piątek, 8 lipca 2016

Friday Night In San Francisco









Zawsze lubiłem brzmienie gitary klasycznej. Bez względu na to, czy były to transkrypcje utworów J.S. Bacha w wykonaniu Vladimira Mikulki, czy hiszpańska muzyka gitarowa w interpretacji mistrza Jana Oberbeka (mam autograf!), czy poznański zespół gitarowy Super Duo. Trzeba by jeszcze wymienić przynajmniej tuzin innych wykonawców, których płyty stoją na półeczce. No i jak nie wspomnieć o mistrzach flamenco (Paco de Lucia). I może jeszcze meksykański duet Rodrigo y Gabriela...
Dziś jednak chcę wspomnieć pewien jesienny wieczór z 1981 roku. Tzw. „okoliczności przyrody”, w jakich wówczas się znajdowałem (zasadnicza służba wojskowa) wybitnie nie sprzyjały kontemplacji muzyki. Mimo to, przypadkiem zasłyszane w radiu dźwięki wręcz mnie poraziły. Przysiadłem na krześle i w towarzystwie dwóch kolegów dosłuchałem do końca płyty, którą prezentował w Trójce mistrz Piotr. Nosiła tytuł Friday Night In San Francisco. Była kompilacją nagrań trzech wirtuozów gitary, którzy spotkali się na wspólnym koncercie w piątek 5 grudnia 1980 roku w San Francisco, w prestiżowej sali Warfield, znanej z występów Ala Johnsona, Louisa Armstronga i Charlie Chaplina. Byli to Al Di Meola, John McLaughlin i Paco de Lucía. Każdy był niekwestionowanym mistrzem swego instrumentu, o każdym można napisać wiele. Wspólnie nagrali płytę, która na długo wstrząsnęła mym muzycznym światem i do dziś jest jedną z ulubionych.




Tu należałoby przerwać narrację i cofnąć się kilka lat wstecz. W połowie lat siedemdziesiątych usłyszałem (i nagrałem) fragmenty płyty, prezentowanej na falach Trójki przez wspomnianego wcześniej redaktora - nie bez powodu wyróżnionego Międzynarodowym Złotym Mikrofonem AKG - wszak były to czasy gdy radio kształtowało muzyczne upodobania słuchaczy. Były to nagrania Johna McLaughlina z grupą Shakti. Ta płyta też okazała się pewnym przełomem, otworzyła bowiem zamknięte dotąd drzwi i wprowadziła moją wrażliwość w zupełnie inny wymiar. Brytyjski gitarzysta, dotąd obracający się w kręgu jazzrocka, po rozpadzie The Mahavishnu Orchestra, od dawna zainspirowany kulturą hinduską, postanowił sformować grupę, łączącą oba muzyczne światy. Zespół, w skład którego prócz lidera wchodzili muzycy z Indii, grał wyłącznie na instrumentach akustycznych. Prócz gitary widocznej na okładce, zbudowanej specjalnie na potrzeby płyty w nagraniach pojawiły się skrzypce oraz hinduska tabla, ghatam i mridangam.




Wspomniana audycja Pana Piotra poprzedzała warszawski koncert zespołu, który miał miejsce w Warszawie, w marcu 1977 roku, w Sali Kongresowej. Tak, czasem w tamtej rzeczywistości zdarzały się cuda... Shakti z Johnem McLaughlinem zarejestrowało łącznie trzy płyty, po czym zawiesiło działalność na dwadzieścia lat. Była to muzyka niezwykła, wymagająca od słuchacza dużej otwartości, a jednak silnie oddziaływująca, wręcz hipnotycznie wciągająca. Także dziś, po latach inspiruje. Zespół został wskrzeszony przez słynnego Brytyjczyka w 1997 roku i wydał kolejne trzy albumy.




Tu kolejna dygresja. Dwa słowa o flamenco. To nie tylko muzyka, to kultura wywodząca się z folkloru andaluzyjskich Cyganów. Warto podkreślić, że zawiera pewne elementy tańców orientalnych (także hinduskich). Muzyka jest tu ważnym elementem, zwłaszcza wykonywana na gitarze. Dawniej jedynie towarzyszyła tańcom, jednak od połowy lat sześćdziesiątych zyskała pewną autonomiczność. Jednym z najważniejszych wirtuozów gitary flamenco był właśnie Paco de Lucía, zmarły niestety w 2014 roku.  To właśnie on przyczynił się do popularyzacji tej muzyki, odnosząc przy tym spory sukces komercyjny. Sam również był otwarty na inne style, poszukując nowych brzmień i wzbogacając swą grę o elementy jazzu. 




I teraz w narracji pojawia się Al Di Meola, amerykański wirtuoz gitary jazzowej, mający za sobą karierę w grupie Return to Forever, założonej przez Chicka Coreę. Był obdarzony niezwykłym talentem oraz wyjątkową szybkością i biegłością techniczną. Wcześniej raczej kojarzony z gitarą elektryczną, miał jednak w swym dorobku także utwory akustyczne. Początkowo zamiast niego miał zagrać Larry Coryell, jednak wytwórnia zdecydowała, że brak mu jeszcze dostatecznego potencjału komercyjnego.





Powróćmy jednak do roku 1980, kiedy John McLaughlin wpadł na pomysł nagrania płyty akustycznej, zarejestrowanej na żywo. Tu znajdują uzasadnienie wszelkie wcześniejsze dygresje, bowiem muzyka, która ją wypełniła okazała się syntezą wszystkich wspomnianych wyżej doświadczeń. Składają się nań elementy wywodzące się z flamenco i muzyki hinduskiej (wszak jak wspomniałem - te kultury gdzieś tam się łączą), są też elementy nowoczesnego jazz rocka i jazzu. Są też przede wszystkim osobowości muzyków, którzy ją stworzyli. Album Friday Night In San Francisco stał się podsumowaniem dwumiesięcznej trasy tria po USA i Europie. Muzycy byli w doskonałej dyspozycji. Trzy wybitne indywidualności, niezwykła technika, zderzenie odmiennych kultur i wielorakich inspiracji oraz entuzjastycznie i żywiołowo reagujący odbiorcy - to musiało przynieść sukces. Publiczność dotąd nie oglądała podobnego spektaklu. Składał się z utworów prezentowanych w duetach oraz zagranych w trio. Producent koncertu zadbał, by muzycy na scenie mieli kontakt wzrokowy, oddzielając ich jednak od siebie szklanymi przegrodami akustycznymi. Dało to dobrą separację dźwięku i umożliwiło umieszczenie precyzyjnego opisu na płycie, informującego którego z muzyków słychać w każdym z kanałów. 




Płytę otwierają dwa połączone utwory: Śródziemnomorski Taniec Słońca (Mediterranean Sundance) - akustyczna kompozycja Ala Di Meoli z jego autorskiej płyty Elegant Gypsy (1977) ) oraz Río Ancho  - utwór Paco de Lucíi z albumu Almoraima (1976). Kompozycja pełna ognia, zmian tempa i błyskotliwej techniki. Razem blisko jedenaście i pół minuty doskonałej muzyki. Dalej jest jeszcze lepiej. Krótkie opowieści z czarnego lasu (Short Tales of the Black Forest), kompozycja Chicka Corei zagrana przez Johna McLughlina oraz Ala Di Meolę to kolejny popis techniki, okraszony muzycznym żartem, jakim okazały się niekonwencjonalne dźwięki wydobywane z instrumentów, wpleciony blues i temat muzyczny z filmu Różowa Pantera. Muzycy grają z wielką swobodą, a publiczność reaguje żywiołowo i doskonale się bawi. Trudno w to uwierzyć, przecież to zaledwie trzech muzyków (choć na płycie w trio na żywo pojawiają się tylko raz), trzy sześciostrunowe gitary, dwóch muzyków grających kostką i Paco de Lucía palcami, a emocji więcej niż mogłaby dostarczyć spora orkiestra symfoniczna.
W zasadzie płyta genialna, jedna z tych, które można zabrać wszędzie, nawet na przysłowiową wyspę bezludną, jeśli tylko dałoby się tam ją odtworzyć. To czterdzieści minut muzycznej magii tworzonej przez geniuszy, dla których nie istnieją techniczne bariery - mogą zagrać wszystko. Muzyka nie jest szczególnie trudna, wciąga od pierwszych dźwięków. Mimo to pozostawia pewien niedosyt. Album nagrano na zakończenie dwumiesięcznego tournee, na widowni zasiadało blisko 10 tysięcy osób - i tylko cztery utwory koncertowe? Zabrakło materiału? Guardian Angel, utwór zamykający krążek, zagrany również w trio zarejestrowano w studio. Trochę to rozbija koncepcję płyty. Album na przestrzeni trzydziestu pięciu lat wydano wielokrotnie w różnych formatach, jednak żadne z wydawnictw nie zawiera materiałów dodatkowych. Realizator zaspał, taśma się skończyła, czy reszta się nie nadawała? Trudno, pozostaje cieszyć się, że to co wydano jest godne najwyższego uznania. Płyta Friday Night in San Francisco odniosła komercyjny sukces. Sprzedano ponad 1,5 mln egzemplarzy. Legendarne trio wystąpiło przed polską publicznością w czerwcu i w październiku 1996 roku, w wypełnionej po brzegi warszawskiej Sali Kongresowej. Publiczność była zachwycona.




Po wydaniu Friday Night In San Francisco muzycy spotkali się w studio jeszcze dwukrotnie. W 1983 nagrali wspólnie Passion, Grace and Fire , a w 1996 The Guitar Trio. Przytoczę słowa Paco, który powiedział w jednym z wywiadów z okazji polskich koncertów: Gdy jest nas trzech na scenie, gdy współzawodniczymy muzycznie, co wieczór walcząc o każde solo, to poziom adrenaliny wzrasta. Najważniejsze jest wyjść na scenę, czuć podniecenie i tę odrobinę szaleństwa. No właśnie, w warunkach studia nagraniowego trudno to odtworzyć, stąd choć obie późniejsze płyty są ciekawe i godne uwagi, to już jednak nie to...


słuchacz








1 komentarz: