piątek, 30 grudnia 2016

Przed świtem. Wielki powrót Kate Bush







Schyłek lat siedemdziesiątych. Wówczas pierwszy raz usłyszałem nazwisko młodej, obiecującej wokalistki, obdarzonej niespotykanym głosem. Wtedy też nagrałem jej pierwszą płytę The Kick Inside (1978), zaprezentowaną w radiowej Trójce, bodajże przez Piotra Kaczkowskiego. I chyba właśnie w jego programie usłyszałem, że na starcie do kariery pomógł jej David Gilmour, legendarny gitarzysta Pink Floyd. Płyta rzeczywiście była niezwykła. Elektryzowała nie tylko muzyka, przyciągał także zdumiewający głos.
Kate Bush, bo o niej mowa, od dziecka interesowała się muzyką, stąd też rodzice posłali ją na lekcje skrzypiec i fortepianu. Pierwsze piosenki napisała mając zaledwie trzynaście lat. To z tego okresu pochodzi The Man With The Child In His Eyes oraz The Saxophone Song. Wówczas była zaledwie filigranową, nikomu nie znaną nastolatką, która od czasu do czasu komponowała do szuflady. Nazbierało się tych kompozycji dość sporo, jednak przygotowana taśma demo nie zainteresowała żadnej wytwórni płytowej. Wszystko zmieniło się w chwili, gdy nagrania te za pośrednictwem Ricky’ego Hoppera trafiły do gitarzysty Pink Floyd. Ten, zauroczony jej możliwościami zorganizował i sfinansował profesjonalne demo do trzech utworów. 




Produkcją zajął się Andrew Powell, dobry znajomy Davida Gilmoura. On też później został producentem dwóch pierwszych płyt Kate. Dopiero tak przygotowane demo z rekomendacją Gilmoura zainteresowało Terry Slatera z EMI, który zdecydował się podpisać wstępny kontrakt. Na szczęście wytwórnia poczekała jeszcze blisko trzy lata, uznając, że Kate Bush jest zbyt młoda na debiut. Ten czas artystka wykorzystała dopracowując materiał na pierwszą płytę oraz pobierając lekcje tańca u słynnego mima Lindsaya Kempa. Niemal wszystkie utwory stworzyła do własnych tekstów. 
Inspirowała się literaturą i filmem. Wuthering Heights napisała poruszona lekturą Wichrowych wzgórz Emily Brónte, w The Kick Inside opisała historię kazirodczego związku, który doprowadził niedoszłą matkę do samobójczej śmierci. W szkole baletowej poznała zasady ruchu scenicznego i podstawy gry aktorskiej, co zaowocowało podczas realizacji teledysków oraz późniejszej trasy koncertowej. Pierwsza płyta, wydana w 1978 roku, w okresie rewolty punk okazała się strzałem w dziesiątkę. Wygłodniały rynek ciepło przyjął jej świeży, bogato zaaranżowany i melodyjny repertuar. Zaledwie dziewięć miesięcy później wydano kolejny album Lionheart, a wiosną 1979 roku młoda artystka udała się w pierwszą trasę koncertową.




Występy na żywo okazały się nie lada wyzwaniem. Przygotowanie pochłonęło sporo kosztów, było też niezwykle wyczerpujące. Podczas jednego spektaklu, pełnego tańca, wyszukanej scenografii i gry świateł artystka siedemnastokrotnie zmieniała kostium. Okazała się też jedną z pierwszych wokalistek korzystających z bezprzewodowego mikrofonu, co zresztą było naturalną koniecznością przy skomplikowanych układach baletowych. Łącznie wystąpiła blisko trzydzieści razy, spektakl obejrzało ponad sto tysięcy widzów, zaś prasa i krytycy nie szczędzili pochwał. Trasa, mimo artystycznego sukcesu okazała się finansową katastrofą, nic więc dziwnego, że Kate Bush od tego czasu unikała występów na żywo. Niewykluczone, że przyczyniła się do tego również tragiczna śmierć Billa Duffielda, reżysera światła, który zginął w wypadku podczas jednego z koncertów. Kate wraz z Peterem Gabrielem zorganizowała specjalny koncert, z którego dochód przeznaczyła dla jego rodziny. 




Dobrze, że pozostały archiwalne zapisy z tej trasy, choć z punktu widzenia dzisiejszych standardów są mocno niedoskonałe. W 1981 roku ukazał się box, zawierający kasetę wideo (VHS) oraz płytę CD, będącą zapisem fragmentów jej występu w londyńskim Hammersmith Odeon.
Ciekawym dokumentem jest również program telewizyjny Kate Bush - Christmas Special (1979), zarejestrowany dla BBC 2. Podobnie jak występy w Hammersmith Odeon trudno go nazwać koncertem. Jest to właściwie parateatralne widowisko baletowe, podczas którego na scenie gościnnie pojawia się Peter Gabriel.





Kolejne płyty Kate Bush pojawiały się w coraz większych odstępach czasowych. Wokalistka całkowicie przejęła rolę producenta i zapewniła sobie pełną niezależność artystyczną. Znana z perfekcyjnej dbałości o każdy szczegół następne albumy przygotowywała we własnym studiu. Zazdrośnie chroniła też swą prywatność, stając się jedną z najbardziej tajemniczych artystek w Anglii, co doprowadziło do powstania wielu legend i plotek związanych z jej osobą.




W ciągu blisko czterdziestu lat swej działalności artystycznej wydała jedenaście płyt. Inspiracji niezmiennie szukała w literaturze i filmie. Utwór The Infant Kiss powstał po przeczytaniu W kleszczach lęku Henry'ego Jamesa, The Sensual World zainspirowany został monologiem Molly Bloom z Ulissesa Jamesa Joyce'a. Get Out Of My House odzwierciedla atmosferę horroru The Shining Stanleya Kubricka, opartego na motywach powieści Lśnienie Stephena Kinga. Odwoływała się też do własnych doświadczeń z okresu dojrzewania - The Fog oraz skomplikowanych losów innych postaci (węgierski iluzjonista Harry Houdini, czy brytyjski kompozytor Frederick Delius). W 1990 roku w sprzedaży pojawił sie box This Woman’s Work - Anthology 1978-1990, zawierający osiem albumów studyjnych oraz dwie dodatkowe płyty, na których zamieszczono inne, trudno dostępne wersje znanych wcześniej utworów oraz piosenki z ze stron B singli.
W ostatnich latach Kate Bush nie rozpieszczała swych fanów nowymi wydawnictwami. 




Jej płyty pojawiały się nieregularnie, co kilka lat. Tym większą sensację wzbudziła podana w marcu 2014 roku informacja, że artystka po trzydziestopięcioletniej przerwie zamierza po raz drugi w swej karierze zorganizować serię koncertów. Wszystkie bilety na piętnaście spektakli w londyńskim Hammersmith Apollo Theatre zostały sprzedane w ciągu piętnastu minut, stąd zorganizowano jeszcze siedem dodatkowych koncertów, a jej powrót na scenę uznano za największe wydarzenie muzyczne ostatnich lat. 




Miejsce nie było przypadkowe - to właśnie tam zakończyła się pierwsza i jak dotąd jedyna trasa koncertowa artystki. Tym, którzy nie zdołali zdobyć biletów pozostał czarny rynek, gdzie ceny za pojedynczą wejściówkę sięgały 1,5 tys. funtów. Przybyli fani Kate Bush z całego świata, od Nowego Jorku i Montrealu, po Sydney i Japonię. Wyszła na scenę boso, w czarnym kostiumie. Powitała skromnie publiczność, wyraźnie zaskoczona ciepłym przyjęciem. Spektakl trwał ponad trzy godziny. Podobnie jak przed laty, było to niezwykłe widowisko multimedialne, z niesamowitą scenografią i grą świateł. Na scenie pojawiali się tancerze, aktorzy, lalkarze, iluzjoniści...  




Niewielkie pojęcie o jego skali dają fotografie, zamieszczone w książeczce do wydanych 29 września 2016 trzech płyt CD, dokumentujących ów koncert. Pojawiła się też wersja winylowa, składająca się z czterech czarnych krążków oraz sporej wkładki, również ze zdjęciami z koncertu. W obu przypadkach to ponad sto pięćdziesiąt pięć minut doskonałej muzyki. Koncert składał się z trzech części. Z pierwszej na płycie zamieszczono siedem kompozycji. Już otwierające spektakl Lily dowodzi, że głos Kate, wprawdzie nieco dojrzalszy, dalej jednak fascynuje. Kolejne utwory Hounds of Love, King of the Mountain oraz genialny Running Up That Hill (A Deal with God) jedynie to wrażenie potwierdzają. Druga płyta zawiera nieco rozbudowaną wersję suity Ninth Wave z płyty Hounds of Love (1985). Była to opowieść o kobiecie tonącej i walczącej o życie w falach oceanu. Nawet muzyka pozbawiona oprawy teatralnej wywołuje u uważnie słuchających głębokie przeżycia. Na trzeciej płycie znalazła się kolejna suita A Sky of Honey, pochodząca z albumu Aerial (2005). Artystka wplotła w nią utwór Tawny Moon, który zaśpiewał jej syn Albert McIntosh. Ten cykl kompozycji, afirmujących cuda natury, jasne strony życia i życiodajne światło słoneczne okazał się doskonałą przeciwwagą dla nieco mrocznej suity Ninth Wave. Całość uzupełniają dwa bisy - Among Angels i Cloudbusting.




Co ciekawe, podczas koncertu artystka niemal całkowicie pominęła swe cztery pierwsze albumy z lat 1978-1982. Skupiła się na nieco późniejszej twórczości. Dzięki temu program był bardziej spójny, zyskała na tym również dramaturgia spektaklu, sprawiając wrażenie pewnej logicznej całości. Do dziś Kate Bush pozostaje jedną z najbardziej oryginalnych artystek wszech czasów. Dobrze, że przypomniała o sobie. Jej głos nadal zachwyca. Pozytywna opinia krytyki sprawiła, że jej wszystkie wcześniej wydane albumy ponownie znalazły się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Pod koniec sierpnia  okazało się, że jest jedyną artystką w historii, której osiem albumów w ciągu jednego tygodnia znalazło się na brytyjskiej Top 40. Szkoda, że w wywiadzie dla magazynu MOJO ucięła spekulacje fanów, oczekujących na pełen zapis koncertów w postaci płyty DVD. Stwierdziła, że ścieżka audio lepiej oddaje atmosferę spektaklu, pozostawiając miejsce na grę wyobraźni. Pozostaje mieć nadzieję, że może zmieni zdanie.

słuchacz






sobota, 24 grudnia 2016

Nowe i stare kolędy Zbigniewa Preisnera. Kilka myśli spod choinki



Najważniejsze jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: 

i zwyczaje, i święta rodzinne. I dom pełen wspomnień.

Antoine de Saint-Exupéry












Magiczny czas świąt – okres pogłębionej refleksji, lub jak kto woli bezrefleksyjnej konsumpcji. Dla wszystkich – kilka wolnych dni, pełnych pokoju i refleksji, gdy można nie myśląc o kłopotach spotkać się w gronie najbliższych. Tematów do rozmów z pewnością nie zabraknie, choć daj Boże, aby owa wymiana poglądów przy stole nas nie podzieliła. A może warto w tym wyjątkowym okresie spróbować zrobić coś dla innych. Czasem wystarczy naprawdę niewiele. Wielu doskwiera samotność, choć nie zawsze prawdziwie fizyczna. Znacznie trudniejsza jest ta psychiczna, wynikająca z braku zrozumienia. Coraz częściej wśród ludzi zanika umiejętność rozmowy i wzajemnej tolerancji. Znak czasów? Oby nie.

W tych świątecznych dniach często towarzyszy nam nastrojowa muzyka, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Niegdyś do tradycji należało wspólne śpiewanie kolęd. Dziś zwyczaj ten zanika, zaś rolę domowego kantora przejmuje radio, telewizja lub muzyka z czarnych czy srebrnych płyt. Obok tradycyjnych kolęd coraz częściej pojawiają się pastorałki, lub utwory jedynie (niczym nieśmiertelny Last Christmas) pozornie związane ze świętami. Wielu artystów nagrywa gwiazdkowe piosenki, często wcale nie wiążąc ich z przekazem religijnym. Powszechnie dominuje komercyjna strona świąt, zaś tzw. gwiazdkowe utwory próbują opiewać 
uroki zimy, coraz bardziej wątpliwe w naszej szerokości geograficznej. Inne próbują zachęcić nas do powszechnej życzliwości, jednak gdzieś umyka to, co przed wiekami zdarzyło się w Betlejem. Światu brakuje miłości i jest on coraz bardziej podzielony. Jedni świętują w luksusie, inni drżąc o własne życie szukają schronienia na wygnaniu. Są stoły z dwunastoma potrawami, są też takie z suchym chlebem. Podobnie ludzkie serca – bywają przepełnione miłością, życzliwością i empatią, bywają też pełne żalu, wzajemnych pretensji i frustracji. Takie pewnie będą i nadchodzące święta, bowiem najczęściej dostajemy od innych to, co sami nosimy w sobie.





Siedemnaście lat temu, tuż przed tradycyjną Wigilią, do jednej z popularnych gazet dołączono płytę Zbigniewa Preisnera, zatytułowaną Moje kolędy na koniec wieku. Kompozycje te, z ciekawymi i budzącymi refleksję tekstami, powstawały z myślą o artystach z kręgu krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Mimo upływu czasu ich przesłanie nie straciło swej aktualności. 





Jedenaście lat później płyta została wznowiona i ze zmienioną okładką pojawiła się w tradycyjnej sprzedaży, jednak i po tej edycji pozostało jedynie wspomnienie. Dobrze się więc stało, że Zbigniew Preisner po kolejnych kilku latach powrócił do swego projektu. Dopisał siedem nowych kompozycji. Cztery z nich powstały do wierszy Ewy Lipskiej. Zrealizowano je przy wsparciu muzyków orkiestry Sinfonia Varsovia oraz Chóru Chłopięcego Filharmonii Krakowskiej. Śpiewają: Justyna Szafran, Anna Szałapak, Elżbieta Towarnicka, Piotr Łykowski, Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki i zespół góralski „Zakopiany”. Nowa edycja zyskała odmieniony tytuł W poszukiwaniu dróg. Nowe i stare kolędy. W sklepach pojawiła się 27 listopada 2015 roku, zasłużenie szybko zyskując status platynowej płyty. Pojawiła się również wersja dla miłośników czarnego winyla, w postaci dwupłytowego albumu.





Jestem przekonany, że postaci Zbigniewa Preisnera nie trzeba bliżej przestawiać. Warto wspomnieć, że jest samoukiem i nigdy nie skończył żadnej szkoły muzycznej, a obok Wojciecha Kilara i Jana A. P. Kaczmarka uważa się go za jednego z najbardziej znanych polskich kompozytorów muzyki filmowej. Trudno wyobrazić sobie Dekalog lub Trzy kolory Kieślowskiego bez jego muzyki. Tworzył także muzykę do filmów Zabić księdza, Europa, Europa, i Tajemniczy ogród Agnieszki Holland. Jest nagradzany na prestiżowych festiwalach filmowych, współpracuje z największymi twórcami, jest też członkiem Francuskiej Akademii Filmowej. Na festiwalu w Berlinie uhonorowano go Srebrnym Niedźwiedziem, zaś z Paryżu dwukrotnie otrzymał Cezara. Od 2005 roku pracuje przy solowych projektach Davida Gilmoura. Nagrał płytę Diaries of Hope z Lisą Gerrard, zainspirowaną pamiętnikami żydowskich dzieci - ofiar Holocaustu.

W poszukiwaniu dróg. Nowe i stare kolędy to płyta ważna, niosąca głębokie treści i niepokojące pytania. To płyta dla tych, którym droga jest polska tradycja i kultura. W jednym z wywiadów Zbigniew Preisner powiedział: Dla mnie kolęda to jest rozmawianie o czymś. To nie jest beztroska, choinka i prezenty. To czas naprawdę intymny. Zastanowienia się nad tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. I taka jest ta płyta, o wszystkich współczesnych problemach, które z biegiem lat narastają. Kolędy te, mimo iż są dość smutne, niosą w sobie dużo ciepła i liryzmu. Delikatne, zwiewne melodie zapadają w pamięć. Nie można zapomnieć, że Preisner jest genialnym aranżerem. Po mistrzowsku operuje nastrojem, potrafi w utworach wyeksponować to, co najważniejsze.





A teksty? Zwykle ze szczególną uwagą przyglądam się poezji Ewy Lipskiej. Tak było już przed laty, gdy usłyszałem jej wiersze w interpretacji Marka Grechuty. Zaczęło się od utworu Pewność. Z pozycji bacznego obserwatora potrafiła uderzyć w czułe struny mojej wrażliwości. Tak jest i tym razem. Te teksty nie wymagają komentarza, zresztą jest nim zwykle celna pointa. Są też ważne teksty Jana Nowickiego, Agaty Miklaszewskiej i Szymona Muchy. Nie sposób wymienić wszystkich. 

Kolędy na koniec wieku przetrwały próbę czasu, zaś siedem nowych utworów jedynie je uzupełnia. Poruszane tematy pozostały nadal aktualne, są ponadczasowe. Nie wiem czy to dobrze. Okazuje się, że nie potrafimy rozwiązywać problemów. Stare pozostają, wciąż też sami generujemy nowe. Co zmieniło się w przeciągu roku? Wzrosło poczucie zagrożenia, zarówno w wymiarze globalnym, jak i jednostkowym. Wzrasta też świadomość bezsilności. Zmieniliśmy swoje otoczenie, doganiamy Europę, jednak w wymiarze ludzkim i społecznym jest nam coraz trudniej. Trudno w to uwierzyć, ale w drugiej dekadzie XXI wieku często mam wrażenie, że nasza cywilizacja stoi na równi pochyłej. Pozostaje nadzieja, że się mylę. Album Zbigniewa Preisnera, mimo iż w swym nastroju nieco smutny, niesie jednak nadzieję. I tę nadzieję trzeba zabrać ze sobą na kolejny rok.





Zwykle w Święta myślę o najbliższych, lecz nie tylko. Myślę także o znajomych - niegdyś bliskich, z racji wspólnych celów. Tym, którzy zachowali moją skromną osobę w swej życzliwej pamięci chciałbym złożyć wyrazy sympatii, zaś tych pochłoniętych własnymi sprawami i tak zapewniam o swej przychylności. Pozostaje jeszcze niewielka grupa tych, którzy jedynie z sobie wiadomych powodów zaprzestali wszelkich kontaktów. Trudno w dalszym ciągu nazywać ich znajomymi, dziś jednak wszystkim składam serdeczne życzenia. Szczególne pozdrowienia i sympatii kieruję do tych, którzy odwiedzają mego bloga. Dziękuję za miniony rok i za blisko czterdzieści tysięcy odwiedzin. Żywię też nadzieję na dalsze, wspólnie spędzone chwile.

słuchacz






piątek, 16 grudnia 2016

Niebo będzie później - refleksje po lekturze książki










Nie ukrywam, że twórczość Czesława Niemena od wielu lat zajmuje na mej półeczce szczególne miejsce. Myślę też, że nikogo to specjalnie nie dziwi, wszak zarówno on jak i jego dorobek ma zasłużone, trwałe miejsce w polskiej spuściźnie kulturalnej. Kilkakrotnie poświęcałem tej postaci swe teksty na niniejszym blogu. Moja fascynacja, choć nie bezkrytyczna, rozciąga się również na wydawnictwa książkowe poświęcone jego osobie. Wbrew pozorom jest ich niemało i często stanowią cenne, lecz nie zawsze obiektywne uzupełnienie wiedzy o artyście.





Nic więc dziwnego, że gdy dwa miesiące temu w księgarniach pojawiła się książka Niebo będzie później, będąca rozszerzonym wywiadem Szymona Babuchowskiego z Natalią Niemen, to pomyślałem, że warto ją przeczytać. Nie zraziły mnie pozornie sensacyjne i wyrwane z kontekstu wypowiedzi głównej bohaterki, jakimi próbowały epatować swych czytelników różne plotkarskie wydawnictwa i portale. Z zasady nie lubię plotek, a opinię na jakikolwiek interesujący mnie temat staram się formułować samodzielnie i jeśli to możliwe, to po zapoznaniu się z całością zagadnienia. Sięgnąłem więc po książkę, w nadziei znalezienia odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań.

Nie znałem bliżej Czesława Niemena. Kiedyś, przed wielu laty miałem okazję zamienić z nim kilka słów. Chętnie podpisał mi wówczas niemały stos przytarganych na tę okazję płyt. Mimo aury jaka go otaczała, zrobił na mnie wrażenie skromnego i bezpośredniego człowieka, jakkolwiek ważącego wypowiadane opinie. Nie znam też bliżej jego córki Natalii, choć kilkanaście lat temu na Festiwalu Song of Songs przeprowadziłem z nią i jej siostrą krótką rozmowę dla Radia Plus. Było to jednak tak dawno, iż nie sądzę by zachowała ten fakt w pamięci (choć zapis tej rozmowy gdzieś drzemie w mych archiwach). Czesław Niemen chronił swoją prywatność, co zresztą było dla mnie zupełnie zrozumiałe. Dziś dla wielu odbiorców jego sztuki niestety nie jest to już tak oczywiste. Boleję nad tym, jednak moja ocena niczego tu nie zmieni. O rodzinie Czesława Niemena zaczęto mówić głośno dopiero po jego śmierci – i to często w sposób mający niewiele wspólnego z jakąkolwiek kulturą. Nie mam tu zamiaru nikogo bronić ani tłumaczyć, a o wielu zakulisowych sprawach nie mam i nie chcę mieć pojęcia.





Wróćmy jednak do książki Szymona Babuchowskiego. Jej autor jest poetą, dziennikarzem i literaturoznawcą, a przy tym dobrym znajomym Natalii. Może dzięki temu znalazł wspólną płaszczyznę porozumienia z córką Niemena. Oczywiście, jak łatwo przewidzieć, w rozmowie pojawiły się wątki i wspomnienia dotyczące bezpośrednio samego Czesława. Autor wywiadu nie unikał trudniejszych pytań, zadawał je jednak z wyczuciem, nie przekraczając granic przyjętych w dobrym (w moim odczuciu) dziennikarstwie. Z zainteresowaniem przeczytałem fragmenty dotyczące wydawnictw płytowych Niemena, bowiem jak wiadomo dostępność zwłaszcza późniejszych albumów artysty jest dziś mocno ograniczona. Pół roku temu 
na blogu poświęciłem tej kwestii jeden z tekstów. Córka artysty, będąca jedną ze jego spadkobierczyń, próbuje w jakiś sposób tłumaczyć tę sytuację. Oczywiście ma prawo do własnej oceny, przyznam jednak, że jej argumenty akurat w tym przypadku nie do końca mnie przekonują. Zwłaszcza w perspektywie minionych kilkunastu lat. To jednak zaledwie jeden z bardzo wielu wątków.




Książka Niebo będzie później ukazała się nakładem Wydawnictwa Niecałe. Naprawdę warto ją przeczytać uważnie i w całości. To zapis naprawdę szczerej rozmowy. Pozwala bliżej poznać Natalię Niemen, nie tylko jako córkę wybitnego artysty, która również zajmuje się sztuką, ale (a może zwłaszcza) jako kobietę i matkę, nie wahającą się mówić o swych uczuciach i przekonaniach. Lektura książki pozwoliła mi bliżej ją poznać. Spojrzałem na jej postać zupełnie inaczej i nie ukrywam, że ze sporą dozą sympatii. Podziwiam ją za odwagę i bezkompromisowość, także w kwestii deklarowanego światopoglądu, choć sam wyznaję nieco odmienny. Książka spotkała się z wieloma krytycznymi opiniami. Kwestionowano nawet powody, dla których się ukazała. Nie sądzę, by miała służyć jedynie ku promocji własnej osoby, tudzież własnej sztuki. Nie odbieram jej również jako polemiki z niechętnymi mediami. Myślę, że siadając do lektury warto pozbyć się takich uprzedzeń, godnych raczej plotkarskiej prasy i otworzyć się na zawarty w niej przekaz. Nie trzeba się z nim zgadzać, ale warto poznać racje drugiej strony. 




Natalia Niemen dzieli się z czytelnikami wieloma indywidualnymi przemyśleniami. Często trudno odmówić jej racji. Dzieli się też wspomnieniami z dzieciństwa, czasem niełatwymi lecz zawsze przebija z nich szacunek do rodziców. Nie od dziś wiadomo, że dzieci sławnych rodziców nie mają w życiu łatwo. Dotyczy to zwłaszcza artystów, którzy z natury są bardziej wrażliwi. W jednym z wywiadów powiedziała, że wspomnienia te mają odkłamać rzeczywistość i narosłe wokół rodziny plotki i bzdury. Czy się to udało? Nie wiem, plotkami się nie zajmuję, a prasy kolorowej raczej nie czytuję. Retrospekcje Natalii przyjąłem z sympatią, nie doszukując się w nich ukrytych podtekstów. Szymonowi Babuchowskiemu udało się w jakiejś części zachować oryginalny styl tych wypowiedzi. Przebija z nich nieco podobne słownictwo i stylistyka, jakiej używał Niemen w swych felietonach pisanych dla Tylko Rocka. W końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni. Widać tu naturalność i autentyczność. Natalia opowiada także o początkach swej kariery i o debiutanckiej płycie, jaką wówczas nagrała. Pamiętam, że krążek ten, wydany w 1998 roku, odebrałem dość powściągliwie. Znacznie bardziej podobał mi się okres jej współpracy z grupą New Life’m i zespołem Trzecia Godzina Dnia.





A jeśli już mowa o wokalistyce to nieodparcie prześladuje mnie pewna myśl. Od pewnego czasu Natalia Niemen z towarzyszeniem zaprzyjaźnionych muzyków prezentuje program Niemen mniej znany. Szkoda, że moje rodzinne miasto nie leży na trasie jej koncertów, stąd też owego projektu nie znam. Zgodnie z tytułem artystka pragnie przybliżyć w nim późniejszą, mniej popularną twórczość swego ojca. Program ponoć wypełniają utwory z dwóch ostatnich płyt Czesława: Terra Deflorata oraz spodchmurykapelusza. Nie wątpię, że włożyła weń całe swoje serce i umiejętności. Kompozycje prezentowane są w wersjach akustycznych. Podobno przygotowuje także płytę z własną wizją tych utworów. Cóż, pewnie kiedyś uda mi się zdobyć to wydawnictwo. Chętnie skonfrontuję je z wersją zawartą na płytach jej ojca, zaaranżowaną na elektroniczną Robotestrę. Oba wymienione wcześniej tytuły stoją na mojej półeczce. Co jednak mają zrobić ci, którzy owych płyt nie znają? Obie są niedostępne i od wielu lat nie wznawiane… 




Zupełnie inną kwestią jest postawa Natalii i przemawiające z kart książki świadectwo jej wiary. Zgodnie z tytułem córka Niemena wierzy, że lepszy świat dopiero nas czeka. Choć dzielą nas pewne różnice, to tu jej i mój światopogląd się spotyka. Jestem pełen podziwu dla odwagi, z jaką wypowiada swe myśli. Nie próbuje ewangelizować czytelników na siłę, raczej pragnie przekonać do własnej wizji przykładem, choć sama przyznaje, że nie jest ideałem. Porusza mnie szczerość, z jaką opowiada o rodzinie i codziennych kłopotach, nieobcych każdemu z nas. Mówi też o priorytetach, jakimi kieruje się na co dzień: Najpierw jestem boginią domowego ogniska, kurą i gospodynią domową, żoną i matką, a dopiero później artystką. To przecież nie jest popularna postawa w dzisiejszym świecie. Pokolenie moich rówieśników powtarza często, że kwestia wiary jest prywatną sprawą każdego człowieka. W zasadzie się z tym zgadzam, jednak zawsze zastanawiałem się dlaczego niektórym wolno głośno deklarować swój ateizm, a inni są krytykowani za publiczne wyznawanie swej miłości do Boga. Brak tu konsekwencji. Żyjemy w świecie, gdzie często wartości duchowe są pomijane, lub wręcz wstydliwie przemilczane. Zapominamy o tym, że czy się to nam podoba czy nie, to chrześcijaństwo w perspektywie historycznej ma swój wielki wkład do podstaw kultury europejskiej. 

Podsumowując – szczerze zachęcam do lektury książki Niebo będzie później. Z wielu względów. Mnie ów wywiad przekonał do osoby Natalii Niemen. Wierzę w szczerość jej wypowiedzi, choć jak wcześniej wspomniałem – pozostaje wiele kwestii niewyjaśnionych. Chyba warto prześledzić drogę od dziwnego świata po wiarę w lepszy, który gdzieś na nas czeka. Nie sądzę, by kiedykolwiek przeczytała ten wpis, jednak chciałbym podziękować jej za tę książkę i życzyć wytrwania przy swych przekonaniach.


słuchacz





Fragment okładki pierwszego wydania płyty 
Czesława Niemena Sen o Warszawie

piątek, 9 grudnia 2016

Rockowa msza. Po obu stronach Atlantyku








Obecność tematyki religijnej w muzyce rockowej nie jest dziś czymś szczególnie sensacyjnym. Zespołów grających rocka z chrześcijańskim przesłaniem nie brak także w Polsce. Dość wspomnieć choćby regularnie przypominającą o swym istnieniu supergrupę 2Tm2,3. Formacja ta powstała już dwadzieścia lat temu i dorobiła się dziesięciu niezłych płyt. W jej skład weszli muzycy krajowej sceny alternatywnej, m.in. z zespołów Armia, Houk i Acid Drinkers, jednak ich dorobkiem zajmę się przy innej okazji.

Myślę, że podejmując ten temat należy oddzielić muzykę zaledwie inspirowaną tematyką biblijną od dokonań twórców, którzy w założeniu pragnęli swe utwory powiązać z chrześcijańskimi treściami. To zadanie nigdy nie było to łatwe, bowiem rock jako muzyka buntu z reguły bliższy był tradycji lewicowej. Muzyka rockowa z chrześcijańskim przekazem nie jest specjalnie popularna (może wyjątkiem jest tu USA). Nie dlatego, że jest kiepska. Raczej dlatego, że jej przesłanie w dzisiejszych czasach uważane jest za niepopularne, nie nadążające za specyficznie pojętym duchem wolności i rewolucji kulturalnej. Tylko czy na pewno jest to kwestia mody? Może raczej odwagi wyrażania własnych przekonań, które przecież nie zawsze muszą podążać za ogólnie przyjętym trendem.

Cofnijmy się o pół wieku, zanim jeszcze nastąpiła premiera słynnej opery Jesus Christ Superstar Webbera i Rice’a. W 1968 roku na półkach z muzyką rockową po obu stronach Atlantyku niemal jednocześnie pojawiły się płyty zainspirowane tradycyjną formą mszy łacińskiej. Kto był pionierem?





Oficjalnie często powtarza się, że pierwszą mszą rockową był projekt grupy The Electric Prunes, wydany na płycie Mass in F Minor. Czy w istocie była to pierwsza próba? I czy rzeczywiście był to pomysł wspomnianego zespołu? Niekoniecznie. Mass in F Minor była dziełem amerykańskiego kompozytora Davida Axelroda, którego zainspirowała tradycyjna forma łacińskiej liturgii. Skomponował utwór oparty na łacińskich tekstach i sześciu stałych części mszy św: Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus, Benedictus i Agnus Dei. Takie też tytuły noszą kolejne części kompozycji Axelroda, jednak zawierają muzykę mocno tkwiącą w klimacie rocka psychodelicznego. Skąd pojawili się muzycy The Electric Prunes? Była to wówczas młoda i ambitna amerykańska grupa, grająca rocka psychodelicznego. Podobnych formacji w tym czasie na zachodnim wybrzeżu USA działało wiele, jednak „Elektryczne Suszone Śliwki” były wyjątkowym przykładem garażowej kapeli, żyjącej w absolutnej symbiozie z modnym wówczas ruchem hipisowskim. Zespół wydał wcześniej dwie obiecujące płyty, z których zwłaszcza druga Underground była ciekawym psychodelicznym eksperymentem. Okazało się jednak, że jej sprzedaż nie zachwyciła wydawców. Chcąc poprawić wizerunek grupy producent Dave Hassinger oraz menadżer zespołu Lenny Poncher wspólnie z kompozytorem i aranżerem Davidem Axelrodem wpadli na pomysł połączenia klasycznego klimatu gregoriańskiego chorału z psychodelią. Zespół został więc niejako wynajęty do zrealizowana ich wizji.






James Lowe, wokalista grupy wspominał, że gdy przyjechali do studia, to zastali tam ściany pokryte rozwieszonymi diagramami i pięcioliniami. Okazało się, że jedynie basista zespołu Mark Tulin potrafi czytać nuty. Mimo to muzycy podjęli wyzwanie. Efekt końcowy był interesujący, jednak praca przy projekcie była dla zespołu niezwykle stresującym doświadczeniem. Realizatorom trudno było pogodzić wizje kompozytora z umiejętnościami i doświadczeniem instrumentalistów. W trakcie rejestracji dzieła mocno iskrzyło. Zespół wprawdzie dotrwał do końca sesji, był jednak wspomagany przez wynajętych muzyków z kanadyjskiej formacji The Collectors. Mimo to płyta Mass In F Minor, nazywana przez krytykę chyba nie do końca trafnie pierwszą rockową mszą, przyniosła intrygującą mieszankę psychodelii, rocka i śpiewanych po łacinie religijnych tekstów. Te pozornie odległe inspiracje do dziś łączą się w przedziwny sposób, sprawiając wrażenie harmonicznej całości. Warto wyróżnić utwór Kyrie Eleison, który został wykorzystany w filmie Easy Rider Dennisa Hoppera. Płyta trafiła do sklepów w styczniu 1968 roku i zyskała wiele przychylnych recenzji, jednak jej sprzedaż zawiodła oczekiwania wydawców. Sami muzycy po latach podchodzili do tego projektu dość krytycznie. James Lowe w jednym z wywiadów stwierdził, że wprawdzie projekt ich zainteresował – choćby z powodu łacińskich tekstów i faktu, że nikt przed nimi nie podjął takiego wyzwania, to jednak de facto ich ówczesne umiejętności były niewystarczające, a część publiczności poczuła się zdezorientowana myśląc, że grupa stała się zespołem religijnym. Próbę odtworzenia kompozycji na żywo w Santa Monica Civic Auditorium, w składzie powiększonym o kilku dodatkowych muzyków określił jako katastrofę, choć fani zespołu wykonanie to odebrali jako wycieczkę w rejony awangardowego jazzu…





Reasumując – było to interesujące doświadczenie, nie wychodzące jednak poza sferę muzyczną i dalekie od jakichkolwiek odniesień religijnych.

W tym samym czasie, na drugiej półkuli, za żelazną kurtyną, w dalekiej Podkowie Leśnej powstało podobne dzieło, które śmiało może walczyć o palmę pierwszeństwa z Mass in F Minor. Oba projekty powstały w tym samym czasie niezależnie od siebie i w obu wypadkach wykonawcom przyszło zmierzyć się z dziełem napisanym przez innego kompozytora. Tu jednak podobieństwa kończą się. Inspiracja też była zupełnie inna.





By przybliżyć nieco okoliczności należałoby przedstawić postać ks. Leona Kantorskiego, ówczesnego proboszcza kościoła p/w św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej, który wcześniej był duszpasterzem akademickim w kościele św. Anny w Warszawie. Do Podkowy trafił w 1964 roku. Parafia była senna i mimo obecności na jej terenie wielu twórców kultury niewiele się w niej działo. Ksiądz Leon był otwarty na nowości, stąd też nic dziwnego, że wykorzystał zapał młodych ludzi, którzy chcieli muzycznie uświetnić niedzielne msze dla młodzieży. Tak powstał zespół Trapiści, który wzbudzając sporą sensację zadebiutował 8 grudnia 1965 roku, w trakcie wieczornej mszy. 







W tamtych latach było to absolutne novum, na które proboszcz parafii zdecydował się na fali zmian, jakie wprowadził w liturgii Sobór Watykański II. Z czasem ambicje muzyków rosły, aranżowali na potrzeby swych występów pieśni kościelne, utwory J.S. Bacha oraz… przeboje The Shadows. Z ich inicjatywy ks. Kantorski namówił mieszkającą na terenie parafii Katarzynę Gärtner do napisania kilku utworów, które można byłoby wykonywać podczas nabożeństw. Młoda, wówczas zaledwie dwudziestopięcioletnia kompozytorka podjęła wyzwanie i stworzyła muzykę do nowoczesnej Mszy beatowej „Pan Przyjacielem Moim”, opartej na elementach chorału gregoriańskiego, wykorzystującej klasyczny sześcioczęściowy układ części stałych mszy oraz motywy kolędowe. Teksty opracował Kazimierz Grześkowiak. 






Premiera odbyła się 14 stycznia 1968 roku w pękającym w szwach niewielkim kościele. Wówczas zaprezentowali ją znani i popularni Czerwono-Czarni. Było to wydarzenie epokowe, bowiem po raz pierwszy w Polsce i bodaj na świecie zaprezentowano oprawę liturgii mszalnej przy dźwiękach rock’n’rolla. Mało tego – od tego czasu kompozycja była grana w kościele regularnie. Kolejne wykonania przejęli Trapiści, a popularność dzieła ściągała na niedzielne msze tylu młodych ludzi, że kolej podmiejska musiała uruchomić dodatkowe kursy. Msza beatowa wzbudziła również spore zainteresowanie mediów, a do kościoła w Podkowie Leśnej przyjeżdżali dziennikarze z Niemiec, Włoch, Austrii, Holandii, Japonii i Brazylii, a także... ze Związku Radzieckiego. Trapiści wspólnie z proboszczem zaprezentowali mszę w wielu miastach, także poza granicami kraju (m.in. w Berlinie Zachodnim i Dortmundzie). Wykonali ją także 30 września 1969 r. na zakończenie obrad Konferencji Episkopatu, w rezydencji Prymasa Polski kard. Stefana Wyszyńskiego. Po koncercie prymas powiedział: Pan Bóg w różnoraki sposób i przez różne osoby przemawiał do ludzi. Dziś przemówił przez was. 






W ślad za koncertami na żywo, tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1968 roku w sklepach pojawiła się wersja płytowa mszy w interpretacji Czerwono-Czarnych, zarejestrowana i wydana przez Polskie Nagrania. Choć dwieście tysięcy egzemplarzy rozeszło się błyskawicznie, to trudno znaleźć ten tytuł na liście złotych płyt. Mimo to, album w 1969 roku znalazł się na polskim stoisku podczas targów płytowych w Cannes. Myślę, że także dziś, po blisko pięćdziesięciu latach muzyka Katarzyny Gärtner broni się, choć znaleźć tam można również fragmenty słabsze. Na płycie znaleźć można też muzykę instrumentalną, która i dziś potrafi zaintrygować. Zwraca uwagę rozbudowana aranżacja. Trudno wyróżnić którąkolwiek z części, trudno też oceniać te utwory w oderwaniu od tekstów. Oponentom zwrócę uwagę, że oprawę muzyczną do liturgii tworzy się od setek lat. Z upływem czasu zmienia się jedynie stylistyka, podobnie jak zmienia się wrażliwość uczestników misterium. Warto poznać te nagrania, wszak to ważna (choć dziś może mniej znana) część historii polskiego big beatu. Jedno jest pewne – msza beatowa przełamała tradycyjnie pojmowane bariery między muzyką popularną i sakralną. 







Kto był pierwszy? Dokładnie trudno to ustalić. Przypomnę - premiera mszy beatowej Katarzyny Gärtner odbyła się 14 stycznia 1968 roku, a później była regularnie wykonywana, zaś na płycie ukazała się dopiero w grudniu tego samego roku. Projekt Axelroda, firmowany przez The Electric Prunes został wydany w styczniu 1968 roku, jednak dokładne ustalenie dnia nie jest łatwe. Prace w studiu trwały w grudniu 1967, a przed premierą albumu utwór nie był prezentowany, bowiem po prostu jeszcze nie istniał. Trudno też przypuszczać by twórcy z obu stron Atlantyku cokolwiek o sobie wiedzieli. Muzycznie oba utwory są nieporównywalne. Kto jednak zaprezentował swój pomysł wcześniej - to trudno dziś jednoznacznie określić.

Ćwierć wieku po premierze, 17 stycznia 1993 Trapiści wykonali ją ponownie w swej macierzystej parafii. Koncert zarejestrowano. Został wydany pięć lat później na płycie CD, jednak zarówno wersja Czerwono-Czarnych jak i późniejsza Trapistów dziś jest trudno osiągalna i na giełdach stanowi spory rarytas.
słuchacz

PS.

Na koniec anegdota:

Ksiądz Leon Kantorski po kolejnym koncercie Trapistów podczas mszy zapytał jedną z dość wiekowych parafianek:
- Jak się pani podobało?
- Bardzo. Po raz pierwszy w kościele coś usłyszałam...











piątek, 2 grudnia 2016

Samozwańczy Król Jaszczur i otwarte Drzwi percepcji




Gdyby bramy percepcji zostały otwarte,
wszystko ujawniłoby się człowiekowi
takim, jakim jest – nieskończonym.
William Blake



The Doors - box z nagraniami studyjnymi


Być może to banalny wstęp, a cytat z Williama Blake’a nieco wyświechtany, jednak moja sympatia do The Doors  jest szczera i trwa niezmiennie od wielu lat. Może dlatego, że przecież rock tak naprawdę narodził się w USA. Do dziś spoglądam z zainteresowaniem w tę stronę, wszak dzieje się tam sporo ciekawego. Wspomnę choćby takich wykonawców jak Dave Matthews Band - moją fascynację sprzed kilku lat, Beth Hart z okresu Live at Paradiso, ulubiony Gov’t Mule, czy młodszy, lecz też ciekawy Alter Bridge. Z pewnością ta lista mogłaby być znacznie dłuższa, wróćmy jednak do tematu.
Był jesienny albo zimowy wieczór późnych lat siedemdziesiątych. Nagrałem z radia na taśmę mego poczciwego szpulowca kompozycję Riders On The Storm. Początkowo urzekł mnie wstęp – odgłosy burzy i hipnotyzujący Fender Rhodes Raya Manzarka. Efekt spotęgowało także jazzujące solo na tym instrumencie w dalszej części utworu. Później wielokrotnie cofałem taśmę, by posłuchać jej jeszcze raz. Po jakimś czasie okazało się, że swój romans z The Doors rozpocząłem od końca. Podobno był ostatni utwór nagrany przez Jima Morrisona na płytę L.A. Woman. Krótko później wokalista wyjechał do Paryża, gdzie zmarł zaledwie trzy miesiące po jej premierze. Niewyjaśnione do końca okoliczności tej śmierci stały się przyczyną wielu spekulacji, a także narodzin legendy, mówiącej że żyje nadal i z boku przygląda się całemu zamieszaniu…


Portret zespołu z wnętrza płyty Morrison Hotel

Podobno do napisania Riders On The Storm zainspirowała go twórczość Louisa Aragona i wiersz Chevaliers de l'Ouragan (Jeźdźcy Huraganu). Motyw ten pojawiał się już wcześniej w jego utworach. Pozornie piosenka wydaje się niewinna, jednak daleko jej do opisu majowego deszczyku z odgłosami letniej burzy. Jeśli bardziej zagłębić się w tekst, to prócz niezwykłych jeźdźców pojawia się w utworze tajemniczy autostopowicz, który okazuje się psychopatycznym mordercą. Całość również kończą grzmoty i trochę niesamowity śpiew Morrisona z nałożonym tajemniczym szeptem.
Kariera The Doors trwała od lipca 1965 do lipca 1972 roku. Grupę tworzyli Jim Morrison (voc), Ray Manzarek (k), Robby Krieger (g) oraz John Densmore (dr). Podpisanie w 1966 roku kontraktu z Elektra Records zaowocowało wydaniem ośmiu albumów, z których niemal wszystkie zyskały status platynowych.


Zawartość boxu The Doors - The Complete Studio Recordings (1999)

Zespół okazał się jedną z najbardziej wpływowych formacji rockowych lat sześćdziesiątych. W dużym stopniu przyczyniły się do tego teksty Morrisona oraz jego charyzmatyczna i nieprzewidywalna osobowość, jaką prezentował na scenie. Na sukces zapracowali także pozostali członkowie zespołu. Ray Manzarek, Polak z pochodzenia, studiował w chicagowskim konserwatorium. Pokochał jednak rock and rolla, choć w niektórych partiach przemycał elementy klasyki. Sam wspomniał o wykorzystanej inwencji J.S. Bacha w Light My Fire oraz motywie z Poloneza As-dur Chopina w Hyacinth House z płyty L.A.Woman. Grał nie tylko na organach, ale i na basowym pianie Fendera, co stało się stylistycznym wyróżnikiem grupy. Gitarzysta Robby Krieger wcześniej grał flamenco, co niewątpliwie również nieco wpłynęło na jego brzmienie w The Doors. Muzycy od początku byli dobrze rozumiejącą się paczką przyjaciół, choć zdecydowanie różnili się swymi osobowościami. Dzięki temu każdy z nich wnosił do zespołu coś innego.


Uzupełnienie dyskografii

Jim Morrison już od najwcześniejszych lat interesował się literaturą i sztuką. Sam pisał intrygujące teksty, szkoda jedynie, że były one w jakiejś części efektem uwikłania w problemy alkoholowo-narkotykowe. Widać tu pewne analogie do twórczości tzw. poetów wyklętych (poètes maudits), którzy w przeszłości byli bohaterami wielu skandali (głównie obyczajowych), a ich odrzucona przez współczesnych twórczość po śmierci stała się obiektem kultu. Były to najczęściej osoby zbuntowane, zwykle uzależnione od alkoholu lub narkotyków, mające często konflikty z prawem, nierzadko przedwcześnie kończące swe życie. Pierwowzorem tej nieformalnej grupy był François Villon, średniowieczny poeta i absolwent Sorbony, który poszedł drogą wyjętych spod prawa. Do grona poetów wyklętych również zaliczano Williama Blake’a, pochodzącego z XVIII wieku angielskiego twórcę, autora przytoczonego na wstępie motta. Polska też ma swoich przedstawicieli w tym gronie. Dość tu wymienić choćby Edwarda Stachurę, Ireneusza Iredyńskiego, Ryszarda Milczewskiego-Bruno, Stanisława Grochowiaka czy Rafała Wojaczka.


Zawartość boxu przygotowano w formie replik okładek płyt analogowych

Taka charakterystyka pasuje również do portretu Jima Morrisona, wszak prowadził życie pełne skandali, wzlotów i upadków. Nie grał na żadnym instrumencie, układał jednak melodie i potrafił je zaśpiewać. Dalej pracowali nad nimi wszyscy członkowie zespołu. Pisał również teksty. Próbował w nich spenetrować głębię najbardziej mrocznych i ekscytujących aspektów człowieczeństwa. Używki pomagały mu przy tworzeniu, otwierając zakryte na co dzień zakamarki duszy, ale w konsekwencji doprowadziły go do śmierci. Nie ulega wątpliwości, że muzyka okresu amerykańskiej psychodelii była niezwykła i twórcza. Niewątpliwie stało się tak dzięki środkom halucynogennym, które otworzyły przed muzykami wspomniane na wstępie drzwi nowej percepcji i pojmowania świata. Niestety, wówczas jeszcze ich destrukcyjne działanie nie było tak powszechnie znane. 


The Doors w wykonaniu innych gwiazd oraz jeden z wielu bootlegów

Twórczość Jima oraz jego charakterystyczny głos, w zestawieniu z osobistą poezją i niebanalnym wizerunkiem scenicznym, pozwoliły zespołowi na szybkie zdobycie popularności. Były to lata niełatwe. Ameryka w latach sześćdziesiątych przeżywała wiele podziałów, nie tylko politycznych. Symbolem tego okresu stała się rewolucja obyczajowa, pokolenie kontestujących hippisów, podziały rasowe i protesty przeciwko wojnie wietnamskiej. Psychodelicznie brzmiąca muzyka idealnie trafiła w swój czas, a krytycy docenili klimat i precyzję wykonań. Szkoda jedynie, że odbyło się to kosztem uzależnienia i śmierci wokalisty. Jim Morrison dołączył do Jimi Hendrixa i Janis Joplin. Cała trójka zmarła z powodu przedawkowania narkotyków, w wieku zaledwie dwudziestu siedmiu lat. Pochowano go na paryskim cmentarzu Pere Lachaise, w miejscu nazywanym zakątkiem poetów. Skromny grób często do dziś jest odwiedzany przez fanów The Doors. Jeszcze w 1991 znajdowało się na nim niewielkie popiersie artysty, zostało jednak skradzione. Ponoć pojawiła się też grupa zdesperowanych fanów, którzy chcieli odkopać doczesne szczątki wokalisty.




Po śmierci Morrisona zespół próbował jeszcze działać jako trio, jednak bez legendarnego lidera, po wydaniu dwóch przeciętnych albumów Other Voices (1971) i Full Circle (1972) nie był w stanie odzyskać dawnej popularności. Sześć lat później muzycy zaistnieli raz jeszcze, wydając album An American Prayer. Znalazły się na nim utwory poetyckie Jima, przez niego czytane, do których pozostali członkowie grupy dograli podkład muzyczny. W 1991 roku do kin trafił nominowany do Oscara film Olivera Stone’a, opowiadający historię zespołu. W rolę Jima Morrisona wcielił się Val Kilmer. Członkowie grupy jednomyślnie skrytykowali ów obraz, twierdząc, że jest tendencyjny i nagina prawdę. Warto wspomnieć jeszcze o dokumencie The Doors - historia nieopowiedziana (2009), w reżyserii Toma DiCillo.
Mimo upływu czterdziestu pięciu lat od śmierci Jima muzyka The Doors jest nadal chętnie słuchana. Cmentarz Pere Lachaise i grób Morrisona często odwiedzają fani zespołu. Bywa, że ich zachowanie łamie wszelkie normy obyczajowe, przysparzając o ból głowy administrację nekropolii. Zdarza się, że grób odwiedzają także byli członkowie zespołu. W trzydziestą drugą rocznicę śmierci pojawił się tam Ray Manzarek i Robbie Krieger. Na nagrobku widnieje sentencja: Kata ton daimona eaytoy, co ponoć oznacza „sprzeciwić się swoim demonom”…
Wyrosły nowe pokolenia zafascynowane fenomenem The Doors. W sklepach wciąż pojawiają się kolejne płyty z archiwalnymi koncertami. Regularnie wznawiane są studyjne albumy, wydawane są książkowe biografie zespołu, ukazuje się też twórczość poetycka Jima Morrisona.
23 maja 2013 roku w Rosenheim, w Niemczech, zmarł pokonany przez raka Ray Manzarek. Miał siedemdziesiąt cztery lata. Mimo to legenda The Doors żyje nadal i przyciąga kolejne pokolenia.

słuchacz

Albumy studyjne The Doors:
  • The Doors (1967)
  • Strange Days (1967)
  • Waiting for the Sun (1968)
  • The Soft Parade (1969)
  • Morrison Hotel (1970)
  • L.A. Woman (1971)
  • Other Voices (1971)
  • Full Circle (1972)
  • American Prayer (1978)