Dla miłośników elektronicznych brzmień muzyczne spotkanie, organizowane w malowniczym Cekcynie niedaleko Tucholi od dawna stało się ważnym punktem na koncertowej mapie kraju. Wszystko zaczęło się przed laty od… gitary, spoczywającej w bagażniku samochodu. Podczas rutynowego przeglądu instalacji gazowej właśnie ona stała się zaczynem przyjaźni Marcina Chmary i Marcina Grzelli, dwóch pasjonatów muzyki, którzy dość szybko rozpoczęli wspólne granie jako Electronic Revival. Dziś mają za sobą cztery wspólnie wydane albumy i organizację ważnego w środowisku festiwalu muzyki elektronicznej, który w miniony weekend miał już swoją czternastą edycję. Wśród zaproszonych gwiazd, prócz Krzysztofa Dudy – nestora polskich elektroników, obchodzącego trzydziestopięciolecie swej pracy artystycznej, pojawił się również Janusz Grzywacz, lider Laboratorium – od blisko pół wieku doskonale znanej kapeli jazzowej, który wystąpił w elektryzującym duecie z wybitnym polskim wibrafonistą Bernardem Maselim jako Małe Laboratorium. Przed koncertem udało mi się poprosić Janusza o chwilę rozmowy.
Jesteś zdecydowanie bardziej kojarzony z jazzem, skąd więc Twoja obecność na festiwalu muzyki elektronicznej?
Gram jazz, ale przy pomocy elektronicznych instrumentów. Wprowadziłem je jeszcze we wczesnych latach siedemdziesiątych. To właśnie było charakterystyczne dla Laboratorium, myśmy poszukiwali brzmień – innych, nieoczywistych, niecodziennych. Na początku był to preparowany fortepian, uderzana czymś dziwnym perkusja, wokal Marka Stryszowskiego potraktowany kamerą pogłosową, wówczas jeszcze niezbyt popularną, zwłaszcza wykorzystaną do tak dziwnych skal wokalnych, jakimi Marek operuje. To nam budowało pewne klimaty i nastrój, który nas wyróżniał. Tak więc moment, kiedy przyjechał do mnie pierwszy syntezator był tylko kwestią czasu. Kosztował oczywiście koszmarne pieniądze, które w rzeczywistości PRL-u trzeba było spłacać parę lat. Dzisiaj mam dość duże instrumentarium, które wykorzystuję w zależności od potrzeb i nastroju, zarówno przy tworzeniu muzyki do teatru, filmu animowanego czy dla Laboratorium.
Wspomniałeś, że dużą rolę w tworzeniu muzyki odgrywał eksperyment, nawiązuje do tego nawet nazwa zespołu…
Tak, to były czasy, kiedy zafascynowani byliśmy teatrem Grotowskiego, ja zresztą od zawsze czuję się człowiekiem teatru, napisałem muzykę do ponad stu dwudziestu premier teatralnych, w tym do Teatru Telewizji. Jeśli mogę tak powiedzieć, to moim macierzystym miejscem jest Teatr STU w Krakowie, tam miałem swoje studio. Ale współpracuję z każdym reżyserem, który mnie o to poprosi. A co do eksperymentu – to nie tak, że ktoś kupuje instrument, przegląda tysiąc ustawionych fabrycznie barw i to go pobudza. To jest fajne dla początkujących. U mnie już od początku było inaczej, ja zawsze ten poszukiwany dźwięk słyszałem w głowie. Myślałem obrazami. Czy to była jasna smuga, czy dudniący dźwięk kamienia uderzającego o kamień… To tak jak z teatrem. Siadam, wącham klimat, chłonę atmosferę, patrzę na aktorów i wiem, co chciałbym tam jako widz usłyszeć. Wtedy poszukuję brzmień. Nie kręcę gałkami i patrzę co wyjdzie, ale dobieram dźwięki, które muszę znaleźć. Na tym polega eksperyment.
Eksperyment to także współpraca z innymi muzykami. Kiedyś, dość dawno temu byłem na koncercie Laboratorium, który miał miejsce w Sopocie, w ramach festiwalu Jazz Jantar, przed waszym wyjazdem do Bombaju na Jazz Yatra…
Tak, graliśmy z Cześkiem Niemenem. Pamiętam ten koncert, to była cała trasa po Pomorzu. Pamiętam, bo rozbiłem sobie czoło w garderobie, do dzisiaj mam bliznę. Grałem z grubym plastrem. Z Cześkiem się super pracowało. Mało kto wie o tym, ale to był bardzo dowcipny i odlotowy facet. Jedynie sprawiał wrażenie takiego bożyszcza, które unosi się nad ziemią, ale naprawdę to był człowiek, z którym można było nawet pomilczeć sobie godzinkę i wiadomo było dokładnie o co chodzi. A na scenie był czarodziejem. Zawsze mu zazdrościłem tych bardzo drogich instrumentów. Byliśmy ostatnim składem z którym grał, zanim rozpoczął twórczość solową. Tworzył piękne ściany dźwięku, obrazy i takie klimaty, że gra z nim była samą radością.
A jak wspominasz sam wyjazd do Bombaju?
Każdy ma w życiu taki jeden wyjazd (może dwa albo trzy), który mu odmienia życie. Pierwsza edycja Jazz Yatra w 1978 roku to była wielka impreza i fantastyczne nazwiska. Złożyli się na niego najbogatsi Hindusi. Zaproszono wybitnych muzyków ze świata jazzu, którzy tylko chcieli pojechać do Indii. Jednym ze współorganizatorów był Niranjan Jhaveri, który wcześniej był gościem Jazz Jamboree i on właśnie skierował personalne zaproszenia do wybranych twórców. Grało się za darmo, ale miało się do dyspozycji absolutnie wszystko. Jeśli chciałeś mieć pokój ze złotymi klamkami i dwoma służącymi – bardzo proszę, chciałeś mieć sześć „dam do towarzystwa” z Bombaju – były załatwione. Służący obecny cały czas w pokoju i dbający o dostępność wszelkich atrakcji i doznań. Prowadzącym i współtwórcą festiwalu był legendarny Willis Conover. On też zadbał o to, by pojawiły się tam prawdziwe gwiazdy. Odnieśliśmy spory sukces, bo zaproszono nas także do Kalkuty, gdzie również zagraliśmy na zorganizowanym tam festiwalu. Byliśmy tam kilka tygodni. Sam festiwal to oczywiście koncerty, ale też spotkania z ludźmi. Sprowadzano prawdziwych mistrzów grania na tabli czy sarangi. To nie miało nic wspólnego z komercją. Tam muzyka dzieli się bardzo wyraźnie na świecką i religijną. Prawdziwie mistrzowska wywodzi się z nurtu religijnego. Pojawił się np. człowiek, który na sarangi (to taki instrument przypominający nieco wiolonczelkę o pięćdziesięciu trzech strunach) ćwiczył pięćdziesiąt lat zanim pierwszy raz publicznie wystąpił. Poznaliśmy również trudne do pojęcia rytmy hinduskie, szesnastki z pauzami, które tylko oni czuli. To było niesamowite. Hindusi, którzy grali z nami w pewnym momencie wpadali wręcz w ekstazę, podnosiło ich z krzeseł, a my nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Okazuje się, że są takie święte dźwięki, których my nie jesteśmy w stanie pojąć, a które ich właśnie wprawiają w ekstazę. To było naprawdę ciekawe.
Byłeś wówczas w Bombaju między innymi z Zbigniewem Namysłowskim, Czesławem Niemenem i Sławomirem Kulpowiczem. W przypadku tych dwóch ostatnich pobyt w Indiach zaowocował nagraniem wspólnego albumu Samarpan. Czy w Twoim dorobku jest również coś, co jest pokłosiem tamtej podróży?
Nie, raczej nie.
Ale okładka drugiej płyty Laboratorium, nagranej dla serii Polish Jazz ma wyjątkowo hinduską wymowę…
Ale to nie ma nic wspólnego, zresztą płyta Quasimodo została nagrana jeszcze przed wyjazdem do Indii. Okładkę do niej robił Marek Karewicz i jak to on - w ostatniej chwili, gdy miał oddać okładkę po prostu znikał. W końcu wydarliśmy mu tę okładkę, która nie wiadomo dlaczego jest cała żółta, nie wiadomo też dlaczego do nazwy Quasimodo jest przypisany Budda. Marek miał takie skojarzenia i na dodatek twierdził, że mu się żółta farba rozlała. Jedno wielkie oszustwo, ale niech mu ziemia lekką będzie bo to cudny człowiek. W żadnym stopniu nie była to inspiracja nutami czy skalami. To nie miałoby sensu. To tak jakby bluesmani z Chicago chcieli grać kujawiaki. To jest nie do przeniesienia. Stamtąd można jedynie spróbować skopiować dokładnie skale i nią grać, ale w zasadzie nie wiadomo po co. U nich każdy dźwięk jest po coś. Ja stamtąd wywiozłem myślenie o muzyce, sposób poruszania się w strukturze utworu. W którym kierunku pójść z punktu A, by osiągnąć efekt w momencie B i jak dalej rozwinąć utwór, jak zmienić jego klimat, brzmienie i tempo. Tego można było się od Hindusów nauczyć.
Jedna z moich ulubionych płyt Laboratorium to Diver, wydana w 1977 roku przez Helikon. Ponoć nagrana w koszmarnych warunkach, a jednak wyszło z tego coś naprawdę fajnego.
Nie jestem zadowolony z brzmienia tej płyty, bo wiem jak te utwory mogłyby zostać nagrane. Więcej detali, więcej szczegółów, mniej pomieszania wszystkiego z wszystkim. Płyta była zarejestrowana w kompletnie nieselektywnych warunkach, w krakowskim klubie Rotunda, gdzie przez kilkanaście lat codziennie mieliśmy próby. Z Warszawy przyjechał tzw. „wóz nagraniowy”. Była to przyczepa typu Niewiadów, w której Andrzej Poniatowski, perkusista Klanu miał zainstalowany magnetofon czterośladowy. Porozstawiał mikrofony, zasiedliśmy w kółko i tak nagraliśmy dwa ślady, a pozostałe dwa pozostały do ewentualnych dalszych dogrywek.
A wasza ostatnia płyta Now!, wydana po trzydziestu dwóch latach?
Czemu tak długo? Po prostu nie było zespołu. Mnie również nie było na scenie. Do reaktywacji Laborki namówił mnie Marek Stryszowski z Krzyśkiem Ścierańskim. Ja się przed tym broniłem, nie byłem już tak biegły technicznie, siedziałem raczej nad kompozycjami, ale gdy w końcu zebraliśmy się i zagraliśmy pierwszy koncert, a ja zobaczyłem co się dzieje, to stwierdziłem, że jest to fajne i chyba mi tego brakowało. Na płycie są nasze starsze kompozycje, jednak w takich wersjach jak gramy je obecnie, po reaktywacji. Mamy kontrakt z Universalem na trzy płyty, więc je nagramy. Myślę cały czas o nowych utworach. Mamy taki problem, że w zasadzie nie jesteśmy zespołem, a zbieraniną gwiazd, które mają swoje kariery. Jak się spotykamy to oczywiście jest przyjemność grania, ale trudno nas złapać razem.
Nie myślałeś by swoje dokonania, choćby te teatralne w jakiś sposób usystematyzować?
Tego jest straszna ilość, strasznie ciężki wybór. Wydałem taką płytę, zatytułowaną Muzyka osobista. Są tam wybrane przeze mnie temaciki z pewnego okresu. Wybrałem dwanaście, a płakałem, gdy odrzucałem pozostałych osiemdziesiąt.
Popełniłeś też coś takiego jak Młynek do kawy…
To był żart i zabawa, nie traktuję tego poważnie, aczkolwiek mam wielką satysfakcję, że to się podoba fajnym ludziom. Próbowano tę płytę umieścić w szufladce „alternatywa”, ale to jest bezgatunkowe. To była fajna przygoda, Lista przebojów i te rzeczy. Nie ujawniałem początkowo, że to moje. Po prostu – Młynek kawowy, śpiewa Młynek kawowy. Przez pół roku nikt nie wiedział kto to, były dyskusje i kłótnie w Internecie. Spekulowano, że to Peszek, Sojka, Waglewski… Dopiero później pozwoliłem Niedźwiedziowi ujawnić. A ponad milion odsłon było.
Powiedziałeś już ostatnie słowo w sztuce? Które występy szczególnie ciepło wspominasz?
Absolutnie nie. Zapadło mi w pamięć kilka występów i dokonań. Myślę tu choćby o musicalu Pan Twardowski, który napisałem dla Andrzeja Zauchy, po śmierci jego żony. Zagraliśmy to sto dziewięćdziesiąt osiem razy. Po ostatnim spektaklu wyszliśmy z teatru razem, ja wsiadłem do jednego auta i odjechałem, Andrzej podszedł do swojego i… stało się to, co się stało. Wspominam koncerty z Laboratorium w Kalkucie i Bombaju, wspominam też zeszłoroczny występ na Pol’and’Rock Festival. Czasem zapada w pamięć mały klubik, jak choćby koncert z Benkiem w Piwnicy Pod Baranami, gdzie mieści się ledwie osiemdziesiąt osób, co jednak sprawia, że kontakt ze słuchaczami jest bardzo osobisty. Cały czas uważam, że jak będę duży to zrobię karierę, wszystko przede mną. Pozostaje jedynie ta fatalna świadomość, że czas upływa i nie wszystko się zdąży zrobić. A pomysłów mam na następne siedemdziesiąt parę lat.
Dziękuję za rozmowę.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz