Mówi się, że powroty do wspomnień są oznaką sentymentalizmu i starości. Zdecydowanie dystansuję się od takich opinii, a w powrotach szukam raczej przyjemności, głównie muzycznych. Często eksploruję dawne fascynacje, uczciwie przyznając, że nie wszystkie oparły się próbie czasu. Z tym większą satysfakcją ponownie odkrywam te, które nadal dają mi autentyczną radość.
Owocem jednego z takich powrotów okazała się muzyka legendarnej formacji Crosby Stills & Nash. Pierwszy raz zetknąłem się z ich twórczością w połowie lat siedemdziesiątych. Wówczas wśród kilku płyt, które pożyczyłem od kuzynki z Wybrzeża do posłuchania i przegrania na poczciwą zetkę znalazł się album So Far (1974), w średnio atrakcyjnej jasnej okładce, ozdobionej kolorowymi bohomazami, mającymi udawać sylwetki muzyków. Dopiero później dostrzegłem podpis autora tej grafiki. Obrazek ów w 1974 roku naszkicowała Joni Mitchell… Na szczęście muzyka urzekła mnie znacznie szybciej niż okładka, choć też nie od razu. Wówczas raczej chętniej sięgałem po nieco mocniejsze dźwięki, jednak po kilku przesłuchaniach doceniłem zarówno wysmakowaną, nieco folkową muzykę oraz kapitalne harmonie wokalne, które niemal od początku wyróżniały tę supergrupę.
Zespół stworzyli byli członkowie The Byrds (David Crosby) , The Hollies (Graham Nash) oraz Buffalo Springfield (Stephen Stills). Rozpoczęli działalność w 1969 roku jako trio. Z czasem do tego składu dołączył Neil Young, także wywodzący się z Buffalo Springfield, który już wcześniej wybrał karierę solową. Wspólnie wykonywali wyjątkową mieszankę folku, popu i rocka, łącząc świetnie zharmonizowane głosy i ciekawą, głownie akustyczną muzykę. Pierwszy album wydali już w czerwcu jako trio i zatytułowali po prostu Crosby, Stills & Nash. Płyta w ciągu niespełna roku znalazła ponad dwa miliony nabywców. Nic dziwnego - już tam znalazły się tak dobre utwory jak Long Time Gone, Suite: Judy Blue Eyes lub choćby Wooden Ships.
Nawiasem mówiąc ów rok był naprawdę wyjątkowy. Prócz debiutu CSN w sklepach znalazło się wiele płyt, których tytuły melomani do dziś wymawiają w nabożnym skupieniu... Wspomnę choćby o Abbey Road The Beatles, Tommy The Who, In A Silent Way Milesa Davisa, Let It Bleed Rolling Stones, I oraz II Led Zeppelin, Live/Dead The Grateful Dead, In The Court Of The Crimson King King Crimson, Songs From A Room Leonarda Cohena... Mało? To dorzucę jeszcze Liege And Lief oraz Unhalfbricking Fairport Convention, trzy (!) albumy Creedence Clearwater Revival (Bayou Country, Green River oraz Willy and the Poor Boys), a także Hot Rats Franka Zappy, jedyny album Blind Faith i może na deser With A Little Help From My Friends Joe Cockera, i jeszcze debiut Carlosa Santany. A jak nie wspomnieć o legendarnym festiwalu w Woodstock... Wszystko w ciągu jednego roku, a i tak o wielu tytułach nie wspomniałem. Chciałoby się powtórzyć za mistrzem Adamem: O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! / Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju... Można jedynie żałować, że w tym czasie za żelazną kurtynę docierało z tego niewiele i nie do wszystkich. Tyle mała dygresja, wróćmy do formacji Crosby, Stills, Nash & Young.
W sierpniu 1969 roku zespół wystąpił na festiwalu w Woodstock. Zagrali między trzecią a czwartą w nocy, z niedzieli na poniedziałek. Ich koncert składał się z dwóch części: akustycznej, podczas której pojawili się jako trio oraz elektrycznej, kiedy dołączył do nich Neil Young. Ten ostatni nie zgodził się na obecność ekipy filmowej na scenie. Szkoda.
Ich piosenki często nawiązywały do aktualnych wydarzeń, stąd też trafiały w upodobania kontestującej młodzieży. Nic dziwnego, że oczekiwania wobec drugiego albumu były ogromne. Kwartet (w tym czasie Neil Young już oficjalnie był członkiem zespołu) pracował nad nią pod ogromną presją. Sytuacji nie ułatwiały wybuchające konflikty osobowości. Na dodatek Crosby szukał pocieszenia w używkach po stracie dziewczyny, która zginęła w wypadku samochodowym zaś Young demonstrował swój niełatwy charakter, ignorując wspólną pracę. Gdy atmosfera podczas pracy była zbyt napięta rolę rozjemcy brał na siebie Graham Nash.
Jeśli wierzyć Stephenowi Stillsowi, to prace nad drugim albumem, noszącym tytuł Déjà Vu (1970) trwały około ośmiuset godzin. Zaproszono również gości. Na frontowej okładce pojawiły się dwa dodatkowe nazwiska, choć ujęte nieco mniejszą czcionką. Dwaj wymienieni muzycy, czyli perkusista Dallas Taylor oraz grający na basie Greg Reeves wnieśli znaczący wkład w powstanie albumu. Prócz nich artystów wspomógł Jerry Garcia (The Grateful Dead) i John Sebastian (The Lovin' Spoonful). Mimo konfliktów w studiu każdy z muzyków dał z siebie wszystko. Ich osobowości artystyczne uzupełniały się, dając w efekcie znakomity efekt.
Pracowali w zasadzie osobno, jedynie Woodstock autorstwa Joni Mitchell zarejestrowali wspólnie. Stworzyli z tej piosenki dynamiczny utwór z wyrazistym riffem, ozdobiony świetnymi głosami. We wszystkich nagraniach słychać dbałość o szczegóły. Déjà vu do dziś robi niesamowite wrażenie, oddaje ducha Zachodniego Wybrzeża USA z początku lat siedemdziesiątych. To nie tylko kapitalnie zestrojone głosy i odkrywcza muzyka, ale przede wszystkim niemal dekalog ówczesnego pokolenia. Warto zwrócić uwagę na Our House i Teach Your Children - dwa przykłady niezwykłego talentu Nasha do tworzenia prostych i chwytliwych melodii, zakorzenionych w folku i country oraz przesiąkniętych ideałami hippisowskimi. Almoust Cut My Hair jest kompozycją Davida Crosby’ego, będącą sprzeciwem wobec autorytarnej władzy. Wyróżnia się też Helpless Younga, będący efektem wielogodzinnej pracy nad poszukiwaniem właściwej wersji oraz świetna trzyczęściowa mini suita Country Girl. Zamykający album utwór Everybody I Love You przekorni fani nazwali najlepszą piosenką Buffalo Springfield, której tamta grupa nigdy nie zdołała nagrać. Album Déjà Vu to prawdziwa muzyczna uczta zarówno dla wybrednych melomanów, jak i masowej publiczności.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz