niedziela, 31 lipca 2016

Tramwajem jadę na wojnę...







To już siedemdziesiąt dwa lata. Wydaje się, że dawno. Mimo to, w dyskusjach często powraca pytanie: Czy było warto? Myślę, że takie stawianie sprawy nie ma sensu. Pytanie powraca, stawiane z perspektywy kolejnych pokoleń, wychowanych w zupełnie innych czasach i warunkach. By zrozumieć podjętą wówczas decyzję trzeba zmienić sposób myślenia, trzeba utożsamić się z pokoleniem Kolumbów. Wojna odebrała mu młodość. Musieli wcześnie dorosnąć i zmierzyć się z problemami, które przerastały nawet dorosłych. Urodzili się tuż po odzyskaniu przez Polskę wolności, na którą czekało kilka pokoleń. Wyssali miłość do Ojczyzny z mlekiem matki, uszlachetnili ją na tajnych kompletach, sprawdzili w konspiracji, w Szarych Szeregach, Kedywie i małym sabotażu. Mieli za sobą pięć lat upokorzeń, okupacji, doświadczenie godziny policyjnej, codziennych łapanek, lasu w Palmirach, Pawiaka, Alei Szucha, likwidacji getta... Marzyli i śnili o wolnej Polsce. Zośka, Alek, Rudy, Orzeł, Anoda... Mogli przyglądać się okupacji, albo działać. Wybór był tylko jeden. Coraz bliższe odgłosy frontu, polskojęzyczna sowiecka stacja radiowa Kościuszko nawołująca do powstania, niedawny zamach na Hitlera, widok wycofujących się niemieckich oddziałów frontowych, erupcja przez lata tłumionej nienawiści do okupanta, ostentacyjne zlekceważenie wezwania stu tysięcy mężczyzn do obowiązkowych prac przy budowaniu umocnień dla Wehrmachtu... Do wybuchu wystarczyła zaledwie iskra.




W tej sytuacji, gdy Armia Czerwona zbliżała się do Wisły komendant główny Armii Krajowej generał Tadeusz „Bór” Komorowski podjął decyzję o wybuchu powstania. Chodziło nie tylko o wyparcie Niemców ze stolicy, chodziło także o podjęcie walki o kształt niepodległej Polski.
My tu nie mamy wyboru. „Burza" w Warszawie nie jest czymś odosobnionym. To jest ogniwo w długim łańcuchu, który zaczął się we wrześniu. Wałki w mieście wybuchną, czy my tego chcemy, czy nie. (...) Za dzień, dwa albo trzy Warszawa będzie w pierwszej linii frontu. Ja nie wiem, może Niemcy wycofają się od razu, a może dojdzie do walk ulicznych jak w Stalingradzie. Czy pan sobie wyobraża, że nasza młodzież dysząca żądzą odwetu, którą myśmy szkolili od lat, sposobili do tej chwili, daliśmy jej broń do ręki, będzie się biernie przyglądała albo da się Niemcom wywieźć bez oporu do Rzeszy? Jeżeli my nie damy sygnału do walki, ubiegną nas w tym komuniści. Ludzie wtedy rzeczywiście uwierzą, że chcieliśmy stać z bronią u nogi. (Delegat Rządu na Kraj Jan Stanisław Jankowski)

Blisko dwieście tysięcy ofiar. Zagłada miasta. Mogło być inaczej? Wątpię. Plany całkowitego zniszczenia Warszawy istniały od dawna. Front zatrzymał się na blisko pół roku. Co bym zrobił w przededniu powstania mając dzisiejszą wiedzę? Nie wiem, choć myślę, że w poczuciu obowiązku wobec Ojczyzny zostałbym w mieście... Bez sensu? Nie jestem pewien. Dziś łatwo o krytykę, Powstanie Warszawskie wzbudza skrajne oceny. W pewnym sensie jest to pokłosie serwowanej przez lata interpretacji. Jeśli przychylić się do niej to zbyteczne były jakiekolwiek wcześniejsze próby odzyskania niepodległości. Nie można kwestionować ofiary, bohaterstwa i poświęcenia zarówno żołnierzy AK jak i ludności cywilnej. Czy mamy prawo krytykować tę decyzję? Nie da się odwrócić historii, trzeba o niej pamiętać, wszak wiemy, że narody tracąc pamięć tracą życie. Kto Cię Polsko będzie kochał, w sercu niósł? (Krzysztof Kamil Baczyński, żołnierz Batalionu „Zośka” Armii Krajowej)





W przededniu kolejnej rocznicy sięgam na półeczkę i wyjmuję dwie płyty. Jedna z nich to Powstanie Warszawskie, drugi w kolejności album płockiej formacji Lao Che, nagrany jedenaście lat temu. Jest to niezwykłe, dojrzałe i wielowątkowe dzieło poświęcone tamtym tragicznym dniom. Zespół stworzył przejmującą płytę koncepcyjną o cierpieniu, męstwie, patriotyzmie i śmierci. Opowiedział historię pamiętnego zrywu, używając współczesnego języka muzycznego. Zbudował ją z fragmentów historycznych nagrań, nasycił metaforami, odniesieniami i cytatami. To prawdziwy majstersztyk intertekstualności. By w pełni zrozumieć tę wielowątkową opowieść trzeba dobrze znać koleje walk powstańczych. Muzycy podjęli udaną próbę oddania atmosfery tamtych dni. Odrzucili patos, opowiedzieli historię po swojemu, używając języka ulicy tamtej Warszawy. I nawet wulgaryzmy są tu uzasadnione, nie budzą sprzeciwu. „Chociaż lewi jesteście, na prawym rzeki brzegu kucnęliście. Druzia... skurwysyny, nie przyszliście”. Dla mnie to jeden z najbardziej znaczących polskich albumów ostatniego dziesięciolecia. Do dziś wzrusza i zmusza do refleksji. Mam nadzieję, że nie tylko mnie.





Druga płyta to muzyczna opowieść Mateusza Pospieszalskiego oparta na Pamiętniku z Powstania Warszawskiego. Album powstał cztery lata później, w 2009 roku. W niczym nie przypomina projektu Lao Che. Pospieszalski słowami Mirona Białoszewskiego i przy użyciu zupełnie innego języka muzycznego przedstawił tragedię oraz agonię walczącego miasta z perspektywy zwykłego mieszkańca, nie zaangażowanego w działania zbrojne. W warstwie tekstowej zachowano charakterystyczny język Białoszewskiego, zbudowany z urwanych zdań, pojedynczych słów, obrazujących walkę, chaos, panikę. Powstał muzyczny obraz powstania i zmieniających się nastrojów podczas kolejnych dni, począwszy od początkowej euforii przypominającej narodowe święto, po koszmar setek tysięcy zastraszonych i niepewnych jutra cywilów uwięzionych w płonącym mieście. Muzyka, pełna zaskakujących cytatów i zmian tempa świetnie oddaje dynamizm wydarzeń. W tle pojawiają się strzępy modlitw, litanii i... muzyka Chopina grana pod ostrzałem. Na tym tle przejmująco wypadają nawiązania do utworów sakralnych ilustrujących zagładę warszawskiej katedry. Jest też umiejętnie wykorzystana cisza oraz delikatne dźwięki i szepty obrazujące ewakuację kanałami do Starego Miasta. Sugestywna muzyka Mateusza Pospieszalskiego podkreśla dramatyzm tekstu. Pozornie dobrze znany, pamiętany ze szkoły Pamiętnik w tej oprawie nabiera zupełnie innego wymiaru. Płyta porusza, choć w moim odczuciu nie budzi takich emocji jak album Lao Che.





Warto przez pryzmat historii spojrzeć na nasze dzieje najnowsze. Sami musieliśmy zadbać o własną niepodległość w 1918 roku. Sami musieliśmy zatrzymać pochód sowieckiej Rosji w 1920, która chciała zanieść płomień rewolucji do Paryża i jeszcze dalej. Pozostawiono nas w 1939 roku, licząc na zachowanie kruchego pokoju. Alianci w Jałcie bez skrupułów pozostawili Polskę Stalinowi. Wnioski? Banalne - historia uczy nas, że nigdy nikogo i niczego nie nauczyła.
słuchacz








piątek, 22 lipca 2016

Naga i Niebiesko-Czarni









Wczoraj wyjąłem z mej półeczki nieco przykurzoną płytę Niebiesko-Czarnych, na której znalazły się piosenki ze zrealizowanego na początku lat siedemdziesiątych spektaklu Naga. Słuchałem tych płyt (w wersji analogowej były to dwie, oddzielnie wydane części) już kilkadziesiąt lat wcześniej, jednak za każdym razem miałem mieszane uczucia. Niewątpliwie są tam fragmenty porywające, jednak jako całość płyty nie do końca mnie przekonują. Podobne odczucia towarzyszą mi dzisiaj. Mimo to, pierwsza polska rock opera (jak nazwano spektakl w momencie premiery) do dziś budzi spore emocje. Jest dowodem otwarcia polskich twórców na muzyczny szeroki świat i płynące z niego nowinki. Mocno utkwiła w pamięci tych, którzy widzieli ją na żywo. Być może ze względów pozamuzycznych, a być może dlatego, że aranżacje, które trafiły na płytę dość mocno różniły się od granych podczas występów. Na srebrnym krążku spektakl wydano w 1995 roku. Później nie był wznawiany, stąd dziś sporadycznie pojawia się na aukcjach w dość zaporowych cenach (ostatnio blisko 300 zł). Szkoda, bowiem mimo zastrzeżeń warto się z nim zapoznać. Płyta dowodzi, że owym czasie w naszym kraju zdarzały się ciekawe przedsięwzięcia, zaś kształt ówczesnej sceny młodzieżowej to nie tylko ledwie tolerowani prze władzę Niemen i Breakout. Wspomnę choćby grupę Klan i ich spektakl oraz płytę Mrowisko, którą też warto będzie przy okazji przypomnieć.





Spróbujmy jednak temat nieco uporządkować. Niebiesko-Czarni zadebiutowali w 1962 roku w słynnym gdańskim klubie Żak. W tym samym tez roku wygrali w kategorii zespołów Pierwszy Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie, który okazał się prawdziwą zmianą pokoleniową na polskiej estradzie. Zespół, przez który przewinęła się plejada późniejszych znanych artystów, zgodnie z założeniami Franka Walickiego miał być platformą dla późniejszych karier. Dość wspomnieć Michaja Burano, Czesława Niemena i Helenę Majdaniec. Od stycznia 1964 roku w grupie pojawił się Wojciech Kędziora (póź. Korda), również laureat szczecińskiego festiwalu. Zespół wzbogacał brzmienie, z czasem odchodząc od łatwego repertuaru. Sprzyjał temu dobry kontakt z nowinkami światowymi, bowiem grupa często koncertowała zagranicą, także po drugiej stronie „żelaznej kurtyny”. Pojawiły się też pierwsze próby przeszczepienia na polski grunt popularnej na Zachodzie psychodelii. W 1971 gościli w USA. Zainspirowani spektaklami Hair i Tommy, postanowili stworzyć pierwszą polską rock operę. Taka narodziła się Naga, którą po raz pierwszy zaprezentowano 22 kwietnia 1973. 




Nim jednak to się stało, przez wiele tygodni trwały próby w wynajętej sali wspomnianego gdańskiego Żaka. W międzyczasie trwały gorączkowe poszukiwania sceny teatralnej, która odważyłaby się spektakl wystawić. W tamtych czasach znalezienie odważnego dyrektora, który podjąłby ryzyko nie było łatwe. Nie zawiodła legendarna Danuta Baduszkowa, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni, do którego przeniesiono ostatnie próby dopiero tydzień przed premierą. Zarówno na deskach gdyńskiego teatru, jak i w nagraniu płytowym gościnnie śpiewał Stan Borys.




Słowa do rock opery napisał Grzegorz Walczak, zaś muzykę skomponowali członkowie Niebiesko-Czarnych, m.in. Janusz Popławski, Zbigniew Podgajny i Wojciech Korda przy wsparciu Zbigniewa Namysłowskiego, Mateusza Święcickiego, Janusza Komana i Andrzeja Zielińskiego. Twórcy muzyki świadomie inspirowali się wrażeniami koncertów zachodnich formacji. Intrygujący tytuł miał być personifikacją prawdy. Teksty Grzegorza Walczaka osnute zostały wokół poszukiwania Wyspy Nagiej Prawdy. Do tego doszła wizja Jerzego Krechowicza - reżysera, który zaproponował oryginalną scenografię, stroboskopowe światła oraz drapieżnie zaaranżowaną muzykę w wykonaniu niedużego zespołu. 

Widowisko było na swój sposób wizjonerskie, wszak dopiero później rozwinął się prawdziwy teatr rockowy. Spektakl wystawiono ponad sto trzydzieści razy, obejrzało go ponad sto tysięcy osób. Przez kraj przetoczyła się spora burza prasowa, przy czym domorosłych krytyków bardziej od muzyki fascynowały nagie modelki, choć przy nagromadzeniu licznych efektów, doznań wizualnych i gry świateł miały one znaczenie marginalne. 




Recenzje profesjonalnych krytyków były raczej przychylne. Spektakl docenił Lucjan Kydryński na stronach Przekroju. Pisali o nim także Andrzej Ibis Wróblewski w Życiu Warszawy, Kazimierz Czyż na łamach Teatru i Stefan Maciejewski w Życiu Literackim. Przedstawienie naprawdę robiło duże wrażenie. Wiem to z relacji naocznych świadków. Warto podkreślić, że muzyka, która pojawiła się na płytach znacznie różniła się od zaprezentowanej podczas inscenizacji. Sam pomysł kiełkował już od 1971 roku i wówczas zaczęły powstawać pierwsze utwory. Prezentowano je na koncertach. Później zespół ruszył w trzymiesięczna trasę koncertową po Jugosławii, gdzie także szlifowano powstający materiał. W marcu 1972 zarejestrowano w studiu Polskich Nagrań piosenki, które znalazły się na pierwszej płycie. Drugą nagrano kilka miesięcy później, zaś sam spektakl zaprezentowano szerokiej publiczności dopiero rok później. W międzyczasie dojrzała i uległa zmianie koncepcja samego widowiska, przearanżowano również muzykę.




Janusz Popławski w książeczce do płyty wspomina, że została ona opracowana na pięcioosobowy zespół i miała mocne, rockowe brzmienie. Stąd też wrażenia osób oglądających widowisko mogły być zupełnie odmienne od tych, które nasuwają się po przesłuchaniu materiału zawartego na płytach. Jednak mimo wszystko twórcy Nagiej, zarówno w wersji scenicznej jak i studyjnej mogą mieć powody do dumy. O spektaklu dyskutowano, a nieliczni szczęśliwcy, którzy go oglądali, dzielili się swymi wrażeniami z wypiekami na twarzach. Prócz Gdyni rock operę pokazano w kilku polskich miastach. Szkoda jedynie, że prezentacja spektaklu była ostatnim wielkim wydarzeniem w karierze Niebiesko-Czarnych. Później jeszcze zespół odbył kilka tras koncertowych, a w czerwcu 1976 roku został rozwiązany, reaktywując się jedynie okazjonalnie.

słuchacz

PS. 

Czarno-białe fotografie autorstwa Marka Karewicza i Józefa Krzywdzińskiego pochodzą z książeczki do wydanej w 1995 roku przez Polskie Nagrania wersji na CD.







sobota, 16 lipca 2016

Komeda i Nietakty Komedowej...




Krzysztof i Zofia Komedowie
Ilustracja z okładki książki Nietakty Zofii Komedowej



Dziś będzie o pewnej książce, nie w zasadzie o kilku. Choć i to nieprawda, będzie też o muzyce, pasji i o minionych czasach, choć szarych, to czasem pełnych radości, które pozostają w pamięci coraz mniej licznych. Wszak współcześnie niewielu fascynuje atmosfera Krakowa sprzed pół wieku. Każde pokolenie ma swój czas i swoją muzykę. Warto jednak spojrzeć w przeszłość, posłuchać świadków minionych wydarzeń, zarazić się ich pasją. To nasza historia, nasze korzenie. Wszystko to składa się choć nie zawsze świadomie na naszą wrażliwość i tożsamość. Koniec lat sześćdziesiątych zaowocował na świecie prawdziwą erupcją wyjątkowych zjawisk w kulturze, a zwłaszcza w muzyce. Przodował w tym Londyn, który stał się niemal Mekką dla muzyków, filmowców, pisarzy i wszelkich twórców kultury. Wówczas do głosu doszło kolejne pokolenie, które nie pamiętało i nie chciało pamiętać koszmaru wojny.


Moje niedawne lektury

Ostatnio z pewnych względów miałem sporo czasu, który mogłem poświęcić lekturze. Przypadkiem się złożyło, że wszystko co przeczytałem dotyczyło podobnego okresu. W rezultacie powstał barwny obraz, który samoczynnie uzupełniał się o kolejne wątki. W narracji pojawiały się te same postacie, miejsca i muzyka. Wszystkie opowieści łączyła pasja, wiara w sens obranej drogi, a czasem niełatwe wybory życiowe. Zaczęło się od ciekawej książki Andrzeja Wilczkowskiego Zderzenia zdarzeń. Przed laty uległem urokowi jego wspomnień, które zawarł w swym wielokrotnie wznawianym Miejscu przy stole, barwnie napisanej historii wieloletniej fascynacji górami (nie tylko Tatrami) i wspinaczką. Późniejsze lektury dotyczyły muzyki. I tak z zapartym tchem przeczytałem świetnie napisane przez Andrzeja Makowieckiego Awantury muzyka jazzowego - Ja, Urbanator, opisujące dzieje i karierę światowej sławy skrzypka jazzowego Michała Urbaniaka. Do tego trzy różne tytuły poświęcone Markowi Grechucie, będące w zasadzie trzema odmiennymi spojrzeniami na jego twórczość, napisane przez Martę Sztokfisz, Wojciecha Majewskiego i tandem Danuta Grechuta i Jakub Baran. I jeszcze Czarny Anioł - opowieść o Ewie Demarczyk, autorstwa Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz-Oboładze. Jeśli doliczyć do tego skrupulatnie ostatnio wertowaną Historię jazzu w Polsce Krystiana Brodackiego oraz przeczytane jednym tchem Nietakty - Mój czas, mój jazz Zofii Komedowej Trzcińskiej to lista będzie pełna. Jak łatwo się zorientować, niemal wszystkie z wymienionych pozycji zahaczają o Kraków i jego wyjątkową atmosferę z minionych lat. Spełniał on podobną rolę w naszej powojennej rzeczywistości jak wspomniany wcześniej Londyn. To tu kumulowało się artystyczne życie, tu mimo ponurej szarzyzny PRL-u czuło się powiew wolności. Tu powstała Piwnica pod Baranami z niezapomnianym Piotrem Skrzyneckim, którego postać przewinęła się w zasadzie przez wszystkie wspomniane wyżej książki, tu powstawały pierwsze kluby jazzowe, pełne zapalonych pasjonatów, którzy później nierzadko robili światowe kariery. 


Nietakty. Mój świat, mój jazz Zofii Komedowej Trzcińskiej


Zwłaszcza wspomnienia Zofii Komedowej Trzcińskiej, opracowane przez jej syna Tomasza Lacha i wydane sześć lat po jej śmierci okazały się dla mnie lekturą wyjątkową. To nasycony wieloma barwami, choć nierzadko kontrowersyjny obraz polskiego środowiska artystycznego tamtych lat. Wciąga już od pierwszych stron, od chwili gdy narratorka jako mała Zosia oprowadza nas po Dryszczowie, gdzie spędziła swe wczesne dzieciństwo. Obrazy przypominają nieco wyidealizowany świat, rodem z Nad Niemnem Orzeszkowej, czy z Doliny Issy Miłosza. Opisy dworu, radosne dzieciństwo, obyczaje, postacie...

Dalej książka rzuca pełniejsze światło na lata 50. i 60., gdy rodził się polski jazz. Dla ówczesnej władzy rozwój sztuki był znakiem normalizacji, zaś dla twórców, a zwłaszcza muzyków była to forma walki z systemem i pielęgnowania jedynej dostępnej namiastki wolności. Wiele miejsca we wspomnieniach zawierają opowieści o klubach, koncertach i festiwalach. Jest to fascynujący obraz czasów, gdy słuchanie jazzu było działalnością niemal wywrotową. Oczywiście centralną postacią jest Krzysztof Komeda, mąż autorki i legenda polskiego jazzu. 


Astigmatic - pierwsza płyta Krzysztofa Komedy, wydana w 1965, do dziś uważana za najlepszy polski album jazzowy

Zofia Janina Titenbrum (później Komedowa Trzcińska) pochodziła z rodziny o tradycjach patriotycznych (jej matka służyła w legionach Piłsudzkiego, przodkowie ojca walczyli w powstaniach, ona sama była łączniczką AK w ugrupowaniu „Jodła”). Jej dzieciństwo skończyło się nagle w 1942 roku, gdy uciekając przed nasilającymi się prześladowaniami ze strony UPA znalazła się w leśnym oddziale partyzanckim. Po wojnie osiadła w Krakowie. Mając osiemnaście lat wyszła za mąż za Ludwika Lacha i przeniosła się do Poznania, jednak małżeństwo nie było udane i wkrótce przestało istnieć. Z siedmiomiesięcznym synkiem powróciła do Krakowa i tam pochłonęło ją niezwykłe środowisko ówczesnej bohemy artystycznej. Została menadżerem. Wykorzystywała swą wiedzę, poznawała ludzi, była ważnym ogniwem rodzącego się środowiska artystycznego. W czerwcu 1956 roku poznała Krzysztofa Komedę-Trzcińskiego, dobrze zapowiadającego się laryngologa i utalentowanego jazzmana, który z trudem godził pracę w poznańskiej klinice z muzyczną pasją. Trzeba było wybierać. Rok później Komeda zostawił medycynę i osiadł na stałe w królewskim mieście. Pobrali się. 


Pierwsza edycja wybranych nagrań Krzysztofa Komedy, wydana pod koniec lat 70. przez Klub Płytowy PSJ Biały Kruk Czarnego Krążka

Zawarte w książce wspomnienia dotyczą nie tylko jego kariery, lecz także ludzi, jacy pojawiali się w różnych etapach ich wspólnego życia. Autorka przywołuje wiele anegdot i dziś już niemal legendarnych postaci, jak choćby twórca Przekroju Marian Elie, Roman Polański, Wiesław Dymny, Piotr Skrzynecki, Jerzy Skolimowski, Sławomir Mrożek, Leszek Herdegen, Marek Hłasko, Jerzy Milian, Jan Ptaszyn Wróblewski i wielu innych. Zofia Komedowa przyznaje, że była nieco szalona, wszak stała się niemal guru grających w Krakowie jazzmanów. To właśnie jej Komeda poświęcił swą kompozycję Crazy Girl. Bez jej „szaleństwa”, poświęcenia i przejęcia niemal wszystkich „przyziemnych” obowiązków jego talent z pewnością nie miałaby warunków rozwoju.


Kompaktowa edycja wyżej prezentowanego zestawu

Z czasem przenieśli się do Warszawy, która będąc miastem stołecznym stwarzała większe możliwości. Pojawiły się możliwości wyjazdów zagranicznych, rosła sława. Komeda zyskał wielkie uznanie w Skandynawii, pisząc muzykę do kilku filmów tamtejszych twórców. Wreszcie pod koniec 1967 roku wyjechał do Hollywood, by tworzyć muzykę do filmu Romana Polańskiego Rosemary’s Baby. Prócz niego nikogo tam nie znał, a jednak dzięki swej pracy po pół roku miał własny dom w Beverly Hills. Po kilku miesiącach Zofia dołączyła do niego, lecz choć mieszkali razem, to w zasadzie nie mieli czasu dla siebie. Rosła sława, uznanie, sypały się kolejne zamówienia, przybywało obowiązków. Praca pochłaniała Komedę bez reszty. Zofia nie wytrzymała takiego trybu życia, wróciła do Warszawy. Wkrótce po tym dowiedziała się, że Krzysztof uległ wypadkowi i jest w stanie śpiączki. Wróciła by go ratować. Leczenie pochłonęło wszystkie oszczędności, gdyż Komeda nie był ubezpieczony. Gdy zabrakło środków, postanowiła przewieźć męża do kraju, jednak on niestety wkrótce po powrocie zmarł.


Wybór nagrań wydany przez Polskie Nagrania w 1989 roku

Krzysztof Komeda w ciągu zaledwie kilku lat przedarł się do światowej czołówki. Mógł osiągnąć znacznie więcej, lecz pokonał go pozornie niegroźny wypadek. Można dywagować na temat ślepego losu, przeznaczenia, czy też innych zagadkowych przyczyn jego śmierci. Pozostawił po sobie mnóstwo wspaniałej muzyki, która do dziś inspiruje wielu twórców. Ponoć Amerykanie mówią, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi wyjątkowa kobieta. Komeda miał szczęście. Spotkał Zofię, dzięki której mógł osiągnąć szczyty. Także po śmierci zadbała o to, by jego twórczość nie uległa zapomnieniu, wszak pamięć ludzka jest nietrwała. Dzięki niej ukazało się wiele płyt i serii wydawniczych, dokumentujących jego dokonania. Na koniec oddała mu hołd swą książką. Przeżyła go o czterdzieści lat. Dalszą historię jej życia w posłowiu streszcza jej syn, choć wątków starczyłoby na kolejny tom. Dość wspomnieć działalność opozycyjną, próbę osiedlenia się w Chmielu, w Bieszczadach i blisko dwudziestoletnie potyczki z tamtejszą władzą, która nie chciała tolerować ratowania drewnianych cerkwi i pomysłu na prowadzenie pensjonatu.

Tylna okładka książki

Nietakty to wspomnienia, od lektury których trudno się oderwać. Wciągają każdego, bez względu na stopień muzycznego zaangażowania i sympatii do jazzu. Życie Zofii Komedowej było naprawdę niezwykłe. Książka jest tego dowodem.

słuchacz










piątek, 8 lipca 2016

Friday Night In San Francisco









Zawsze lubiłem brzmienie gitary klasycznej. Bez względu na to, czy były to transkrypcje utworów J.S. Bacha w wykonaniu Vladimira Mikulki, czy hiszpańska muzyka gitarowa w interpretacji mistrza Jana Oberbeka (mam autograf!), czy poznański zespół gitarowy Super Duo. Trzeba by jeszcze wymienić przynajmniej tuzin innych wykonawców, których płyty stoją na półeczce. No i jak nie wspomnieć o mistrzach flamenco (Paco de Lucia). I może jeszcze meksykański duet Rodrigo y Gabriela...
Dziś jednak chcę wspomnieć pewien jesienny wieczór z 1981 roku. Tzw. „okoliczności przyrody”, w jakich wówczas się znajdowałem (zasadnicza służba wojskowa) wybitnie nie sprzyjały kontemplacji muzyki. Mimo to, przypadkiem zasłyszane w radiu dźwięki wręcz mnie poraziły. Przysiadłem na krześle i w towarzystwie dwóch kolegów dosłuchałem do końca płyty, którą prezentował w Trójce mistrz Piotr. Nosiła tytuł Friday Night In San Francisco. Była kompilacją nagrań trzech wirtuozów gitary, którzy spotkali się na wspólnym koncercie w piątek 5 grudnia 1980 roku w San Francisco, w prestiżowej sali Warfield, znanej z występów Ala Johnsona, Louisa Armstronga i Charlie Chaplina. Byli to Al Di Meola, John McLaughlin i Paco de Lucía. Każdy był niekwestionowanym mistrzem swego instrumentu, o każdym można napisać wiele. Wspólnie nagrali płytę, która na długo wstrząsnęła mym muzycznym światem i do dziś jest jedną z ulubionych.




Tu należałoby przerwać narrację i cofnąć się kilka lat wstecz. W połowie lat siedemdziesiątych usłyszałem (i nagrałem) fragmenty płyty, prezentowanej na falach Trójki przez wspomnianego wcześniej redaktora - nie bez powodu wyróżnionego Międzynarodowym Złotym Mikrofonem AKG - wszak były to czasy gdy radio kształtowało muzyczne upodobania słuchaczy. Były to nagrania Johna McLaughlina z grupą Shakti. Ta płyta też okazała się pewnym przełomem, otworzyła bowiem zamknięte dotąd drzwi i wprowadziła moją wrażliwość w zupełnie inny wymiar. Brytyjski gitarzysta, dotąd obracający się w kręgu jazzrocka, po rozpadzie The Mahavishnu Orchestra, od dawna zainspirowany kulturą hinduską, postanowił sformować grupę, łączącą oba muzyczne światy. Zespół, w skład którego prócz lidera wchodzili muzycy z Indii, grał wyłącznie na instrumentach akustycznych. Prócz gitary widocznej na okładce, zbudowanej specjalnie na potrzeby płyty w nagraniach pojawiły się skrzypce oraz hinduska tabla, ghatam i mridangam.




Wspomniana audycja Pana Piotra poprzedzała warszawski koncert zespołu, który miał miejsce w Warszawie, w marcu 1977 roku, w Sali Kongresowej. Tak, czasem w tamtej rzeczywistości zdarzały się cuda... Shakti z Johnem McLaughlinem zarejestrowało łącznie trzy płyty, po czym zawiesiło działalność na dwadzieścia lat. Była to muzyka niezwykła, wymagająca od słuchacza dużej otwartości, a jednak silnie oddziaływująca, wręcz hipnotycznie wciągająca. Także dziś, po latach inspiruje. Zespół został wskrzeszony przez słynnego Brytyjczyka w 1997 roku i wydał kolejne trzy albumy.




Tu kolejna dygresja. Dwa słowa o flamenco. To nie tylko muzyka, to kultura wywodząca się z folkloru andaluzyjskich Cyganów. Warto podkreślić, że zawiera pewne elementy tańców orientalnych (także hinduskich). Muzyka jest tu ważnym elementem, zwłaszcza wykonywana na gitarze. Dawniej jedynie towarzyszyła tańcom, jednak od połowy lat sześćdziesiątych zyskała pewną autonomiczność. Jednym z najważniejszych wirtuozów gitary flamenco był właśnie Paco de Lucía, zmarły niestety w 2014 roku.  To właśnie on przyczynił się do popularyzacji tej muzyki, odnosząc przy tym spory sukces komercyjny. Sam również był otwarty na inne style, poszukując nowych brzmień i wzbogacając swą grę o elementy jazzu. 




I teraz w narracji pojawia się Al Di Meola, amerykański wirtuoz gitary jazzowej, mający za sobą karierę w grupie Return to Forever, założonej przez Chicka Coreę. Był obdarzony niezwykłym talentem oraz wyjątkową szybkością i biegłością techniczną. Wcześniej raczej kojarzony z gitarą elektryczną, miał jednak w swym dorobku także utwory akustyczne. Początkowo zamiast niego miał zagrać Larry Coryell, jednak wytwórnia zdecydowała, że brak mu jeszcze dostatecznego potencjału komercyjnego.





Powróćmy jednak do roku 1980, kiedy John McLaughlin wpadł na pomysł nagrania płyty akustycznej, zarejestrowanej na żywo. Tu znajdują uzasadnienie wszelkie wcześniejsze dygresje, bowiem muzyka, która ją wypełniła okazała się syntezą wszystkich wspomnianych wyżej doświadczeń. Składają się nań elementy wywodzące się z flamenco i muzyki hinduskiej (wszak jak wspomniałem - te kultury gdzieś tam się łączą), są też elementy nowoczesnego jazz rocka i jazzu. Są też przede wszystkim osobowości muzyków, którzy ją stworzyli. Album Friday Night In San Francisco stał się podsumowaniem dwumiesięcznej trasy tria po USA i Europie. Muzycy byli w doskonałej dyspozycji. Trzy wybitne indywidualności, niezwykła technika, zderzenie odmiennych kultur i wielorakich inspiracji oraz entuzjastycznie i żywiołowo reagujący odbiorcy - to musiało przynieść sukces. Publiczność dotąd nie oglądała podobnego spektaklu. Składał się z utworów prezentowanych w duetach oraz zagranych w trio. Producent koncertu zadbał, by muzycy na scenie mieli kontakt wzrokowy, oddzielając ich jednak od siebie szklanymi przegrodami akustycznymi. Dało to dobrą separację dźwięku i umożliwiło umieszczenie precyzyjnego opisu na płycie, informującego którego z muzyków słychać w każdym z kanałów. 




Płytę otwierają dwa połączone utwory: Śródziemnomorski Taniec Słońca (Mediterranean Sundance) - akustyczna kompozycja Ala Di Meoli z jego autorskiej płyty Elegant Gypsy (1977) ) oraz Río Ancho  - utwór Paco de Lucíi z albumu Almoraima (1976). Kompozycja pełna ognia, zmian tempa i błyskotliwej techniki. Razem blisko jedenaście i pół minuty doskonałej muzyki. Dalej jest jeszcze lepiej. Krótkie opowieści z czarnego lasu (Short Tales of the Black Forest), kompozycja Chicka Corei zagrana przez Johna McLughlina oraz Ala Di Meolę to kolejny popis techniki, okraszony muzycznym żartem, jakim okazały się niekonwencjonalne dźwięki wydobywane z instrumentów, wpleciony blues i temat muzyczny z filmu Różowa Pantera. Muzycy grają z wielką swobodą, a publiczność reaguje żywiołowo i doskonale się bawi. Trudno w to uwierzyć, przecież to zaledwie trzech muzyków (choć na płycie w trio na żywo pojawiają się tylko raz), trzy sześciostrunowe gitary, dwóch muzyków grających kostką i Paco de Lucía palcami, a emocji więcej niż mogłaby dostarczyć spora orkiestra symfoniczna.
W zasadzie płyta genialna, jedna z tych, które można zabrać wszędzie, nawet na przysłowiową wyspę bezludną, jeśli tylko dałoby się tam ją odtworzyć. To czterdzieści minut muzycznej magii tworzonej przez geniuszy, dla których nie istnieją techniczne bariery - mogą zagrać wszystko. Muzyka nie jest szczególnie trudna, wciąga od pierwszych dźwięków. Mimo to pozostawia pewien niedosyt. Album nagrano na zakończenie dwumiesięcznego tournee, na widowni zasiadało blisko 10 tysięcy osób - i tylko cztery utwory koncertowe? Zabrakło materiału? Guardian Angel, utwór zamykający krążek, zagrany również w trio zarejestrowano w studio. Trochę to rozbija koncepcję płyty. Album na przestrzeni trzydziestu pięciu lat wydano wielokrotnie w różnych formatach, jednak żadne z wydawnictw nie zawiera materiałów dodatkowych. Realizator zaspał, taśma się skończyła, czy reszta się nie nadawała? Trudno, pozostaje cieszyć się, że to co wydano jest godne najwyższego uznania. Płyta Friday Night in San Francisco odniosła komercyjny sukces. Sprzedano ponad 1,5 mln egzemplarzy. Legendarne trio wystąpiło przed polską publicznością w czerwcu i w październiku 1996 roku, w wypełnionej po brzegi warszawskiej Sali Kongresowej. Publiczność była zachwycona.




Po wydaniu Friday Night In San Francisco muzycy spotkali się w studio jeszcze dwukrotnie. W 1983 nagrali wspólnie Passion, Grace and Fire , a w 1996 The Guitar Trio. Przytoczę słowa Paco, który powiedział w jednym z wywiadów z okazji polskich koncertów: Gdy jest nas trzech na scenie, gdy współzawodniczymy muzycznie, co wieczór walcząc o każde solo, to poziom adrenaliny wzrasta. Najważniejsze jest wyjść na scenę, czuć podniecenie i tę odrobinę szaleństwa. No właśnie, w warunkach studia nagraniowego trudno to odtworzyć, stąd choć obie późniejsze płyty są ciekawe i godne uwagi, to już jednak nie to...


słuchacz








piątek, 1 lipca 2016

Blues w Polsce, Kasa Chorych w Filharmonii










Nad fenomenem bluesa wielu łamało sobie głowę. Pozornie sprawa jest prosta. To najczęściej 12-taktowa forma, oparta na trzech podstawowych akordach. Do tego dochodzą tzw. blue notes, czyli pewna paleta dźwięków obniżonych o pół tonu. Charakterystyczne instrumenty to gitara, harmonijka, instrumenty perkusyjne, czasem pianino, a w zasadzie wszystko co afroamerykańscy ojcowie założyciele mieli pod ręką. I tu prostota się kończy, a otwiera się nieograniczone pole interpretacji oraz improwizacji. Blues to nie tyle gatunek muzyczny, co raczej stan ducha. Jest szczery. Jest specyficznym poczuciem wolności podszytym nieokreślonym rodzajem smutku. Starożytni mawiali, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Parafrazując to stwierdzenie uważam, że blues jest naturalną drogą rozwoju muzycznego. Choć czasem bywa początkiem, to niemal zawsze staje się elementem pewnej dojrzałości. Trudno to zamknąć w prostych słowach. Trzeba słuchać. Choćby B.B. Kinga, Muddy Watersa, Willie Dixona, Buddy Guy’a. To na ich muzyce wychował się John Mayall, Jimi Hendrix, Eric Clapton, Jeff Beck, Stevie Ray Vaughan czy Jimmy Page. 





Nic dziwnego, że blues w naszym kraju również trafił na podatny grunt. Wyznawców miał wielu, choć nie było łatwo. Po październikowej odwilży pojawił się nieśmiało. Budowaną powoli popularność torowała mu wydana w 1957 roku książka Leopolda Tyrmanda U brzegów jazzu. Pierwsze znaczące spotkanie polskiej publiczności z chicagowskimi bluesmanami odbyło się w 1964 roku, na warszawskim Jazz Jamboree. Później, na nielicznych koncertach pojawiły się gwiazdy zza żelaznej kurtyny, łączące bluesa i rocka. Gościliśmy The Animals, The Artwoods i The Rolling Stones. Ich muzyka rozpalała publiczność (także ze względów ideologicznych). Pojawiły się pierwsze polskie propozycje. Elementy bluesa przemycali Polanie, Niebiesko-Czarni, Dzikusy i Chochoły. Wreszcie pojawił się Tadeusz Nalepa i jego Breakout, w Poznaniu zaistniał Wojciech Skowroński i jego Rhythm & Blues. Ich twórczość z trudem torowała sobie miejsce w świadomości słuchaczy, nie znajdując też wparcia wśród rodzimej krytyki. Czas robił jednak swoje. Przełomem okazał się występ zespołu Muddy Watersa w ramach Jazz Jamboree '76. Jak grzyby po deszczu zaczęły mnożyć się w kraju festiwale, przeglądy i warsztaty bluesowe. W Białymstoku powstała „Jesień z Bluesem” - najstarszy, działający do dziś festiwal, zainicjowany przez Ryszarda Skibę Skibińskiego i Kasę Chorych, którą założył wspólnie z gitarzystą Jarosławem Tioskowem. Nieco później wystartował poznański „Folk-Blues Meeting” oraz „Rawa Blues” w Katowicach. Był to jednak proces niełatwy, przedstawiłem go w dużym uproszczeniu. Pierwsza edycja „Olsztyńskich Nocy Bluesowych '84” przypieczętowała sukces i zapoczątkowała trwającą do dziś karierę Nocnej Zmiany Bluesa ze Sławkiem Wierzcholskim. Pojawili się też inni wykonawcy: Martyna Jakubowicz, Elżbieta Mielczarek, Jan Kyks Skrzek, Ireneusz Dudek - to tylko niektórzy.







Polska odmiana bluesa zyskała wielorakie barwy, a na scenie znalazło się miejsce zarówno dla doświadczonych muzyków, jak i dla początkujących. Coraz częściej gościmy światowe gwiazdy, w Polsce grał B.B. King, Luther Allison, Buddy Guy i wielu innych. Blues stał się częścią kultury. Ma w naszym kraju stałe miejsce i coraz częściej inspiruje muzyków rockowych. Większość słuchaczy zapewne wymieni tyski Dżem z charyzmatycznym Ryśkiem Riedlem, lub choćby wspomnianą wcześniej toruńską Nocną Zmianę Bluesa, z równie magnetycznym Sławkiem Wierzcholskim. Na oddzielne omówienie zasługuje kariera blues rockowej formacji Krzak, o której niebawem napiszę. Swoje miejsce ma też zasłużona Kasa Chorych, wyrosła na gruncie fascynacji tzw. bluesem chicagowskim. Zespół świętuje jubileusz czterdziestolecia działalności. Okazja ku temu jest dwojaka. W marcu tego roku ukazało się unikatowe, trzypłytowe wydawnictwo Kasa Chorych w Filharmonii, składające się z dwóch płyt CD oraz jednego krążka DVD. Znalazł się na nich dziewięćdziesięciominutowy zapis koncertu z białostockiej filharmonii, jaki odbył się 1 października 2015 roku. Drugi powód jest tyleż smutny, co zagadkowy. 6 czerwca na oficjalnej stronie zespół poinformował o zakończeniu swej działalności artystycznej. To prawda, Grzegorz Markowski śpiewał, że „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Mimo to nie jestem pewien, czy jest to właśnie ta chwila. Płyta dowodzi, że muzycy są w doskonałej kondycji i mogliby swoim fanom sprawić jeszcze wiele radości. Tę radość widać na twarzach muzyków w czasie koncertu. Zespół już niejednokrotnie zawieszał działalność, więc być może jeszcze powróci. Wszak widać, że oni to po prostu kochają.





Założycielami grupy byli gitarzysta Jarosław Tioskow i legendarny, nieżyjący już Ryszard Skiba Skibiński, grający na harmonijce ustnej. W Kasie Chorych grało na przestrzeni czterech dekad wielu znakomitych muzyków. Zespół nagrał dziesięć płyt, a w 2009 otrzymał Fryderyka za album Koncertowo. Płyta Kasa Chorych w Filharmonii jest podsumowaniem kariery. Znalazło się na niej dziewiętnaście utworów. Każdy z nich ma swoje zasłużone miejsce nie tylko w świadomości fanów lecz także w historii polskiego bluesa. Zespół udowadnia, że blues nie musi być smutny. Tematyka poruszana w tekstach to nie tylko stare niczym świat, skomplikowane relacje damsko-męskie. To także motyw drogi, kwestie społeczne i odwieczne dylematy ludzkiej egzystencji, choć czasem potraktowane z domieszką humoru. Już na wstępie koncertu warto zwrócić uwagę w jaki sposób w obecnym wcieleniu zespołu z legendą nieżyjącego Skiby mierzy się grający na harmonijce ustnej Michał Kielak. Dojrzałość tego muzyka nie jest dziełem przypadku. Wielokrotnie nagradzany i obecny ze swym instrumentem na wielu płytach jest mocnym punktem obecnego składu Kasy Chorych. Atmosfera koncertu wciąga, a kolejne utwory to nie tylko przegląd dorobku zespołu, lecz także znakomita porcja dobrej muzyki, od której trudno się uwolnić. Warto wspomnieć, że klasę zespołu już u progu kariery docenili Amerykanie. Debiutancki singiel z utworami Blues chorego i Szalona Baśka, który dziwnym trafem dotarł do rozgłośni radiowej WRJC-FM 91 w Baltimore, znalazł uznanie wśród tamtejszych słuchaczy, zajmując prestiżowe trzecie miejsce w organizowanej corocznie ankiecie.





Całość wrażeń z koncertu psuje jedynie nieprzemyślana praca realizatora wizji. Mam wrażenie, że ujęciami z kolejnych kamer rządził przypadek. Sytuację ratuje dźwięk. Do wyboru jest wersja 2.0 i 5.1. Muzyka brzmi czysto i selektywnie. Przez scenę przewija się plejada zaproszonych gości, niegdyś tworzących Kasę Chorych. Nadal doskonale się rozumieją. Całość brzmi profesjonalnie, słychać twórczą pasję i wkładane w muzykę serce. W zalewie przeciętności płyta zdecydowanie wyróżnia się, toteż z przyjemnością ją rekomenduję.


słuchacz