Repertoire 2002), obejmujący pełen zestaw nagrań singlowych lub dla mniej wymagających fanów dwupłytowy wybór Secrets of the Hive (Salvo 2007).
Należy również wspomnieć o całej dyskografii zespołu z lat 1967-1977, która w 2009 roku została ponownie pieczołowicie wydana przez Salvo Records. Warto wspomnieć o tej edycji, gdyż każdy z krążków umieszczony w replice oryginalnej okładki zawierał obszerną i ciekawą książeczkę oraz pokaźną liczbę bonusów. Obecnie katalog przejęła wytwórnia Cherry Red Records, która pod marką Esoteric wznawia go w wersjach dwupłytowych.
Still There'll Be More to tytuł najnowszego boksu Procol Harum przygotowanego również przez Esoteric, ale też tytuł jednej z mrocznych piosenek zespołu, z zagadkowym i prowokującym tekstem Keitha Reida. Reid zawsze wysoko podnosił poprzeczkę. W jego twórczości pobrzmiewały echa surrealizmu, awangardy, tradycji oraz niezwykła erudycja i bagaż niezliczonych lektur. Któż inny mógłby napisać słowa do takich utworów jak Conquistador, Shine on Brightly, A Salty Dog, Whaling Stories, czy Grand Hotel? Próbę interpretacji tekstów pozostawiam jednak czytelnikom, sam zaś skupię się na nowym wydawnictwie, składającym się z ośmiu krążków: pięciu CD i trzech DVD, które obejmują całą karierę grupy, aż do płyty Novum włącznie. 
Całość miała swą oficjalną premierę 23 marca, do mnie zaś dotarła w kwietniu. Jest to naprawdę pięknie wydany box. Jednym z jego elementów jest sześćdziesięcioośmiostronicowa książka w grubej oprawie, zawierająca ciekawy esej Patricka Humphriesa oraz szczegółowe omówienia niemal wszystkich zamieszczonych kompozycji, przygotowane przez Rolanda Clare. Jest w niej także masa ciekawych zdjęć, które na tę okazję Gary Brooker wydobył ze swojego archiwum. Płyty umieszczono w drugim rozkładanym ozdobnym albumiku, niejako wyklejonym reprodukcjami wycinków prasowych poświęconych zespołowi.
Szczerze mówiąc wolałbym jakieś tradycyjne mocowanie krążków, gdyż w takim opakowaniu łatwo je zarysować. Do całości dodano spory plakat, anonsujący jeden z koncertów, z 1976 roku. Całość wygląda bardzo efektownie i cieszy oko. Czym zaś można uraczyć uszy? Na pięciu CD jest łącznie sześćdziesiąt dziewięć nagrań. Pierwsze trzy płyty mogą nie znaleźć akceptacji zaprzysięgłych fanów, gdyż zawierają wybór nagrań z wcześniejszych płyt. Na osłodę można dodać, że wszystkie utwory zostały ponownie zremasterowane i brzmią naprawdę nieźle, jednak fani nie na to czekają… Dwa kolejne krążki to już rarytasy – i to nie byle jakie. Na pierwszym znalazł się blisko godzinny zapis koncertu w Hollywood Bowl, który muzycy zagrali 21 września 1973 r., przy współudziale Los Angeles Philharmonic Orchestra oraz Roger Wagner Chorale. Rzecz jasna momentalnie nasuwa się tu porównanie z występem w Edmonton, który zarejestrowano dwa lata wcześniej. Nagrania te w niepełnej wersji wcześniej były dostępne jedynie na bootlegu. Brzmienie oczywiście poprawiono. Program w porównaniu do Edmonton jest nieco inny, ale emocje podobne. Warto zwrócić uwagę, że młodego Dave’a Balla, grającego na gitarze z kanadyjską orkiestrą zastąpił Mick Grabham. Ball odszedł z zespołu we wrześniu 1972 r., gdy dobiegały końca prace przy płycie Grand Hotel. Mick Grabham nagrał ponownie zarejestrowane przez Balla partie, jednak na fotografii z okładki podobno pozostała sylwetka Balla z wklejoną głową Micka...
Program z Hollywood Bowl okazał się dużo bardziej zróżnicowany. Zespół zagrał kilka utworów z niedawno wydanego albumu Grand Hotel (1973). Szkoda jedynie, że suita In Held 'Twas In I została okrojona do finału. A podobno wykonano ją w całości... Mimo wszystko większym sentymentem darzę występ z Edmonton (głównie z uwagi na pełną wersję wspomnianej suity), ale może to tylko kwestia przyzwyczajenia. Amerykański jest również niezły, choć brzmienie już nie takie. Druga płytka to wcześniej niepublikowany koncert z 17 marca 1976, który odbył się w Bournemouth Winter Gardens – tym razem bez orkiestry. Jest naprawdę atrakcyjny, tym bardziej że jak dotąd w zasadzie nie było oficjalnych nagrań prezentujących Procol Harum na scenie w latach siedemdziesiątych. Już tylko dla tych dwóch krążków warto sięgnąć po całe wydawnictwo.
To jednak nie wszystko. Są jeszcze trzy krążki DVD, a na nich łącznie ponad trzy i pół godziny prawdziwej uczty z lat 1967-1977. Znalazły się tam tak unikalne materiały jak choćby A Whiter Shade Of Pale z programu Top of the Pops, z grudnia 1967, jednak najciekawsze są niemal kompletne sesje nagraniowe dla Radio Bremen German TV. Pierwsza z nich to występ zarejestrowany na potrzeby programu Beat Club Workshop z 27 grudnia 1971, zaś druga to niemal godzinny surowy materiał z 25 października 1973, nagrany dla programu Musikladen. Większość z tych rarytasów nigdy nie była prezentowana w TV. Trzeci krążek zawiera koncert z publicznością, utrwalony przez telewizję BBC dla programu Sight & Sound In Concert. Nagranie zarejestrowano 12 marca 1977 w Londynie, w sali Golders Green Hippodrome. Był to jeden z koncertów kończących najbardziej pracowity okres w historii zespołu, przed kilkunastoletnią przerwą. We wszystkich trzech przypadkach duże emocje są gwarantowane i to nie tylko w formie sentymentalnego powrotu do przeszłości.
Cały antologia jest absolutnie fantastyczna i zapewnia wielogodzinną ucztę dla uszu i oczu, zwłaszcza, że również materiał wideo został starannie odrestaurowany. Wprawdzie wcześniejszy zestaw All This and More (2009) również zawierał płytę DVD, jednak jej zawartość trudno porównać to tego, co otrzymaliśmy obecnie. Nawet jeśli w najnowszej uznać trzy pierwsze płyty audio za zbędne, to i tak cała reszta warta jest swej ceny (fan i tak zapłaci...) Można oczywiście polemizować z polityką wydawniczą firmy, która i tak mniej zorientowanym w temacie zaproponowała równolegle wydaną okrojoną wersję wydawnictwa, składającą się jedynie z dwóch CD. Ja jednak bardziej cieszyłbym się, gdyby zamiast rzeczy znanych (nawet kolejny raz odświeżonych) pojawiły się inne, dotąd skrzętnie skrywane. Próbuję też wyobrazić sobie krążek Blu-Ray, a na nim miks 5.1... (Ukłony dla Stevena Wilsona. Ta muzyka wydaje się do tego stworzona.)
Na zakończenie zwracam uwagę na tytuły boksów. Wcześniejsza kolekcja nosiła tytuł All This and More (Salvo 2009), obecną zatytułowano Still There'll Be More - An Anthology 1967-2017. Czyżby archiwa jeszcze coś skrywały i należałoby liczyć się z kontynuacją? Zresztą, zespół jest w pełni formy i właśnie rozpoczął drugie półwiecze swej kariery... 

słuchacz













piątek, 13 kwietnia 2018

Pudełko żurawinowych skarbów







Początek roku przyniósł smutną wiadomość o śmierci Dolores O'Riordan, wokalistki irlandzkiej grupy The Cranberries. Nie chcę dociekać przyczyn tej tragedii, bowiem poszukiwanie sensacji wykracza poza sferę zainteresowania mego bloga. Lubiłem charakterystyczny śpiew Dolores, jednak przyznam że ów irlandzki kwartet nigdy nie należał do ścisłej czołówki mych ulubionych wykonawców. Mimo to doceniam ich dorobek i czasem do niego wracam. 
Od wielu lat muzyka jest ważna dla młodych pokoleń. Zmieniające się mody i style zawsze próbowały wyrazić niepokoje młodych ludzi, kształtowały ich postawy i określały ich tożsamość. Podobnie było w przypadku The Cranberries. Grupa wypracowała własne rozpoznawalne, dość oszczędne brzmienie. Próbowała też coś przekazać swym fanom. Ich pozycja ugruntowała się gdy do zespołu dołączyła Dolores O'Riordan. To ona napisała niemal wszystkie teksty oraz miała niebagatelny wpływ na muzykę. Gdy umilkła wrzawa i sztuczne podsycone zainteresowanie w związku z jej śmiercią postanowiłem sięgnąć po stojące od lat na Półeczce pudełko z napisem The Cranberries – The Treasure Box For Boys And Girls. To trudne dziś do zdobycia wydawnictwo zawiera cztery pierwsze płyty zespołu. Warto zauważyć, że właśnie te albumy (zwłaszcza dwa pierwsze) określiły stylistykę i obszar zainteresowań muzyków, czyli oszczędną, a jednak pełną emocji muzykę gitarową, z niewielką domieszką irlandzkiego folkloru. Ich niebanalne piosenki często dotykały aktualnych kwestii społecznych. Zwięzłe i osobiste teksty, opatrzone muzyką inspirowaną The Smith stały się powiewem czegoś świeżego. Niewątpliwie na brzmienie zespołu największy wpływ miała charakterystyczna wokalistyka Dolores. Jej mocny głos momentalnie przyciągał i hipnotyzował słuchaczy.
Początki jednak nie były najłatwiejsze. W 1990 roku, w irlandzkim mieście Limerick grupę powołali do życia dwaj bracia: Noel (g) i Mike Hogan (bg). Nazwali ją Cranberry Saw Us. Skład uzupełniał Fergal Lawler (dr) oraz stojący przy mikrofonie Niall Quinn. Ten ostatni pisał początkowo dość oryginalne teksty, jednak po niespełna roku opuścił zespół stwierdzając, że nie nadaje się do roli frontmana. Odchodząc zaproponował na swoje miejsce koleżankę swojej dziewczyny. Niespełna osiemnastoletnia Dolores O'Riordan, która de facto śpiewała od szóstego roku życia przyszła na próbę i zaśpiewała piosenkę Sinead O'Connor. Muzyków zamurowało. Gdy okazało się, że dodatkowo gra na gitarze i pisze teksty to dalszy ciąg łatwo było przewidzieć. Co ciekawe – później dziennikarze często porównywali ją właśnie do Sinéad, jednak Dolores zawsze podkreślała, że jej twórczość jest zupełnie inna. Potencjał zespołu dostrzegli wydawcy. O kontrakt zabiegali przedstawiciele Rough Trade, Virgin, EMI, Imago i A&R. Umowę ostatecznie podpisano z Island Records, jednak to nie oznaczało końca kłopotów. Wprawdzie Noel Hogan i Dolores O'Riordan szybko znaleźli wspólny język muzyczny, co pozwoliło sprawnie przygotować materiał do nagrania demo, jednak nie było chemii między nimi a właścicielem studia nagraniowego Xeric, który miał je produkować. Pearse Gilmore gotowe ścieżki „dosmaczał” tanecznymi rytmami i nieprzystającą do reszty gitarą. Pierwsza EP, proroczo zatytułowana Uncertain i dość pośpiesznie wydana zupełnie nie oddawała możliwości zespołu, podobnie jak pierwsza trasa, na której wystąpili w roli suportu poprzedzającego koncerty kilku znanych wykonawców. Okazało się, że mają przed sobą jeszcze sporo pracy, także nad własnym wizerunkiem scenicznym.
Nagrywanie pierwszego albumu również nie przebiegało najlepiej. Przełomem okazała się zmiana producenta. Zaczęli od nowa pod skrzydłami Geoffa Travisa. Płyta trafiła do sklepów w marcu 1993, pod tytułem Everybody Else Is Doing It, So Why Can't We? W dwunastu utworach Dolores opowiedziała inspirowaną własnymi doświadczeniami historię dorastania młodej dziewczyny oraz proces przeobrażania się jej w dorosłą kobietę. Początkowo zainteresowanie było umiarkowane. Wszystko zmieniło się po wyjeździe zespołu do USA. Mieli poprzedzać występy grup The The oraz Suede, jednak często po prostu kradli im show. Nic dziwnego, że dostrzegło ich MTV. Teledyski The Cranberries zyskiwały popularność, co sprawiło, że dostali się do czołowej dziesiątki na amerykańskich listach przebojów, a w efekcie ich debiutancki album zdobył podwójną platynę. Płyta zawierała utwór Linger - pierwszy znaczący hit zespołu. Na irlandzkiej i brytyjskiej liście piosenka dotarła do samego szczytu zestawienia.

Uznanie zyskała też piosenka Dreems, zaś bodaj największy sukces przyniosła zespołowi kompozycja Zombie z kolejnego albumu No Need To Argue (1994). Dziś zalicza się ją do absolutnej klasyki muzyki rockowej. Utwór był protestem poświęconym pamięci dwóch chłopców: Jonathana Balla i Tima Parry’ego, którzy zginęli w wyniku eksplozji bomby podłożonej przez IRA. Krótko przed swą śmiercią Dolores pracowała nad nową wersją tego utworu. Być może inspiracją miały być wyobcowane postaci zaludniające ulice naszych miast, wpatrzone niczym zombie w ekrany smartfonów. A może miała na myśli fakt, że coraz częściej przeobrażamy się w trybiki pracujące na rzecz wyimaginowanych korporacji, zapominając przy tym o własnym człowieczeństwie… Płyta siedmiokrotnie uzyskała status platynowego krążka. Jej brzmienie było nieco mocniejsze od poprzedniej. Za produkcję odpowiadał Stephen Brian Street, wcześniej współpracujący z The Smith. 
Prócz Zombie znalazły się na niej takie utwory jak Ode to My Family oraz I Can’t Be With You. Popularność zespołu zataczała coraz szersze kręgi. Płyty dobrze się sprzedawały, a publiczność tłumnie przychodziła na koncerty. Dolores była ikoną, znakiem rozpoznawczym grupy, a pozostali trzej muzycy w zasadzie pozostawali w jej cieniu. Taki stan rzeczy jednak najwyraźniej im odpowiadał. Noel Hogan w jednym z wywiadów powiedział, że nie mają nic przeciw temu i po prostu cieszą się z samego faktu grania muzyki. Nawet przedstawiciele Island Records uważali ten stan za naturalny. Dolores O'Riordan wzięła na siebie ciężar popularności oraz z czasem przejęła całkowitą kontrolę nad własnym wizerunkiem scenicznym. Co jednak ważne – w bezpośrednich kontaktach pozostała całkowicie naturalna.
Już podczas trasy promującej No Need to Argue pojawiły się pogłoski o planowanej karierze solowej Dolores, jednak zespół zdecydowanie je zdementował. W 1996 roku na rynku pojawił się kolejny album The Canberries, zatytułowany To the Faithful Departed (1996). Jego producentem był Bruce Fairbairn, wcześniej pracujący z Aerosmith. Miało to niewątpliwy wpływ na jego ostrzejsze, bardziej rockowe brzmienie. Tematyka również wydawała się poważniejsza. Nawiązywała do polityki i kwestii społecznych. Album promował singiel Salvation. Zyskał uznanie, lecz znacznie mniejsze niż wcześniejsze płyty. Dotychczasowi fani poczuli się zawiedzeni stylistycznym zwrotem, stąd kolejna płyta Bury the Hatchet (1999) była świadomym powrotem do wcześniejszego, sprawdzonego brzmienia i nieco bardziej komercyjnych melodii.
Z okazji podsumowania dekady wydawnictwo Island Records przygotowało tytułową skrzynię żurawinowych skarbów, zawierającą kompletne sesje nagraniowe zespołu z lat 1991-1999. Każdy z czterech studyjnych albumów zyskał odświeżoną szatę graficzną, bogatszą, dwunastostronicową książeczkę z nieco przeprojektowaną grafiką i kompletem tekstów oraz w ramach bonusów wszystkie nagrania z singli. Łącznie w zestawie znalazły się siedemdziesiąt trzy nagrania cyfrowo zremasterowane, w tym dwadzieścia jeden dodatkowych (m.in. Ave Maria, zaśpiewane przez Dolores w duecie z Luciano Pavarottim). Całość pozwalała prześledzić drogę The Cranberries - od romantycznych początków, poprzez ostrzejsze brzmienie i próbę zaangażowania politycznego, po powrót do nieco lżejszej formuły. Ten zestaw oczywiście nie obejmuje całości dokonań grupy. Ich dotychczasowa dyskografia liczy jeszcze cztery albumy, w tym jeden koncertowy. Łącznie zespół sprzedał ponad czterdzieści milionów płyt. W 2011 r. Dolores O'Riordan wystąpiła podczas koncertu otwierającego polską prezydencję w UE. Zaśpiewała swój przebój Zombie oraz własną wersję piosenki Skłamałam z repertuaru Edyty Bartosiewicz.
Jej niespodziewane odejście napełniło smutkiem wielu fanów. Przyłączył się do nich Prezydent Irlandii Michael Higgins, który nazwał śmierć artystki wielką stratą. Prezydent RP napisał na Twitterze: Dolores O’Riordan odeszła. Osierociła The Cranberries, ale zostawiła nam wiele pięknej muzyki. Dolores płaczemy i dziękujemy! RiP. Muzycy The Cranberries ogłosili, że na początku przyszłego roku zamierzają wydać ostatni studyjny album, zawierający nagrania z Dolores, nad którymi wspólnie pracowali przed jej śmiercią.
Artyści z reguły są ludźmi wrażliwymi. Niektórych dzięki temu stać na nieszablonowe, abstrakcyjne spojrzenie w rzeczywistość. Być może dzięki temu dostrzegają rzeczy niewidzialne dla zwykłych śmiertelników.
słuchacz









piątek, 6 kwietnia 2018

Caravan








Canterbury to nieduża miejscowość, leżąca w hrabstwie Kent, na południowo wschodnim skraju Anglii. Liczy niewiele ponad czterdzieści tysięcy mieszkańców. Jej początki sięgają Cesarstwa Rzymskiego, a w zasadzie gdyby poszperać dokładniej to pierwsze ślady są znacznie wcześniejsze. Dla współczesnych miłośników muzyki ważniejsze jest to, że stało się ono centrum zjawiska zwanego sceną (czy jak kto woli brzmieniem) Canterbury. I tu napotykamy problem, bowiem trudno je jednoznacznie zdefiniować. Stało się w zasadzie pewnym skrótem myślowym, często nie mającym nawet odniesienia do miejsca pochodzenia muzyków, a raczej do pewnych elementów obecnych w twórczości. Te cechy to otwartość na improwizacje (nazywana czasem skłonnością do jazzu), czerpanie z psychodelii, awangardy i rocka progresywnego. Przedstawiciele owego nurtu często mieszali się w różnych konfiguracjach, ich muzyka wykazywała niezbyt oczywiste podobieństwo, a sam ruch - co brzmi wręcz paradoksalnie - największą aktywność wykazywał w… Londynie. Istniały również zespoły i wykonawcy zaliczani do sceny Canterbury jedynie dzięki układom personalnym i podobnemu brzmieniu. Stąd też obecność w tym towarzystwie Kevina Ayersa, Roberta Wyatta, Andy Summersa i... Mike’a Oldfielda, a pewne powiązania sięgały nawet do Syda Barretta oraz Nicka Masona. Styl rozwijał się najprężniej do połowy lat siedemdziesiątych, później przygasł zduszony rewoltą punk.
Główni przedstawiciele gatunku to m.in. Soft Machine, Gong, Egg czy Caravan. Właśnie tej ostatniej, mocno niedocenionej formacji chciałbym dziś poświęcić nieco miejsca.



Przyznam, że zainteresowałem się ich twórczością dość przypadkowo. Na przełomie tysiącleci firma Decca wznowiła w atrakcyjnej formie początkową część ich dyskografii (moim zdaniem najciekawszą). Niewykluczone, że bezpośrednim impulsem stał się Canterbury Sound Festival, którego pierwsza edycja miała miejsce właśnie w roku 2000, zresztą powód jest tu mało istotny. Dobrze, że muzyka zespołu zaistniała ponownie w świadomości słuchaczy, bowiem wcześniej grupa, jakkolwiek uważana za ikonę gatunku, to cieszyła się dość umiarkowaną popularnością. Ojcami założycielami formacji byli: Pye Hastings (gitara i wokal), Richard Sinclair (gitara basowa i również śpiew), David Sinclair (klawisze) oraz Richard Coughlan (perkusja). Wcześniej poznali się w grupie The Wilde Flowers, w której grał również Kevin Ayers, Robert Wyatt i Hugh Hopper. Dwaj ostatni trafili później do Soft Machine, a wspomniany wyżej kwartet firmował wydany w październiku 1968 roku pierwszy album, zatytułowany po prostu Caravan. Rok ów obfitował we wręcz legendarne wydawnictwa, jednak debiut wspomnianej wyżej czwórki niewiele im ustępuje. Płytę z powodzeniem można postawić obok najwybitniejszych dokonań tamtego okresu. Promował ją singiel Place of My Own, który doceniła krytyka. Dość wspomnieć, że regularnie pojawiał się w programie Top Gear, który prowadził John Peel.
Nic dziwnego, głos Hastingsa był wyjątkowy, a do tego klawisze Sinclaira, o lekko floydowskim zabarwieniu... Pozostałe utwory z płyty niewiele mu ustępują – dość wspomnieć intrygujący i melodyjny Ride, nastrojowy Love Song With Flute, z tytułową partią fletu w końcówce (gościnnie Jimmy Hastings, brat Pye’a), czy eksperymentalny Cecil Rons, nawiązujący klimatem do debiutu Pink Floyd. Dalej jest równie dobrze. Pojawia się rozkołysany i nieco zadumany Magic Man, później nieco szybszy Grandma's Lawn i na końcu wyjątkowo smakowity, ponad dziewięciominutowy Where But For Caravan Would I?, który nieco wskazywał kierunek dalszych muzycznych poszukiwań zespołu. Po takim debiucie Caravan został zauważony i pojawił się w brytyjskiej oraz niemieckiej telewizji. Niestety Verve Records (wydawca albumu) porzucił brytyjski rynek, dlatego na drugą płytę trzeba było czekać aż do września 1970. Wydała ją Decca, która przejęła zespół i towarzyszyła mu przez kilka kolejnych, bodaj najlepszych lat. Album nosił dający do myślenia tytuł If I Could Do It All Over Again, I'd Do It All Over You. Wyróżniającą się kompozycją jest na nim blisko czternastominutowy, pięknie rozwijający się kilkuczęściowy utwór For Richard, który później stał się obowiązkowym punktem wielu koncertów. Na płycie ponownie gościnnie zagrał Jimmy Hastings, co później stało się niemal regułą. Wielu krytyków oraz fanów uważa ów album za najlepszy w dorobku zespołu, co nie dziwi, gdyż jest on naprawdę stylistycznie bardzo bogaty. Zawiera osiem kompozycji i w zasadzie nie ma słabszego momentu. Muzycy łączą elementy rocka ze swobodnymi improwizacjami i wysmakowanymi melodiami. Zwłaszcza zwraca uwagę ośmiominutowy And I Wish I Were Stoned, z kapitalnymi organami i gitarą.

Kwiecień 1971 przyniósł kolejną płytę, zatytułowaną In The Land Of Grey And Pink. Wypełniły ją cztery krótsze kompozycje oraz ponad dwudziestominutowa tytułowa suita, która zajęła całą drugą stronę winyla. Tu warto zaznaczyć, że wielu fanów uważa ją za najwybitniejsze dokonanie zespołu. Jej schemat nieco przypomina utwór For Richard z poprzedniego krążka, jednak kompozycji poświęcono w studiu znacznie więcej czasu, co oczywiście przełożyło się na końcowy efekt. Zespół wznowił koncerty, wystąpił też w programie Top Of The Pops brytyjskiej telewizji, promując swoje dzieło, które było nie tylko popisem instrumentalistów, lecz także subtelną mieszaniną hard rocka, folku, klasyki i jazzu, z domieszką tolkienowskiej fantazji.
Niestety, po jej nagraniu grupę opuścił David Sinclair, bodaj najbardziej utalentowany jej członek. Kolejny album Waterloo Lily, wydany w maju 1972 roku przyniósł zmianę stylistyki. Davida zastąpił Steve Miller. Muzyka zespołu nadal wciągała, jednak jej nastrój daleki był od poprzednich, niemal baśniowych klimatów. W programie płyty pojawił się również kolejny rozbudowany, pięcioczęściowy utwór, jednak znacznie krótszy (zaledwie dwanaście minut). Mimo wszystko słychać było pewien regres, który zaowocował kolejnymi zmianami personalnymi. Odszedł Richard Sinclair (brat Davida) oraz wcześniej pozyskany Steve Miller, wrócił natomiast sam David. Do składu dołączył skrzypek i altowiolista Peter Geoffrey Richardson oraz basista John G. Perry.

W tym składzie, w październiku 1973 formacja wydała płytę For Girls Who Grow Plump In The Night, która w dużym stopniu okazała się powrotem do dawnego brzmienia. Niestety, nie sposób wejść dwa razy do tej samej rzeki. Prócz ciekawych utworów na płycie znalazły się także nieco słabsze. Mimo wszystko, zgodnie z tradycją na krążku umieszczono jeden dłuższy utwór. Był to blisko dziesięciominutowy instrumentalny A Hunting We Shall Go, który zdecydowanie bronił honoru zespołu. Nie brak mu hardrockowego pazura, wpadającej w ucho melodii i świetnych partii instrumentalnych (warto zwrócić uwagę na skrzypce).
Kolejną pozycją w dyskografii zespołu jest nagrana na żywo i wydana w kwietniu 1974 płyta Caravan & The New Symphonia. Rozpoczynają ją trzy nagrania z poprzedniego studyjnego albumu, jednak prawdziwą ozdobą jest tu udział orkiestry, która pojawia się dopiero w drugiej części. Dodaje ona zupełnie innego wymiaru kompozycjom. Nie są to może interpretacje na miarę Procol Harum i The Edmonton Symphony Orchestra, jednak robią duże wrażenie. Prawdziwym majstersztykiem są trzy bogato zaaranżowane utwory, kończące płytę: rozwijający się z wolna Virgin On The Ridiculous, wgniatający w ziemię For Richard oraz zagrana na bis, kapitalna wersja A Hunting We Shall Go...


Myślę, że warto jeszcze wymienić wydany w lipcu 1975 album Cunning Stunts, nagrany po kolejnych zmianach personalnych. Na uwagę zasługuje otwierająca płytę kompozycja The Show Of Our Lives. Drugą część wydawnictwa wypełniła osiemnastominutowa kompozycja The Dabsong Conshirtoe, składająca się z sześciu części (to chyba jakiś znak rozpoznawczy zespołu, albo... nowa świecka tradycja). Na szczęście, jak zwykle nie zawodziła, po raz kolejny dowodząc wyjątkowej umiejętności tworzenia większych form. W mojej ocenie jest to jednak ostatni znaczący studyjny album zespołu.
Na koniec jeszcze jedna pozycja - wydana wprawdzie dopiero w 2002 roku, jednak zawierająca wyśmienity koncert jaki grupa zagrała we wrześniu 1974 roku, w Fairfield Halls, w londyńskim Croydon. Pierwotnie w okrojonej wersji materiał ten ukazał się w 1980 roku jako podwójny winyl The Best Of Caravan - Live. Dopiero wydanie CD, zatytułowane Live At The Fairfield Halls, 1974 przyniosło pełen zapis koncertu. Całość brzmi naprawdę świetnie (lepiej niż Caravan & The New Symphonia), zarówno od strony wykonawczej jak i realizacyjnej.

Warto poznać muzykę Caravan, choćby z wymienionych przeze mnie płyt. To spora porcja dobrej muzyki, zasługująca na pamięć. Naprawdę nie wiem, dlaczego ten zespół nie zyskał należnej mu popularności. Najprawdopodobniej zabrakło odpowiedniej promocji i chyba trochę szczęścia. Pewnie nigdy bym nań nie trafił, gdyby nie mały, nieistniejący już sklepik w centrum miasta. Mikołaj, dzięki.

słuchacz