sobota, 21 grudnia 2019

Tomasz Pauszek - Zapraszam ludzi bardziej doświadczonych







Tomasz Pauszek foto: Dariusz Gackowski



Na początku grudnia miałem przyjemność być na koncercie zatytułowanym MOOGplugged w Auli Copernicanum Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Gościem wieczoru był Tomasz Pauszek, który zaprezentował przekrój swojej twórczości, wykorzystując podczas występu jedynie legendarne syntezatory MOOGa. Koncert trwał nieco ponad godzinę i miał kameralny charakter, jednak sceneria Auli Copernicanum nadała mu wyjątkowy i niepowtarzalny wymiar. Nastrój wieczoru udzielił się również publiczności, która doceniła nie tylko brzmienie kultowych instrumentów, ale także (a może przede wszystkim) bardzo dobrą muzykę i umiejętności jej twórcy. Kilka dni później miałem przyjemność kolejny raz spotkać się z artystą i porozmawiać o jego muzyce oraz zakończonym niedawno jubileuszu.  


Rozmawialiśmy blisko rok temu, krótko po koncercie inaugurującym jubileusz Twojej pacy artystycznej. Na przestrzeni minionych dwóch dekad występowałeś także jako Odyssey i RND. Co spowodowało, że dopiero niedawno zdecydowałeś się na pracę pod własnym nazwiskiem?

Wcześniej uważałem, że moje nazwisko może być trudno rozpoznawalne i jest trudne do wymówienia. Tak powstał projekt Odyssey, mający dość charakterystyczną nazwę. Obejmował klasyczną muzykę elektroniczną. RND było kolejnym eksperymentem, dużo bardziej awangardowym. Zbliżając się do czterdziestki dojrzałem do tego, żeby być postrzegany i zapamiętany nie tylko przez pryzmat swoich projektów, ale także jako kompozytor z imienia i nazwiska, który podpisuje swoje utwory. Po jakimś czasie stwierdziłem, że te nazwy jakoś mnie ograniczają. Odyssey miał kojarzyć się z klasyczną melodyjną elektroniką, zaś RND z typowym eksperymentem. Bywało jednak, że powstawało coś, co nie mieściło się w żadnej z przyjętych ram stylistycznych. Nazwy w jakimś stopniu definiowały charakter muzyki, a odbiorcy obu projektów mieli sprecyzowane oczekiwania. Byłem przekonany, że wyjście poza te ramy z pewnością nie przysłużyłoby się tym kompozycjom. 



sobota, 7 grudnia 2019

Nigdy więcej wojny – Przemysław Rudź (2019)








W wielu polskich rodzinach pamięć o minionej wojnie jest do dziś najczęściej postrzegana poprzez pryzmat utraty najbliższych, którzy stracili życie na polach bitewnych, bądź wskutek obłąkańczych represji okupantów. II Wojna Światowa objęła swym zasięgiem i skutkami nie tylko siły zbrojne, ale całe społeczeństwo. Niemal w każdej rodzinie opłakiwano jej skutki. Ofiarami były nie tylko członkowie ruchu oporu, ale często także przypadkowi ludzie, aresztowani w ulicznych łapankach i wywożeni przez okupanta do obozów. Te przeżycia do dziś budzą przerażenie i sprzeciw. Wielu Polaków w sposób dosłowny rozumie znaczenie hasła „nigdy więcej wojny”. To hasło umieszczone także na gdańskim Westerplatte nie jest sloganem, lecz wyrazem pamięci i przestrogą.
Taki tytuł nosi również najnowszy album Przemysława Rudzia, uznanego artysty związanego z Gdańskiem, mającego znaczący dorobek i spore osiągnięcia na polu muzyki elektronicznej. Nie przypadkiem płyta podsumowuje osiemdziesiątą rocznicę tamtych krwawych wydarzeń. To kolejny dowód na to, że ich pamięć jest nadal żywa i przekłada się na bardzo osobisty wymiar. 


Projekt dojrzewał powoli. Początkowo miał się nazywać „Elbing 1945”, zaś został zainspirowany książką Tomasza Stężały, zafascynowanego historią Elbląga. Później całość ewoluowała i uzupełniono ją o recytatywy, których autorem jest poeta Wojciech Darda-Ledzion. Kompozytor zafascynowany tą twórczością postanowił wykorzystać niebanalne myśli poety zakorzenionego w świecie wartości i tradycji, a nadto sformułowane w pięknej polszczyźnie. Na płycie pojawiły się w interpretacji Waldemara Kownackiego, aktora Teatru Narodowego w Warszawie. 
To nie jest płyta do słuchania przy kawie, ani jako tło przyjacielskich pogawędek. Każdy utwór został poprzedzony poetyckim recytatywem, który nie tylko wprowadza słuchającego w muzyczny klimat, ale wręcz determinuje odbiór, kierując myśli i wyobraźnię w ściśle określone rejony. Ten zabieg z pewnością ułatwia percepcję, ale też przydaje całości dramatyzmu. Słowa mają tu swoją wagę. Pojawia się patos, ale są też fragmenty bardzo osobiste, wręcz intymne. Utwór Aż do zwycięstwa poprzedza pamiętny komunikat, wyemitowany rano 1 września 1939 roku przez Polskie Radio, a nagrany dwa dni wcześniej na polecenie Sztabu Generalnego Wojska Polskiego przez Józefa Małgorzewskiego – aktora, dziennikarza i reżysera radiowego. Ostatnie zdanie tej wypowiedzi, wielokrotnie powtórzone odpływa w dal niejako wieszcząc, że walka będzie długa i trudna.
Poezja Wojciecha Dardy-Ledziona mówi o wojnie z wielu perspektyw. Pojawiają się w niej odniesienia do polskiej historii, są refleksje o zdradzie, jest też poruszający fragment poświęcony Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu, nawiązujący do jego twórczości i opowiadający o śmierci poety ustami matki. Nie brak przejmujących obrazów z Auschwitz, jest próba zadumy nad ofiarą Powstania Warszawskiego, jest też miejsce na gorzką refleksję we fragmencie Po wojnie. Całość podsumowuje fragment Odpryski, brzmiący niczym skarga straconego pokolenia, przez którą mimo wszystko przebija nadzieja na powojenny „dzień spokojny”…

Słowa, jakie tu padają są równie ważne jak umiejętnie dopasowana ilustracyjna muzyka. Przemysław Rudź nie popisuje się techniką ani wirtuozerią. Wygenerowane z syntezatorów brzmienia stają się niemal idealnym komentarzem do warstwy literackiej. Kompozytor ma świadomość wagi tematu i chce o nim opowiedzieć prawdziwie, tak jak czuje, z głębi serca i z głębi swego człowieczeństwa, bez fajerwerków i tanich chwytów. Można tu oczywiście doszukiwać się klimatu lat siedemdziesiątych i wpływów Tangerine Dream z tamtych czasów i jakkolwiek w tym kontekście mogłoby to mieć szczególne znaczenie, to jednak takie porównania w tym przypadku nie mają większego sensu. Muzyka Rudzia jest na wskroś oryginalna i stanowi z warstwą literacką integralną całość. Warto zwrócić uwagę na epicką jedenastominutową opowieść, zatytułowaną Starcie Tytanów. Mamy tu wielorakie brzmienia, dające sporą pożywkę wyobraźni, a w chwili gdy dramatyzm utworu zdaje się osiągać punkt kulminacyjny pojawia się echo dramatu Auschwitz, skontrastowane z dużo delikatniejszym również rozbudowanym fragmentem, noszącym tytuł Duchy Stalingradu. To jeden z moich faworytów, kolejny refleksyjny utwór, w którym usłyszeć możemy elektryczne skrzypce Dominika Chmurskiego, zaś całość nawiązuje do motywu z preludium I koncertu na fortepian i orkiestrę Wojciecha Kilara. Album kończy podniosła Oda do ojczyzny, która pomimo dramatycznego przesłania albumu pozostawia odbiorców z nutą nadziei.

Płyta Nigdy więcej wojny jest znaczącą pozycją w dorobku gdańskiego twórcy. Nie tylko dlatego, że ukazuje się w roku, w którym minęło osiemdziesiąt lat od wybuchu II Wojny Światowej. Również dlatego, że łączy aktorską interpretację poezji z muzyką, przy czym obie płaszczyzny są tu równoprawne. To zderzenie dwóch form przekazu, które się przenikają, uzupełniają i wzajemnie inspirują. Watro podkreślić, że wydawcą albumu jest Audio Anatomy, firma znana z dbałości o jakość i stronę edytorską, co nabiera szczególnej wagi w przypadku oryginalnego projektu graficznego, przygotowanego przez Damiana Bydlińskiego. Premierę wydawnictwa połączoną z odsłuchem wersji winylowej na renomowanym sprzęcie zaplanowano na dzień 17 grudnia, w Gdańsku. Myślę, że w przedświątecznej gonitwie naprawdę warto znaleźć czas na wyprawę w inny wymiar wrażliwości.

słuchacz



PS.

Zdjęcia dzięki uprzejmości wydawcy. 


niedziela, 17 listopada 2019

Chapter Zero – Deyacoda (2013)








To płyta sprzed sześciu lat. Dziś zespół DeyAcodA w takim kształcie już nie istnieje. Muzycy zmienili skład, nieco styl i od niedawna działają jako Mycoda. Ja jednak proponuję powrót do początków formacji, czy też jak kto woli do Rozdziału Zerowego. Chapter Zero to tytuł albumu z 2013 roku, bynajmniej nie pierwszego w dorobku warszawiaków. W 2007 zaistnieli płytą Mechanism, a rok później wydali singiel z utworem My Creed, który promował na polskim rynku znaną grę Assassin’s Creed. Fakt ten pewnie pomógł zespołowi w promocji, jednak ja nie należę do grona namiętnych graczy, stąd też muzyka spod znaku Deyacoda jest dla mnie odkryciem stosunkowo niedawnym – jakkolwiek, co spieszę podkreślić, całkiem atrakcyjnym. Być może nieco się powtarzam (cóż, to wina kolejnych krzyżyków na moim grzbiecie), ale uczciwie przyznam, że w dobie muzyki królującej ostatnio w mediach takie odkrycia są dla mnie niczym łyk ożywczej wody na pustyni. Nie jest to klasyczny hard rock, bliżej mu raczej do metalu, czy nawet nu metalu, ale jest przede wszystkim szczery – i co niezwykle ważne – naprawdę potrafi przykuć uwagę na dłużej. 

Na płytę trafiło jedenaście utworów, które absolutnie nie nużą. Ogólne wrażenia: ciężko, mięsiście a przy tym drapieżnie brzmiące gitary, dobrze zaznaczona, niemal wgniatająca w fotel perkusja i stylowy wokal. Brzmienie całości naprawdę może się podobać. No dobrze, może angielski nie jest tu najsilniejszą stroną, ale to jestem w stanie wybaczyć. Już wówczas, czyli sześć lat temu zespół proponował indywidualną i dość oryginalną muzykę. Mamy tu ciekawe aranżacje, utwory nie zlewają się w jednolitą magmę, są naprawdę różnorodne i rozpoznawalne. Krążek trwa nieco ponad czterdzieści siedem minut, absolutnie nie jest przegadany i właściwie po wybrzmieniu ostatniej nuty ma się ochotę na ponowne przyciśnięcie klawisza Play.


Płyta jest mocna, bezkompromisowa, choć na swój sposób melodyjna. Całość rozpoczyna kompozycja Unbroken, która z miejsca definiuje styl i brzmienie całości. Bywają oczywiście zaskoczenia, jak choćby wstęp do kolejnego utworu The Way, ale one są jedynie niczym przyprawa do dobrze przygotowanego posiłku. Za nagrania składające się na Chapter Zero odpowiadają: Krzysztof Rustecki (v), Robert Jakubiak (g), Przemek Wiśniewski (g), Piotr Śleszyński (b) i Marcin Adamski (dr). Nawet gdyby te nazwiska nic mi nie mówiły, to bezsprzecznie słychać, że są to profesjonaliści, którzy mają ściśle sprecyzowaną wizję i konsekwentnie ją realizują. Słowa uznania należą się również realizatorowi Pawłowi Grabowskiemu oraz liderowi zespołu, odpowiedzialnemu za produkcję całości. Tu nie ma miejsca na eksperymenty. Płyta jest przemyślana od początku do końca. Krzysztof Rustecki, wokalista, frontman i producent płyty potrafi wyczarować naprawdę zróżnicowane barwy głosu (posłuchajcie choćby Outro). Muzyka jest szczera i wykrzyczana z głębi serca – i tu bynajmniej nie mam na myśli jedynie wokalu. 
Tu nie ma miejsca na granie na pół gwizdka, czy skrywanie uczuć. Może dlatego wydaje się tak bardzo prawdziwa. Nie chcę szukać porównań do kogokolwiek znanych wykonawców krajowych, czy zagranicznych (choć pewnie ucho coś tam podpowiada). Dla mnie są indywidualnością. Jestem przekonany, co potwierdza choćby data wydania krążka, że mimo upływu lat ta muzyka będzie nadal brzmiała świeżo. Świetnie wypada muzyczny kiler Alive, który grupa prezentowała już wcześniej na koncertach. To niezła jazda bez chwili wytchnienia, która naprawdę potrafi pociągnąć całość. 
Pozorne wytchnienie przynosi odrobinę wolniejszy Gravity, jednak muzycznie dzieje się tu tyle, że uwaga nadal musi pozostać napięta. Nieco inne emocje serwuje Nothing, jeszcze bardziej zróżnicowany, pozornie zahaczający o brzmienie nieco balladowe, jednak refren znów nie pozostawia wątpliwości – to prawdziwy metal, grający na uczuciach i poruszający wnętrze. Na płycie dominuje tempo, ale jest też różnorodność i napięcie, które nie pozwala na nudę. Być może są inne kapele grające podobnie, być może konkurują ze sobą brzmieniem i ostrością przekazu. Mnie jednak wpadła w ręce właśnie TA płyta i mówiąc nieco banalnie – trochę mnie uwiodła. Szkoda, że ostatni utwór, noszący tytuł It’s Over okazał się w pewnym sensie proroczy. Wprawdzie zespół po reorganizacji i zmianie nazwy gra nadal, ale eksploruje już nieco inne rejony. Też ciekawie, jednak mój sentyment do tego krążka i tak pozostanie. 
słuchacz







środa, 13 listopada 2019

Emocje – Łan Tajm







Emocje to dzieło czwórki przyjaciół z Opola, których połączyła muzyka. Znają się od dawna i bywało, że grywali już wcześniej ze sobą w nieco innych układach personalnych. Łan Tajm od około roku komponował i szlifował swój materiał. Opublikowali kilka singli, w sieci pojawiły się wideoklipy. Mówi się, że wspólne granie łączy ludzi. Brzmi to jak truizm, ale naprawdę działa. Po nagraniach z sesyjnymi muzykami i Magdaleną Przychodzką skład ustabilizował się i okrzepł, zaś muzyka zyskała indywidualne oblicze. Wreszcie Łan Tajm przemówił własnym głosem. Połączył też siły przyjaznych osób, dzięki którym udało się zrealizować marzenia, utrwalić emocje i zatrzymać je na dłużej. Po okresie prób i poszukiwań nadszedł więc czas na wydanie dużej płyty i próbę dotarcia do szerszego grona odbiorców.

Jak gra Łan Tajm? Z pewnością najbliżej mu do rocka, choć dostrzegalne są także inne inspiracje. Muzyka jest energetyczna i naprawdę wciąga. Bywa mocno, dynamicznie, bywa też refleksyjne. Teksty nie są specjalnie odkrywcze, jednak próbują dotykać różnych aspektów życia, zachęcając do wyboru właściwej drogi, podejmowania własnych decyzji i brania za nie odpowiedzialności. Jest też oczywiście o miłości. To temat stary jak świat i choć trudno tu wymyśleć coś szczególnie oryginalnego, to teksty są szczere i z serca. Chyba właśnie dlatego mają szansę trafić zwłaszcza do młodszego pokolenia, szukającego swej drogi i miejsca w życiu. Na album trafiły utwory zarówno z mocnym rockowym pazurem, jak i stonowane, wręcz balladowe – zgodnie z tytułową deklaracją, wszak emocje bywają różne. Za nagrania odpowiadają Błażej Błaszko Kurnikowski (voc, g), Tomasz Żelasko (g), Andrzej Wolak (b) i Andrzej Krukowski (dr).


To niewątpliwie płyta, która ma potencjał. Nie jest dziełem nowicjuszy, lecz zawodowców, którzy terminowali u najlepszych. Zawartość jest przemyślana i rzeczywiście – zgodnie z tytułem – budzi emocje. Mamy tu fajne i mocno brzmiące gitary, czerpiące z najlepszych wzorców klasycznego rocka, sięgające jednocześnie do pełnego żywiołowej energii punku i nie stroniące od pozornie nieuporządkowanego grunge’u. Jest melodyjnie, a przy tym niebanalnie, bo zaprezentowane różnorodne i nietuzinkowe brzmienia naprawdę mogą się podobać. Na płytę trafiło dwanaście nowych kompozycji zespołu, a formie bonusu fani otrzymali jeszcze dodatkowe cztery nieco starsze piosenki. Zastrzeżenia może budzić strona realizacyjna. Szkoda, że w wielu utworach ciągnąca całość perkusja została gdzieś na dalszym planie i brzmi jakby została nagrywana przez zamknięte drzwi. Mam również wrażenie, że świetny skądinąd wokal Błażeja Błaszko Kurnikowskiego, z prawdziwym rockowym zadziorem i zaangażowaniem miast stopić się z całością został chyba nazbyt wyeksponowany, co sprawia wrażenie, że całość rozgrywa się na oddzielnych planach, a ciekawe i naprawdę przemyślane aranże gitarowe zostały gdzieś z tyłu. Być może to jedynie moje subiektywne odczucie, jednak słuchałem jednak płyty wielokrotnie, na różnych poziomach głośności, a wrażenie pozostało takie samo. Cóż jeszcze – szkoda, że tnąc koszty zrezygnowano z bogatszej książeczki, która mogłaby zawierać choćby teksty utworów. Marketing ma swoje prawa i dziś tak dość skąpa oprawa graficzna, która nie przynosi zbyt wielu informacji o zespole z pewnością nie pomoże w dystrybucji.

Te drobne zastrzeżenia, dotyczące głównie samej realizacji albumu nie burzą jednak ogólnego wrażenia. Emocje to wprawdzie debiut Łan Tajm, jednak już od pierwszych taktów wiadomo, że otrzymujemy dziełko profesjonalistów. Doświadczenie procentuje. Muzyka jest różnorodna, a co raz jeszcze podkreślę – naprawdę ciekawe brzmienia gitar sprawiają, że album mimo sporej objętości nie nuży. Muzyka Łan Tajm uciekając od współczesnego banalnego popu przywołuje lata dziewięćdziesiąte i dominację atrakcyjnie brzmiącego rocka. To muzyka, która poprawia nastrój i nie skąpi adrenaliny. Jest jak podróż wehikułem czasu do czasów, gdy na radiowych antenach polski rock cieszył się znacznie większą popularnością. Chętnie posłuchałbym zespołu na koncertach, wszak wówczas emocje, także te tytułowe są najbardziej widoczne. Mam nadzieję, że o zespole jeszcze nie raz usłyszymy.

słuchacz






czwartek, 24 października 2019

Frank Zappa przez pryzmat kolejnych kilku albumów... (cz. 2)







Kilka tygodni temu jeden z wpisów poświęciłem postaci Franka Zappy, widzianej przez perspektywę kilku płyt z jego twórczością stojących na mojej Półeczce. Jakkolwiek pomysł był nieco karkołomny a spojrzenie dość wyrywkowe, to mimo wszystko pozwalało na nieco ogólniejsze wnioski. Tu przypomnę, że powołując do życia Półeczkę z płytami zobowiązałem się pisać jedynie o krążkach, które znam i które rzeczywiście na niej rezydują. W chwili powstawania pierwszej części mych zappowskich refleksji artystę reprezentowało osiem tytułów. Tekst spotkał się ze sporym zainteresowaniem, a nawet dotarły do mnie głosy sugerujące o które pozycje warto byłoby ów zbiór poszerzyć. W jakimś stopniu korzystając z tych podpowiedzi, a także kierując się własnym wyczuciem powiększyłem go o kolejnych osiem tytułów. Tym samym reprezentacja Zappy urosła do szesnastu płyt i choć to w dalszym ciągu niewielki ułamek jego całego dorobku, to już pozwala na nieco szersze spojrzenie.

poniedziałek, 30 września 2019

Iskry w popiele – Wojciech Ciuraj






Pół roku temu miałem niekłamaną przyjemność recenzować najnowszy krążek zespołu Walfad oraz wspomnieć o indywidualnym, ciepło przyjętym projekcie Ballady bez romansów, którego autorem jest Wojciech Ciuraj, lider wspomnianej grupy. Niedawno w sprzedaży pojawiło się jego kolejne solowe dzieło, zatytułowane Iskry w popiele. Nie ukrywam, że oczekiwania miałem spore, ponieważ zarówno ostatni album Walfad, jak i solowy projekt sprawił, bym baczniejszym okiem spoglądał w stronę Wodzisławia Śląskiego. O ile Ballady bez romansów miały nieco baśniowy czy wręcz sielankowy charakter (nie bez przyczyny w tytule twórca nawiązał do Mickiewicza), tak jego nowe dzieło jest znacznie poważniejsze. Tu warto podkreślić, że Wojciech Ciuraj nie kryjąc swych inspiracji sceną progresywną zarówno w zespole jak i w solowych projektach zręcznie omija wszelkie pułapki tego gatunku. Próżno tu szukać rozdmuchanego patosu czy bezcelowego popisywania się biegłością techniczną. Nie dość, że potrafi komponować, biegle gra na gitarze i ma swój indywidualny oraz rozpoznawalny styl, to jeszcze potrafi pisać niebanalne teksty, w których nie waha się sięgać do poważnej tematyki. Iskry w popiele prócz niewątpliwych walorów muzycznych (o czym za chwilę) są manifestacją przywiązania do ziemi rodzinnej i jej historii, a co za tym idzie – deklaracją prawdziwego patriotyzmu, o co w dzisiejszych czasach wcale nie łatwo. Nasuwa się tu daleka analogia do albumu Powstanie Warszawskie (2005) grupy Lao Che. Trudno oczywiście porównywać oba projekty, bowiem przynależą do innych światów muzycznych, łączy je jednak odwołanie do historii. Wojciech Ciuraj sięgnął po tematykę powstań śląskich, bliską jego sercu choćby z racji miejsca urodzenia i pasji historycznej. W sierpniu tego roku minęło sto lat od daty pierwszego z trzech pamiętnych zrywów i właśnie o nim opowiadają Iskry w popiele. Autor zapowiada kontynuację, a kolejnych części należy się spodziewać w setną rocznicę drugiego i setną rocznicę trzeciego śląskiego zrywu. 



środa, 25 września 2019

Patrycja Kamola – Nadejdzie lepszy czas… i coś jeszcze









Nie jest łatwo zaistnieć na polskiej scenie muzycznej. Liczne przykłady dowodzą, że talent poparty pracą i rzetelnym wykształceniem rzadko wystarcza. Twierdzenie, że jeśli coś jest dobre to w końcu wypłynie, niestety współcześnie nie znajduje potwierdzenia. Historia muzyki podsuwa niezliczone przykłady wyjątkowych artystów, którym zabrakło odrobiny szczęścia by zyskać szerokie uznanie. Bywa, że gdy po latach na nowo odkrywamy ich płyty, to nie potrafimy zrozumieć dlaczego nie zdobyły uznania współczesnych. Chcę wierzyć, że tego losu nie podzieli pochodząca z Legnicy Patrycja Kamola, utalentowana wokalistka, absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Uniwersytetu Zielonogórskiego oraz wokalistyki jazzowej na Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach, laureatka ogólnopolskich i międzynarodowych konkursów wokalnych. Wprawdzie jej wydany w 2016 album Czekając na miłość z repertuarem jazzowym zyskał status złotej płyty i sprawił, że została dostrzeżona, jednak mimo obecności na licznych radiowych playlistach nie przyniósł znaczących zmian w karierze. Młodych, świetnie śpiewających artystów jest w naszym kraju sporo, a jazz choć wymaga nie lada predyspozycji i umiejętności, to nadal stanowi pewną niszę. Mimo to, a może właśnie dzięki tym wymaganiom bywa, że jest niezłą platformą do dalszych poszukiwań. Tak też stało się i tym razem, gdyż artystka trzy lata później, nie zapominając o jazzowych korzeniach nagrała kolejny album w nieco łatwiejszej konwencji, bardziej popowy, jakkolwiek nadal podtrzymujący wysoko zawieszoną poprzeczkę. Nowa płyta nosi tytuł Nadejdzie lepszy czas. Dużą zaletą obu wydawnictw jest wypełniający je w dużej części bardzo dobry autorski materiał (zarówno muzyka, jak i teksty), choć znając kaprysy rodzimego rynku muzycznego mogę podejrzewać, że fakt ten raczej nie pomoże w ich promocji (któż bowiem lubi konkurencję). Jednak na przekór wszystkiemu naprawdę zachęcam, by poświęcić obu krążkom nieco więcej uwagi.



poniedziałek, 9 września 2019

Frank Zappa przez pryzmat kilku albumów






Genialny rockman, wizjoner, wirtuoz gitary, kochający jazz i muzykę klasyczną, a przy tym wnikliwy obserwator… ha, ha, ble, ble ble… 
Już widzę kpiąco-sarkastyczny uśmiech na jego wąsatej twarzy, więc może spróbuję inaczej. W 1966 sam napisał o sobie w notce do debiutanckiej płyty: 
„Gdy miałem jedenaście lat mierzyłem pięć stóp i siedem cali, miałem owłosione nogi, pryszcze i wąsy… i z nieznanych powodów nie pozwolono mi zostać kapitanem drużyny softballowej. Ożeniłem się mając 20 lat... śliczna dziewczyna, prawie zmarnowałem jej życie. Złożyłem podanie o rozwód i przeniosłem się do mego studia nagraniowego. Wspólnie z Rayem, Jimem i Royem układaliśmy program przez rok, pracując w piwiarniach, przymierając głodem i grając mnóstwo dziwacznej muzyki, co sprawiło, że byliśmy bardzo niepopularni (choć znani)...”
Sporo w tym autoironii oraz specyficznego poczucia humoru. Te cechy podszyte kpiną czy wręcz szyderczym chichotem z amerykańskiej popkultury towarzyszyły jego twórczości niemal cały czas. Wiadomo o kim mowa?


wtorek, 3 września 2019

Przemysław Rudź – muzyk zapatrzony w gwiazdy




Plon dziennikarskiej wyprawy do Cekcyna


Moja obecność na XIV Festiwalu Muzyki Elektronicznej w Cekcynie w połowie sierpnia zaowocowała kilkoma ciekawymi spotkaniami. W poprzednim odcinku zamieściłem wywiad z Januszem Grzywaczem, szefem grupy Laboratorium. W sobotę 17 sierpnia udało mi się również porozmawiać z Przemkiem Rudziem, jednym z ważniejszych twórców spod znaku krajowej el-muzyki. Oto zapis tej konwersacji.



Przemysław Rudź


Gdybym chciał Cię krótko przedstawić, to powiedziałbym – człowiek renesansu. Jeśli spojrzeć w Twoją biografię, to skończyłeś studia…

Jako geograf klimatolog.

Pracujesz jako…

Starszy specjalista w Departamencie Edukacji Polskiej Agencji Kosmicznej. Prowadzę też jednoosobową działalność gospodarczą, gdzie realizuję dużo różnych rzeczy – książki, muzyka, po części astronomia, gdyż wspólnie z kolegą produkujemy i sprzedajemy kopuły astronomiczne. To jest bardzo niszowa działalność, raczej dla majętnych miłośników astronomii oraz instytutów, szkół i osób, które chcą patrzeć w niebo w sposób bardziej zorganizowany. A na Festiwalu Muzyki Elektronicznej w Cekcynie jestem już bodaj siódmy raz, jako przyjaciel tej imprezy i osoba, która wrosła w tę imprezę całym swym jestestwem.

Wróćmy jeszcze na moment do Twojej działalności astronomicznej. Dość skromnie o tym wspomniałeś, ale masz spory dorobek pisarski, przy tym bardzo zróżnicowany, gdyż piszesz nawet książki dla dzieci.

W pewnym sensie nawet na tym się skupiam, gdyż jak powiedziałem jestem geografem klimatologiem. Nie jestem astrofizykiem. Te dziedziny w zasadzie się nie zazębiają, chociaż Ziemia jako system jest zależna od pewnych czynników astronomicznych. Pisałem o tym w mojej pracy magisterskiej, poświęconej związkom klimatycznym między Słońcem a Ziemią. Książki to dzieło przypadku.



poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Małe Laboratorium w Cekcynie i rozmowa z Januszem Grzywaczem







Dla miłośników elektronicznych brzmień muzyczne spotkanie, organizowane w malowniczym Cekcynie niedaleko Tucholi od dawna stało się ważnym punktem na koncertowej mapie kraju. Wszystko zaczęło się przed laty od… gitary, spoczywającej w bagażniku samochodu. Podczas rutynowego przeglądu instalacji gazowej właśnie ona stała się zaczynem przyjaźni Marcina Chmary i Marcina Grzelli, dwóch pasjonatów muzyki, którzy dość szybko rozpoczęli wspólne granie jako Electronic Revival. Dziś mają za sobą cztery wspólnie wydane albumy i organizację ważnego w środowisku festiwalu muzyki elektronicznej, który w miniony weekend miał już swoją czternastą edycję. Wśród zaproszonych gwiazd, prócz Krzysztofa Dudy – nestora polskich elektroników, obchodzącego trzydziestopięciolecie swej pracy artystycznej, pojawił się również Janusz Grzywacz, lider Laboratorium – od blisko pół wieku doskonale znanej kapeli jazzowej, który wystąpił w elektryzującym duecie z wybitnym polskim wibrafonistą Bernardem Maselim jako Małe Laboratorium. Przed koncertem udało mi się poprosić Janusza o chwilę rozmowy.

Jesteś zdecydowanie bardziej kojarzony z jazzem, skąd więc Twoja obecność na festiwalu muzyki elektronicznej?

Gram jazz, ale przy pomocy elektronicznych instrumentów. Wprowadziłem je jeszcze we wczesnych latach siedemdziesiątych. To właśnie było charakterystyczne dla Laboratorium, myśmy poszukiwali brzmień – innych, nieoczywistych, niecodziennych. Na początku był to preparowany fortepian, uderzana czymś dziwnym perkusja, wokal Marka Stryszowskiego potraktowany kamerą pogłosową, wówczas jeszcze niezbyt popularną, zwłaszcza wykorzystaną do tak dziwnych skal wokalnych, jakimi Marek operuje. To nam budowało pewne klimaty i nastrój, który nas wyróżniał. Tak więc moment, kiedy przyjechał do mnie pierwszy syntezator był tylko kwestią czasu. Kosztował oczywiście koszmarne pieniądze, które w rzeczywistości PRL-u trzeba było spłacać parę lat. Dzisiaj mam dość duże instrumentarium, które wykorzystuję w zależności od potrzeb i nastroju, zarówno przy tworzeniu muzyki do teatru, filmu animowanego czy dla Laboratorium.



czwartek, 4 lipca 2019

Budgie – początki kariery ciężko skrzeczącej papużki






Walijskie trio Budgie to jeden z tych zespołów, który w dawnym PRL-u zyskał znacznie większe uznanie niż we własnej ojczyźnie. Z pewnością nie bez znaczenia była promocja radiowej Trójki (tu ukłon w stronę pana Piotra i Minimaxu), a także kilkanaście koncertów przed polską publicznością latem 1982 roku. Wspominałem je z sentymentem także na stronach mojej Półeczki. Pozostawiły one nie tylko żywe wspomnienia wśród polskich fanów, a sam zespół otoczyły niemal legendą. Choć dzisiejszej perspektywy muzyka Budgie może wydawać się koneserom dawnego rocka nieco wtórna, to w istocie wcale tak nie jest. To jeden z tych naprawdę dobrych zespołów, który nie zdobył uznania, na jakie zasługiwał. Współcześni znawcy tematu uznają ich za jedną z najbardziej wpływowych grup w historii i potwierdzają, że walijskie trio miało znaczący wpływ na zdefiniowanie oraz ukształtowanie ciężkiego rocka. Nie bez powodu Metallica nagrała pochodzące z ich repertuaru kompozycje Breadfan oraz Crash Course In Brain Surgery, zaś Iron Maiden sięgnął po I Can't See My Feelings. Do inspiracji muzyką Budgie przyznaje się także Megadeth, Soundgarden, Van Halen, Alice In Chains i Queens Of The Stone Age. To tylko nieliczne przykłady, warto więc pamiętać o sympatycznych Walijczykach, nie tylko ze względów sentymentalnych, warto też tymi wspomnieniami dzielić się z młodszymi słuchaczami.



sobota, 15 czerwca 2019

Projekt Pandora 2.0








Początkowo spoglądająca z okładki rogata czaszka nie wzbudziła we mnie specjalnego zainteresowania. Zaprzątnięty mnóstwem drobnych spraw składających się na tzw. „prozę życia” pomyślałem – to raczej nie dla mnie, nie moje klimaty. Mimo to wrodzone zaciekawienie różnymi obliczami muzyki po jakimś czasie zwyciężyło, choć przyznaję 
– pierwszy kontakt był raczej dość chłodny. Na wszystko jednak jest stosowne miejsce i czas. Płyta zdecydowanie zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach. Cztery utwory, zapowiadające niejako nowy rozdział, czy też może jak sugerowałby tytuł, nową odsłonę w karierze bydgoskiej formacji są naprawdę niezłe i dają sporą dawkę adrenaliny. To niespełna dwudziestominutowy przekaz, który jak sugerują sami muzycy, jest w jakiejś mierze wypadkową ich wspólnych zainteresowań i fascynacji. Inspiracji mamy tu naprawdę wiele, jednak w efekcie tworzą one spójny i mocny przekaz, który jakkolwiek przypuszczalnie nie miałby zbyt wielkich szans na zaistnienie w mediach preferujących zachowawczy profil, to jednak zdecydowanie łapie za serce, by nie powiedzieć… za trzewia.


poniedziałek, 27 maja 2019

Z Tomaszem Pauszkiem o analogach, emocjach i dwóch ostatnich płytach







Tomasz Pauszek jest kompozytorem, wykonawcą i producentem muzyki elektronicznej. Na początku marca w Miejskim Centrum Kultury w Bydgoszczy świętował dwudziestą rocznicę swej działalności artystycznej. Koncert, który okazał się początkiem ogólnopolskiej trasy uświetniło kilka znamienitych gwiazd, był też chór, kwartet smyczkowy, lasery i wizualizacje. Wrażenia na długo pozostały w pamięci. Już wówczas postanowiłem porozmawiać z artystą i plon tego spotkania zamieścić na blogu. Ów pomysł udało się zrealizować dopiero niedawno. Oto wywiad, który przeprowadziłem 23 maja.


Jesteś absolwentem dyrygentury. Na ile ta umiejętność i konsekwencja w realizowaniu własnych wizji pomaga Ci w pracy kompozytorskiej? Czy przystępując do pracy masz w podświadomości efekt końcowy?

Tak. Studia dyrygenckie dają pewne przygotowanie, uczą prowadzenia zespołu i reżyserowania, czy wręcz narzucania swej wizji. Ja też tak mam, chociaż bywa różnie. Przystępując do komponowania wiem co chcę osiągnąć, choć zdarza się, że przychodzi to z czasem. Jest jakiś szkic, który mi się podoba, ale nie mam jeszcze pełnego pomysłu. Całość nabiera kształtu dopiero w trakcie pracy. Podobnie, gdy współpracuję z ludźmi przy koncertach. Jeżeli to jest mój koncert, to ja narzucam pewną wizję i kieruję jej realizacją.



środa, 15 maja 2019

Tangerine Dream – kilka płyt z rogu obfitości







Na początku było… trójkowe Studio Nagrań i red. Jerzy Kordowicz. Był jakby stworzony do tej audycji. Prezentował w niej ciekawostki ze świata muzyki elektronicznej i odkrywał kulisy jej tworzenia. Jego niesamowity głos urzekł nie tylko mnie, lecz także muzyków Tangerine Dream do tego stopnia, że wykorzystali jego zapowiedź do swoich polskich koncertów w 1983 roku, odtwarzając ją z taśmy przed występem (red. Kordowicz był w tym czasie nieobecny). Nic więc dziwnego, że jego słowa trafiły także na jeden z najciekawszych koncertowych albumów Tangerine Dream: Poland – The Warsaw Concert (1984). Fani z wielu krajów świata po dziś dzień zastanawiają się w jaki sposób przetworzono ów głos, by uzyskać tak niesamowite brzmienie, nie podejrzewając nawet, że to zasługa samej natury…




Myślę, że rock elektroniczny w jakimś stopniu zawdzięcza swą pozycję w Polsce właśnie dzięki programom radiowym Jerzego Kordowicza. To właśnie w trójkowym Studiu Nagrań po raz pierwszy usłyszałem o Isao Tomicie – genialnym Japończyku, który na syntezatorach analogowych dokonywał elektronicznych transkrypcji barwnych dzieł orkiestrowych mistrzów z okresu impresjonizmu i późnego romantyzmu. To panu Jerzemu zawdzięczam do dziś trwającą słabość do tych z pietyzmem realizowanych wizji Debussy’ego, Ravela, Musorgskiego, Holsta i wielu innych. Dzięki redaktorowi Kordowiczowi usłyszałem również płytę Waltera (Wendy) Carlosa Switched-On Bach (1968) oraz poznałem kulisy powstania studyjnej części albumu Ummagumma Pink Floyd (1969). Jednak największym odkryciem, które mu zawdzięczam, okazał się zespół Tangerine Dream, utworzony w Berlinie Zachodnim przez Edgara Froese. Początkowo jego członkiem był także Klaus Schulze, o którym wcześniej nieco pisałem, jednak najbardziej znaczące płyty zespołu Edgar Froese nagrał przy współudziale Christophera Franke i Petera Baumanna. Myślę, że nie umniejszając dzieła wybitnych wizjonerów muzycznych takich jak choćby Schonberg, Xenakis, Boulez i Stockhausen – to także dzięki nim przesunęły się granice muzycznej awangardy w drugiej połowie XX wieku. Pamiętam również swoją fascynację albumami Phaedra (1974), Rubycon (1975) oraz koncertowym Ricochet (z tego samego roku, jakkolwiek z albumami live TD różnie bywa, gdyż często zawierały muzykę zagraną wprawdzie na żywo, w dodatku nie pochodzącą z regularnych płyt i nierzadko później edytowaną w warunkach studyjnych). Z pewnością także nie zapomnę chwil, gdy wertując książki do matury wsłuchiwałem się w niemal każdy dźwięk z płyty Stratosfear (1976), zapisany na taśmie poczciwego ZK120T. 
Co ciekawe – to właśnie w ojczyźnie Bacha ta bądź co bądź eksperymentalna muzyka trafiła na podatny grunt i właśnie stamtąd wywodzą się tacy twórcy jak choćby Ash Ra Tempel, Amon Duul II, Can, Kraftwerk czy wspomniany Tangerine Dream, a owa nieprzypadkowa nazwa zachęcała do poszukiwań innych, abstrakcyjnych, niekonwencjonalnych i bardziej fantastycznych wymiarów percepcji sztuki.


wtorek, 14 maja 2019

Tenebris i Legendarna







Powiedzieć, że Tenebris to grupa muzyków z Łodzi, zafascynowanych progresywnym metalem to… właściwie nic nie powiedzieć. Metal progresywny to też w zasadzie dość umowna szufladka, która niezbyt precyzyjnie definiuje obszar ich zainteresowań. Zespół działa z przerwami od 1991 roku, a płyta Legendarna ukazała się w 2018 roku po pięcioletniej przerwie. Wcześniej grupa wielokrotnie zmieniała skład, szlifując również wizję własnej twórczości. Po przygodach z wydawcami i niezamierzonych przerwach zarejestrowali cztery pełnowymiarowe albumy, mają też w dyskografii nagrania demo, singla, EP oraz wydany w 2010 roku box, podsumowujący cały ich ówczesny dorobek. Przy pierwszym kontakcie ich muzyka sprawia wrażenie mrocznej, dość hermetycznej i strawnej jedynie dla koneserów tego typu brzmień. To jednak pozory. Warto zadać sobie nieco trudu by się w niej rozsmakować.



poniedziałek, 6 maja 2019

Architecture – Mission Jupiter








Prawdziwy miłośnik dobrej muzyki najczęściej nie ogranicza się jedynie do kilku ulubionych wykonawców. Zwykle stara się poszerzać swoje horyzonty, poszukując nowych inspiracji. Z tej przyczyny czasem wyrywa się poza obowiązujący kanon i zwiedza również mniej oczywiste kierunki, bowiem i tam pojawiają się godne uwagi dokonania. Rozwój technologii sprawił, że dziś jest to znacznie łatwiejsze, a fascynacje mogą podążać wielokierunkowo. W latach siedemdziesiątych odkrycie np. rumuńskiej grupy Phoenix było niczym odnalezienie skarbu na pustyni. Dziś świat skurczył się, a dobra muzyka bez większych przeszkód pokonuje granice, inspirując wielu wykonawców z krajów uznawanych niegdyś przez wyznawców rocka za egzotyczne. Tu wspomnę choćby kapitalny Fromuz z Taszkientu (Uzbekistan) – jeden z ciekawszych zespołów łączących rock progresywny i fusion, pochodzący z Azji Środkowej. Czasem nie trzeba szukać tak daleko. Za naszą wschodnią granicą również dzieje się sporo ciekawego. W maju tego roku na kilka koncertów do Polski przybyły dwie moskiewskie kapele Put' Solntsa oraz Amalgama, co z pewnością powinno zaintrygować miłośników nieco cięższych brzmień. Również w maju planowane są koncerty grupy Next Door To Heaven (Sankt Petersburg), reprezentującej progresywny metal uzupełniony żeńskim wokalem.

Miłośnikom alternatywnych brzmień powinien przypaść do gustu białoruski Mission Jupiter. To naprawdę interesujący kwintet wywodzący się z Mińska. Próbując opisać ich twórczość należałoby odwołać się do takich wzorów jak Massive Attack, The Gathering, Within Temptation i… być może Ella Fitzgerald. Są mistrzami budowania nastroju. W ich muzyce słychać też wpływy Him, Dream Theater i Muse. Zespół tworzy czterech panów: Artyom Gulyakevich (bass), Vladimir Shvakel (guitar), Dmitri Soldatenko (saxophone), Eugenue Zuev (druns) oraz niezwykle urodziwa wokalistka – Nastya Shevtsova. Grupa istnieje od 2015 roku. W zasadzie powstała jako eksperyment muzyczny, eksplorujący ciekawe brzmienia, inspirowane kosmosem i uzupełnione melodyjnym saksofonem, jednak dość szybko przerodziła się w pełnoprawny projekt, ważny dla każdego z członków.

czwartek, 25 kwietnia 2019

Bernhard Wöstheinrich – Elsewhere







Bernhard Wöstheinrich to twórca wszechstronny, pełen pasji i zaangażowania. Jest muzykiem, kompozytorem, zajmuje się również malarstwem. Jest absolwentem komunikacji wizualnej, jednak nim rozpoczął studia pracował jako stolarz. Ma za sobą wiele różnorakich działań artystycznych, prezentacji i pokazów multimedialnych. Ostrogi muzyczne zdobył współpracując od 1992 roku z grupą Subsonic Experience w Bielefeld. Bardziej jednak kojarzony jest z formacją centrozoon (nazwa celowo pisana z małej litery), tworzącą szeroko rozumiane improwizacje elektroniczne. Działa w niej od dwóch dekad z Markusem Reuterem, absolwentem słynnej Guitar Craft Roberta Frippa. Czasem występują wspólnie z Timem Bownessem jako trio. Współpracował również z Patem Mastelotto, perkusistą King Crimson oraz wieloma innymi twórcami ze świata muzycznej elektroniki. Dość tu wspomnieć takie postacie jak Conrad Schnitzler (wczesny Tangerine Dream) i Harald Grosskopf (wczesne Ash Ra Temple).

środa, 24 kwietnia 2019

Miłość w dobie hejtu – CIPIERSI








Chcesz posłuchać muzyki prostej lecz nie prostackiej, a przy tym szczerej i komunikatywnej? Nie masz ochoty na wielopiętrowe improwizacje oraz zastanawianie się co artysta miał na myśli? Szukasz bezpretensjonalnej formy, fajnej melodii i czytelnego polskiego przekazu, bez wydumanej grafiki ambitnego plastyka? Chcesz powrotu do korzeni i dowodu, że rock'n'roll jest z definicji muzyką prostą? Odpowiedź jest jedna: CIPERSI i ich ostatnia płyta Miłość w dobie hejtu jest właśnie dla ciebie.
Czy nazwa zespołu mówi coś nieco starszym słuchaczom? Nie? A powinna, grupa świętowała niedawno trzy dekady istnienia. Ma też w dorobku trzy wydawnictwa, przeciętnie jedno wypada na dekadę… Może bardziej pamiętają ją ci, którzy jeździli do Jarocina? CIPERSI byli tam co roku, począwszy od 1988 do 1992. Niedawny jubileusz uczcili nostalgicznym teledyskiem zrealizowanym w Nowej Rudzie, swym rodzinnym mieście. Słucha się go i ogląda niemal z łezką w oku, kontemplując obrazki z dawno minionego, niezbyt skomplikowanego świata minionych lat.
Zespół ma co wspominać, nie tylko Jarocin. Powstali w 1987 roku. Zdobyli wyróżnienie na Młodzieżowych Spotkaniach Muzycznych w Chojnowie (1988), zajęli trzecie miejsce na Mokotowskiej Jesieni Muzycznej (1989), w tym samym roku wyróżniło ich także jury przeglądu Rock pod Chełmcem w Wałbrzychu. Zaistnieli utworem My-Wy-Oni oraz My młodzi na liście przebojów Rozgłośni Harcerskiej, pojawili się również w audycji „Brum”, emitowanej przez Trójkę. Dorobili się kasety Chore miejsce (1992), a w lipcu 2014 po dwudziestoletniej przerwie przypomnieli o sobie płytą Reactor. Zespół przeżył liczne zawirowania, zmiany składu i przerwy w działalności. Kto chce niech poszuka Kordka oraz zespołów Outlet i Ulisses, choć uprzedzam – łatwo nie będzie…


wtorek, 23 kwietnia 2019

Krok odwagi - ERELES, czyli płytowy debiut Zespołu Niespokojnych Nóg







Zespół ERELES z Piaseczna istnieje zaledwie trzy lata, jednak tworzą go muzycy ze sporym doświadczeniem. Tu należałoby cofnąć się o dwie dekady i poznać historię dość ekscentrycznej kapeli Kabanos, również związanej z Piasecznem. Jej dzieje mogłyby wywrócić poukładany świat wartości co bardziej konserwatywnych krytyków, jednak już wysłuchanie choćby takich autorskich kompozycji jak Ptaszek, Balony czy Buraki z pewnością pozwoli poczuć do zespołu sympatię, choć z pewnością nie wystarczy by oddzielić prawdę od legendy. Pozostawiam to zajęcie najwierniejszym fanom, którzy podążają za muzykami już od lat i z pewnością bez trudu poruszają się w skomplikowanym labiryncie nazwisk i pseudonimów jej członków. Myślę jednak, że nie jest to w tym przypadku najistotniejsze. 
Kabanos to grupa pięciu doskonale rozumiejących się kumpli, który świetnie bawią się wypracowaną przez lata konwencją muzyczną. Wyróżnia ich spontaniczny i niezbyt skomplikowany przekaz. Podany stylowo i z zacięciem potrafi zaintrygować, wciągnąć, a nawet wywołać na twarzy uśmiech. Mają swoją zdeklarowaną publiczność, a w dorobku sześć płyt oraz trzy świetnie przyjęte występy na Przystanku Woodstock. Nie wszystkim członkom zespołu jednak to wystarczało, chcieli czegoś więcej. Trójka muzyków, pozostając nadal w strukturach Kabanosa postanowiła stworzyć coś, co wykraczałoby poza dobrze znany i rozpoznawalny wizerunek macierzystej kapeli.


poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Imaginary Space – Fedkowicz Duo 2018






Mogłoby się wydawać, że są instrumenty, których brzmienie niespecjalnie do siebie pasuje. No bo jak tu pogodzić brzmienie harfy z zestawem perkusyjnym? To jednak pozory. Historia harfy sięga prawdopodobnie czasów prehistorycznych, a perkusja… no cóż - wywodzi się od bębna, czyli instrumentu tak starego, że trudno nawet przybliżyć czas jego powstania. Coś więc je jednak łączy. Jeśli spróbować wyobrazić sobie muzykę z czasów antycznych, to prawdopodobnie brzmienie harfy mógłby uzupełniać jakiś nieskomplikowany instrument perkusyjny. To oczywiście jedynie przypuszczenia. Dawne czasy minęły bezpowrotnie, a harfa i jej szlachetne brzmienie pozostało. Jej dźwięk fascynował kompozytorów z epoki baroku, klasycyzmu i impresjonizmu, zaś na salony trafiła za sprawą Marii Antoniny, która była podobno uzdolnioną harfistką. Nic dziwnego, wszak to instrument wyjątkowy, o niezwykłych walorach dźwiękowych. Współcześnie wyposażony jest w spore pudło rezonansowe, blisko pięćdziesiąt strun i siedem pedałów, a wszystko to pozwala uzyskać brzmienie na wskroś wyjątkowe. 

I tu dochodzimy do albumu Imaginary Space, na którym te walory wzbogacone subtelnie współczesną elektroniką w pełni wykorzystuje Agnieszka Grela-Fedkowicz. Na perkusji towarzyszy jej mąż, Wojciech Fedkowicz. Oboje uzupełniają się w sposób niezwykły. Znają perfekcyjnie swoje instrumenty, a dzięki wielkiej wyobraźni i wrażliwości potrafią toczyć fascynujący dialog. Wspomniany album to w zasadzie dziesięć całkiem różnych, a jednak zazębiających się opowieści. To muzyka rozmarzona, delikatna, momentami niemal minimalistyczna, choć jednocześnie wielowymiarowa i pełna emocji, eksplorująca niezwykle bogatą paletę barw, a przy tym na tyle różnorodna i zniewalająca, że trudno się od niej oderwać.


wtorek, 9 kwietnia 2019

Żywioły – AL.L.ANONIM










Cały projekt już od pierwszych dźwięków jest bardzo tajemniczy. Album, choć dość ascetycznie wydany, zwraca uwagę pełną emocji okładką. Wnętrze w zasadzie niczego nie wyjaśnia, nadal mamy do czynienia z tajemnicą. Lubię zagadki, lubię też niekonwencjonalne brzmienia gitary, więc powoli zaczynam smakować zawartość. Jest nieźle, jednak próbuję sobie wyobrazić jak mogłoby być, gdyby do projektu udało się namówić żywego rockowego bębniarza. Z całym szacunkiem – ten syntetyczny to jednak nawet nie Dr Avalanche, którego niegdyś maltretował Andrew Eldritch. Dobrze, że często przykrywają go naprawdę świetne gitary, a bywa że nie słychać go wcale. Niestety, jak uczy doświadczenie – syntetyczne brzmienia starzeją się najszybciej, a próby przekładania realnych dźwięków na komputer rzadko sprawdzają się po latach. Nie bez powodu audiofile chcą słuchać analogów…
Wróćmy jednak do Żywiołów. Okładka ani wnętrze albumiku nie rozwiewa nawarstwiających się z każdym utworem wątpliwości. Szukam podobieństw, staram się odgadnąć, kto stoi za owym tajemniczym pseudonimem. Wyobraźnia podpowiada mi najbardziej nieprawdopodobne scenariusze, jednak podświadomie czuję, że to nie to… No dobrze, skoro artysta chce pozostać anonimowy, to niech tak będzie. Przynajmniej na razie. Puszczam więc wodze fantazji i próbuję go sobie wyobrazić. Gra na gitarach (akustyku, elektryku i basie) i czerpie z tego niezłą frajdę. Wspomaga się okazjonalnie harmonijką, czasem śpiewa. Kocha hard rocka, tego najlepszego, najbardziej klasycznego, ale sięga też po inne brzmienia. Miłośnik Alvina Lee oraz zespołów Ten Years After, ACDC i Savoy Brown. Myślę, że z niejednego muzycznego pieca chleb jadał. Delektował się jazzem, smakowała mu muzyka świata, reggae, klasyka rodem z filharmonii i Bóg wie co jeszcze...

wtorek, 2 kwietnia 2019

Panta Rhei – Rudź & Pauszek









Na początku marca, wiedziony ciekawością i rekomendacją mego przyjaciela, udałem się do bydgoskiego MCK na koncert, którym Tomasz Pauszek podsumował dwudziestą rocznicę swej działalności artystycznej. Ciekawość moja była tym większa, że po primo ów kompozytor, wykonawca i producent muzyki elektronicznej oraz eksperymentalnej to również bydgoszczanin, a secundo – swój udział w owym benefisie zapowiedziało kilka znamienitych gwiazd, jak choćby Władysław Komendarek, Pawbeats i Przemysław Rudź. Był też chór, kwartet smyczkowy, lasery, wizualizacje i krótkie etiudy filmowe, ilustrujące muzykę. Wrażenia niespotykane, głęboko zapadające w pamięć. Pauszek zaprezentował w tej atrakcyjnej oprawie przekrój swego dorobku, na który składa się blisko dwadzieścia płyt. Kilka z nich powstało we współpracy z innymi twórcami – stąd właśnie udział w koncercie zaproszonych gości.
Jednym z najświeższych przykładów takiej współpracy jest wydany w listopadzie ubiegłego roku album Panta Rhei, skomponowany i nagrany przez Tomasza Pauszka wspólnie z Przemysławem Rudziem.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

GENTLE GIANT. Na krawędzi zmierzchu








Czas wiosennych porządków dotknął także moją „półeczkę z płytami”. Przywracając ład pośród srebrnych krążków trafiłem na dawno nie słuchany dwupłytowy składak. Z okładki spoglądała na mnie zarośnięta gęba bajkowego potwora. Nie była jednak straszna, a nawet się uśmiechała, zapraszając w nieco dziwny muzyczny świat brytyjskiej grupy, która czas swej świetności przeżywała w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Tytuł Edge of Twilight nawiązywał do ulotnej chwili, kiedy łagodnieje słoneczne światło, a dzień chyli się ku końcowi. Twarz olbrzyma, która pojawiła się również na kilku katalogowych wydawnictwach zespołu, zachęcała do dwugodzinnego spotkania z…. No tak, tylko kim właściwie jest ów szarmancki olbrzym?
Dla znawców tematu pytanie może wydawać się prowokujące, a nawet niestosowne. Praktyka jednak dowodzi, że nie jest ich tak wielu. Gentle Giant nigdy nie byli w naszym kraju szczególnie popularni. Potwierdził to krótki test, jaki przeprowadziłem wśród kilkunastu moich znajomych, zarówno tych starszych, jak i nieco młodszych, którym dobra muzyka nie jest obojętna. Wynik w zasadzie mnie nie zaskoczył, gdyż już w latach siedemdziesiątych, gdy muzyczny smak Polaków niepodzielnie kształtowała Trójka, to o zespole nie było specjalnie głośno. I tu chwila refleksji – właściwie dlaczego?

środa, 27 marca 2019

Colloids - Walfad









Bywają chwile gdy świat cię przerasta i potrzebujesz chwili wytchnienia. Możesz wówczas wejść do swego azylu i otworzyć księgę. Kładziesz ją ostrożnie na kolanach, powoli odchylasz okładkę i już po chwili otacza cię świat pełen różnorodnych dźwięków i zapachów. Jest tajemniczo, ale już wiesz, że jesteś u siebie. A to dopiero Intro. A dalej jest jeszcze ciekawiej, bo chwilami słyszysz nuty sprzed lat, które ukształtowały Twą świadomość i zawsze sprawiały ci radość, a jednak wiesz, że to nie to samo. Te są nieco inne, czerpią wprawdzie z tradycji lecz przefiltrowane zostały przez młodość i inną wrażliwość. Nie wiodą Cię przez stare, wydeptane ścieżki, jednak sprawiają, że ufasz im i chcesz za nimi podążać. Czujesz się jak w domu i zaczynasz rozumieć, że właściwie od dawna tego szukałeś. Rozglądałeś się, nasłuchiwałeś dźwięków dobiegających z bardzo daleka, a tymczasem okazało się, że wystarczy ucho przyłożyć blisko. Na przykład w Wodzisławiu Śląskim. Stamtąd właśnie pochodzi dzisiejszy bohater 
 grupa Walfad. Wojciech Ciuraj – jej lider to młody, jednak bardzo zdeterminowany muzyk (artysta, instrumentalista, wokalista, wizjoner – można wybrać do woli, jednak niczego nie skreślać, bo wszystko pasuje). Obdarzony został wyjątkowym głosem. Można oczywiście szukać jakichś porównań i nawiązań, ale chyba nie warto. Jest po prostu „rasowy”, choć oryginalny i na szczęście nie zmanierowany. Ze swoim zespołem nagrał już wcześniej trzy ciekawe płyty, dowodzące, że wciąż się rozwija i nie stoi w miejscu. Colloids to kolejna, niedawno wydana, w dwóch wersjach językowych – po polsku i angielsku (sam nie wiem, która lepiej brzmi – obie godne są uwagi). Wojtek również niedawno opublikował swój pierwszy album solowy Ballady bez romansów, penetrujący jednak nieco inne obszary niż te, które przemierza z zespołem. Słuchałem i również jestem pod wrażeniem – naprawdę warto posłuchać, ale to temat na inną opowieść.

wtorek, 19 marca 2019

Wyryte na ścianie






Wiosna, moja ulubiona pora roku tuż za progiem, a tymczasem niepostrzeżenie właśnie wczoraj minęło dokładnie pięć lat od chwili pojawienia się w sieci Półeczki z płytami i opublikowania na niej pierwszego tekstu. Nie chcę jakoś szczególnie świętować z tego powodu, czy też bawić się w statystyki, pozwolę sobie jedynie zauważyć, że od tego czasu pojawiło się na niej sto siedemdziesiąt pięć tekstów. Okoliczności jej powstania były wprawdzie nieco wymuszone, ale szybko polubiłem to miejsce i z nieskrywanym sentymentem tu powracam. Przyznaję, że z różnych względów bywały na niej okresy zastoju, jednak dzięki życzliwemu zainteresowaniu i mentalnemu wsparciu czytelników blog nadal funkcjonuje. Dość jednak świętowania. 
Grzebiąc niedawno w zakamarkach Półeczki trafiłem na wznowioną blisko dwie dekady temu przez niemieckie wydawnictwo Repertoire płytkę szkockiego heavyrockowego zespołu Writing On The Wall. Album wypatrzyłem na początku tego stulecia we wspominanym dość często zaprzyjaźnionym sklepiku i od tamtych lat wracam do niego z sympatią i nutką nostalgii. To kolejny przykład kapeli, która mimo sporego potencjału objawiła się szerszej publiczności zaledwie jednym albumem, a po pięciu latach działalności zaginęła w pomroce dziejowej. Muzyka jaką pozostawili robi wrażenie i dziś, stąd też dziś kilka słów właśnie o nich.


piątek, 15 marca 2019

Blues, Brawls & Beverages - Leash Eye







Dla wielu miłośników hard rocka nie znających wcześniej warszawskiej kapeli Leash Eye album Blues, Brawls & Beverages może być zaskoczeniem. Dla mnie okazał się strzałem w dziesiątkę, ujął mnie od pierwszego przesłuchania, nie pozwalając na zbędne refleksje. Bezkompromisowo, bezdyskusyjnie. Chwycił za gardło od pierwszego dźwięku. Jest taki, jakie rockowe stare tygrysy lubią najbardziej. Pisanie, że to muzyka drogi wydaje się banałem. Ale z jakiegoś powodu na okładkach wcześniejszych płyt zespołu królują samochody i to wcale nie te najlżejsze. Bo i muzyka z płyty do najlżejszych nie należy. Nie ma tu łzawych balladek spod znaku popowej muzy. Jest mocno, zdecydowanie rockowo, z zadziorną gitarą, nadającą drajw perkusją i mięsistymi organami. Tak jak powinno być, zgodnie ze wszelkimi prawidłami gatunku. Słucha się tego z prawdziwą przyjemnością i wcale nie wydaje się, że to wtórne granie, choć najwyraźniej przebijają tu echa Deep Purple z najlepszych lat. Stylistyka doskonale i klasycznie hardrockowa, z bluesową domieszką, a pomysły melodyczne niebanalne. I chce się tego słuchać. Z uśmiechem na twarzy, dowodzącym, że stare wzorce nadal żyją, mają się dobrze i nadal można wykrzesać z nich coś oryginalnego. Jedenaście kawałków, a każdy inny. Nie ma zapychaczy. Jest ciągnący wszystko zdecydowany bas na mocnej perkusyjnej podstawie, są wyraziste solówki i chwytliwe riffy. I do tego wszystkiego świetny wokal, doskonale wtopiony w muzykę i pełen pomysłów (polecam kawałek Twardowsky J.). Na płycie wybija się świetna, dobrze brzmiąca gitara. To naprawdę sztuka zagrać tak, by w tle dało się usłyszeć dalekie aluzje do największych wioślarzy, a przy tym pozostać oryginalnym. Tu mój głęboki ukłon. Jednak największe słowa uznania kieruję gościa stojącego za klawiszami. Cokolwiek to jest, to brzmi jak milion dolarów, niczym najbardziej rasowy Hammond. Chyba jego wkład w całościowe brzmienie albumu, pospołu z wokalistą, przekonał mnie najbardziej.

czwartek, 14 marca 2019

Akustycznie - Guitar Force





Nieco ponad dwa miesiące temu pisałem o nowej płycie Diffferent Universe rzeszowskiego zespołu Guitar Force. Album wprawdzie odwoływał się do starszego materiału, zagranego jednak na nowo, niejako w wersji eksportowej. Płyta, mimo drobnych zastrzeżeń miała spory potencjał, pozwalający z zainteresowaniem wypatrywać dalszych wydawnictw. Jak wieść niesie – obecnie muzycy pracują nad kolejnym nowym krążkiem, a tymczasem skierowali do fanów interesujące wydawnictwo, zawierające przekrój dotychczasowego dorobku w wersjach akustycznych. Jak należało przypuszczać, wymyślony trzy dekady temu za wielką wodą format unplugged wpłynął na znaczne złagodzenie brzmienia.

Album Akustycznie, nagrany „bez prądu”, zaprezentował muzyków z zupełnie innej strony. Kompozycje brzmią wprawdzie znajomo, jakkolwiek pozbawione elektrycznego wsparcia ujawniają swą podskórną urodę. Dominują skrzypce, które już wcześniej były ważnym elementem stylistyki zespołu, jednak teraz słychać je jakby inaczej. Ich pasaże wspierają ciekawie zaaranżowane gitary akustyczne. Całość oparta jest na solidnej rytmicznej podstawie. Wysmakowane gitarowe solówki nieźle dobarwiają całość. Podobnie strona wokalna – pozbawiona eklektycznego zaplecza z poprzedniej płyty znacznie złagodniała. To oczywiście nie zarzut, raczej konsekwencja przyjętej formuły, co jednak nie znaczy, że muzyka z płyty jest jedynie refleksyjna i pozbawiona dynamiki. Akustycznie również można „przyłożyć”, czego dowodem jest systematycznie narastające tempo i dynamika utworów.


piątek, 8 marca 2019

O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju…






Mam nadzieję, że mistrz Adam nie pogrozi mi zza grobu za ponowne odwołanie się do początku XI Księgi Pana Tadeusza (poprzednio rok temu), ale… w historii muzyki rozrywkowej również pojawiło się kilka niezwykłych lat, które przyniosły znaczące wydarzenia. Dziś odwołam się ponad pół wieku wstecz, do roku 1967. W kraju był to rok płytowego debiutu Czesława Niemena. Zadebiutowali również Skaldowie oraz Ewa Demarczyk płytą z piosenkami Zygmunta Koniecznego. W tym samym roku ukazała się druga płyta Violetty Villas Dla ciebie miły oraz drugi album Czerwonych Gitar. W Sali Kongresowej dwukrotnie zagrali Rolling Stones, kultowy sopocki Non Stop trafił pod skrzydła Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, a w radiu tryumfy święciły przeboje Wojciecha Młynarskiego Jesteśmy na wczasach i Niedziela na Głównym oraz Joanny Rawik Po co nam to było. Niemen ze swym sztandarowym hitem Dziwny jest ten świat, po niewątpliwym sukcesie w Opolu nie był raczej promowany, bowiem przywódcom pretendującego do komunizmu PRL-u nie mieściło się w głowach, że świat może być dziwny…
Na świecie był to rok debiutu Procol Harum, Davida Bowie, Ten Years After, Pink Floyd, The Doors (aż dwa albumy) oraz premiery wiekopomnego dzieła Beatlesów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Oj, działo się! Mało? Na rynku zadebiutował magazyn Rolling Stone, który przez wiele lat wyznaczał trendy i nowe kierunki w kulturze młodzieżowej. Dokoła narastał ferment zapowiadający studencką rewoltę, która z całym impetem wybuchła rok później. Do głosu dochodziły nowe prądy w malarstwie, filmie i przede wszystkim w muzyce. Rozkwitał rock, czerpiąc inspiracje z bluesa i jazzu. I jak mawiał klasyk – właśnie „w takich okolicznościach przyrody”, w Monterey (Kalifornia) niedaleko San Francisco, zaledwie 130 km na południe w linii prostej, po drugiej stronie zatoki odbył się pierwszy festiwal rockowy. Był zapowiedzią późniejszej o dwa lata legendarnej imprezy w Woodstock, choć jak twierdzi wielu współczesnych krytyków – ze względów muzycznych okazał się imprezą znacznie ważniejszą. Dziś Monterey Pop kojarzony jest z rozkwitem ruchu hipisowskiego i uważa się go za symbol pamiętnego „lata miłości”.