wtorek, 3 września 2019

Przemysław Rudź – muzyk zapatrzony w gwiazdy




Plon dziennikarskiej wyprawy do Cekcyna


Moja obecność na XIV Festiwalu Muzyki Elektronicznej w Cekcynie w połowie sierpnia zaowocowała kilkoma ciekawymi spotkaniami. W poprzednim odcinku zamieściłem wywiad z Januszem Grzywaczem, szefem grupy Laboratorium. W sobotę 17 sierpnia udało mi się również porozmawiać z Przemkiem Rudziem, jednym z ważniejszych twórców spod znaku krajowej el-muzyki. Oto zapis tej konwersacji.



Przemysław Rudź


Gdybym chciał Cię krótko przedstawić, to powiedziałbym – człowiek renesansu. Jeśli spojrzeć w Twoją biografię, to skończyłeś studia…

Jako geograf klimatolog.

Pracujesz jako…

Starszy specjalista w Departamencie Edukacji Polskiej Agencji Kosmicznej. Prowadzę też jednoosobową działalność gospodarczą, gdzie realizuję dużo różnych rzeczy – książki, muzyka, po części astronomia, gdyż wspólnie z kolegą produkujemy i sprzedajemy kopuły astronomiczne. To jest bardzo niszowa działalność, raczej dla majętnych miłośników astronomii oraz instytutów, szkół i osób, które chcą patrzeć w niebo w sposób bardziej zorganizowany. A na Festiwalu Muzyki Elektronicznej w Cekcynie jestem już bodaj siódmy raz, jako przyjaciel tej imprezy i osoba, która wrosła w tę imprezę całym swym jestestwem.

Wróćmy jeszcze na moment do Twojej działalności astronomicznej. Dość skromnie o tym wspomniałeś, ale masz spory dorobek pisarski, przy tym bardzo zróżnicowany, gdyż piszesz nawet książki dla dzieci.

W pewnym sensie nawet na tym się skupiam, gdyż jak powiedziałem jestem geografem klimatologiem. Nie jestem astrofizykiem. Te dziedziny w zasadzie się nie zazębiają, chociaż Ziemia jako system jest zależna od pewnych czynników astronomicznych. Pisałem o tym w mojej pracy magisterskiej, poświęconej związkom klimatycznym między Słońcem a Ziemią. Książki to dzieło przypadku.



Mój kolega z Warszawy swego czasu założył wydawnictwo kartograficzne Carta Blanca, które specjalizowało się w publikacji albumów i map dla turystów. Spotkaliśmy się w Gdańsku wiele lat temu, gdy kończyłem studia. W rozmowie doszliśmy do wniosku, że istnieje pewna nisza na rynku, bowiem ludzie w Polsce używają atlasów nieba z lat osiemdziesiątych, a przewodników z tej dziedziny brakuje nawet w antykwariatach. Niejednokrotnie słyszałem, że pozycje o tej tematyce regularnie ginęły z bibliotek. W efekcie spotkania oraz po zapewnieniu, że będą tam mapy nieba wysłałem konspekt i dostałem zielone światło. Tak powstała moja pierwsza książeczka, z której chyba jestem najbardziej dumny, bo było to coś nowego na polskim rynku. Nosiła tytuł „Niebo na weekend. Przewodnik młodego astronoma”. Później wydał to też Pascal, a potem w częściach nawet Gazeta Wyborcza. Taki był początek, a w zasadzie kamyczek, który ruszył lawinę. Odezwali się przedstawiciele różnych wydawnictw, które chciały mieć w swej ofercie coś podobnego o gwiazdach. I tak zacząłem pisać na zamówienie. Nie jestem astronomem zawodowym i nie roszczę sobie praw by odkrywać Amerykę w tej dziedzinie. To jest w pewnym sensie działalność grafomańska, gdyż ja jedynie syntetyzuję wiedzę, której sam nie zdobyłem, natomiast rozumiem te zagadnienia i staram się je przedstawić w formie zjadliwej dla statystycznego Jasia Kowalskiego. (Tu pozwolę sobie na „votum separatum”. To nie grafomaństwo, a naprawdę świetna lektura – przypis „słuchacz”.)

Przyznam, że mnie trochę zaskoczyłeś. Trudno mi uwierzyć, że potężny „Atlas nieba” napisał ktoś, kto jedynie interesuje się astronomią.

To również kwestia doświadczenia, ponieważ pierwsze moje spotkanie z astronomią miało miejsce jak miałem lat sześć. Pora roku była taka jak teraz, rój Perseidów nad nami, byłem z rodzicami na jakimś weselu na wsi, bodaj w województwie płockim. Jak wiadomo dzieci na weselach raczej się nudzą, więc wspólnie z kuzynostwem spędzałem niemal całe noce poza zagrodą, na polu. Wówczas jeszcze wieś w nocy była miejscem ciemnym, więc widok Drogi Mlecznej, która właśnie latem przechodzi przez zenit i rój spadających gwiazd sprawił, że po powrocie do rodzinnego Elbląga byłem pewien co będzie moją pasją. Gdy po latach z kolegą podjęliśmy decyzję o wydaniu mojej pierwszej książki miałem już lat dwadzieścia pięć, z czego od dziewiętnastu patrzyłem w niebo. W książce zawarłem całe moje doświadczenie. Pisałem na co patrzeć, na co zwracać uwagę, jak się ubierać, co wziąć ze sobą… Jestem człowiekiem ciekawym świata, więc książeczki które później powstały, zwłaszcza dla dzieci, to nie tylko astronomia. To także historia człowieka, paleontologia, geografia, geologia, klimatologia. Wydawcy zamawiają, więc coś w nich chyba jest.

W potocznym wyobrażeniu człowiek, który tworzy muzykę elektroniczną to osoba zapatrzona w gwiazdy i zafascynowana tym co ponad nami…

Astronomia i muzyka to dwie dziedziny komplementarne. Moje zainteresowanie muzyką elektroniczną było zbieżne w czasie z astronomią. Pamiętam stare programy telewizyjne, choćby Sondę, gdzie muzyka elektroniczna nie była jedynie tłem, a stanowiła newralgiczny element przekazu. Były to często utwory genialne, które oparły się próbie czasu, więc doszedłem do wniosku, że warto się także tą dziedziną zainteresować. Pojawiły się kasety magnetofonowe itd…

Pamiętasz kto Cię urzekł na początku?

Marek Biliński. Potem był Jean Michel Jarre, Vangelis. Klaus Schulze był ostatni, gdyż tworzył muzykę najmniej komercyjną. Było w niej mniej melodii i harmonii a więcej partii improwizowanych. Do tego musiałem dojrzeć. Pamiętam jeszcze jak przez mgłę gdy jako dziecko oglądałem w telewizorze Jowisz (też astronomiczna nazwa) koncert Józefa Skrzeka z kolędami. Grał na fortepianie, na którym stał syntezator Mooga. Jeszcze tego nie rozumiałem, ale wiedziałem, że facet jest nietuzinkowy.


Nagrał również albumy „U stóp krzyża” i „Kazania świętokrzyskie”, gdzie połączył brzmienie organów kościelnych z moogiem.

W dobrych rękach jest to przepis na wielki sukces artystyczny. Jemu to wychodzi naprawdę dobrze, to jest szczere, ludzie to kupują. Te dwa światy – elektroniczny i analogowy się zazębiają; ogromne piszczałki, miech pompujący powietrze i człowiek, malutka istota, która włada tym wszystkim.

Jak to się stało, że sam zacząłeś grać?

Na początku było zainteresowanie. Potem, w liceum, wspólnie z kolegami założyliśmy zespół. Spotkaliśmy się na ognisku, w szkole muzycznej w Elblągu. W zasadzie nie umieliśmy grać. Uczyłem się w klasie fortepianu, kolega w klasie perkusji, był też gitarzysta. Chcieliśmy grać rocka progresywnego. Moje ówczesne fascynacje to Genesis, Marillion, King Crimson, Yes… To jest zresztą żelazny repertuar, którego słucham do dziś, a wówczas klawiszowcy grający w tych zespołach byli dla mnie bogami. Kiedyś Kamil Wicik z Radia Gdańsk zapytał mnie z którym z wielkich chciałbym nagrać płytę. Wówczas bez zastanowienia powiedziałem, że z Vangelisem. Później pomyślałem, że jednak nie, wolałbym nagrać album z Tonym Banksem. Kocham jego poczucie melodii, harmonii i bez większego trudu rozpoznaję to brzmienie i styl. Nie Emerson, Wakeman, Moraz, Kelly, ale właśnie małomówny Tony Banks z Genesis.

A z polskich wykonawców? Wspomniałeś o Marku Bilińskim… 


Tak, będąc dzieckiem słyszałem jego „Ucieczkę z tropiku”. Potem pojawił się Komendarek i kaseta „Fruwająca lalka”. Był też Niemen, ale dużo później, bo Niemen jest trudny, choć uwielbiam jego elektronikę. W latach dziewięćdziesiątych byłem również zafascynowany kasetą Mikołaja Hertla „Dźwięki dalekiego świata”. To według mnie jedna z największych perełek polskiej muzyki elektronicznej, album absolutnie genialny, godny jakiejś specjalnej listy UNESCO. Kilka lat temu urzekła mnie twórczość Krzysia Dudy, którego usłyszałem na festiwalu Robofest pod Gdańskiem i od tamtej pory wiem, że to jest mój prawdziwy muzyczny ojciec. Bardzo się polubiliśmy, jest osobą bardzo ciepłą i kontaktową, nie można przejść obok niego obojętnie. Są też owoce naszej współpracy: „Four Incarnations”, „3C” i „Hołd” z udziałem Roberta Kanaana. Coś tam jeszcze wspólnie planujemy w przyszłym roku.

Dlaczego uważasz, że Niemen jest trudny?

Ponieważ jest poetą, a poetów nikt nie rozumie… (śmiech). Ale poważnie, Niemen zafascynował się polską poezją, Norwidem, Kubiakiem, później sam zaczął pisać i nie były to rzeczy łatwe.

A od strony muzycznej?

Niemen rozpoczynał od piosenki, łatwej, przyjemnej, strawnej. Ja to znałem, ale zacząłem go cenić dużo później, wówczas, gdy wybił się na kompletną niezależność. Najpierw, gdy jako jeden z pierwszych eksperymentował z brzmieniem Hammonda. Potem pojawiły się jego kolejne płyty ze Skrzekiem i późniejszym SBB, „Aerolit”, genialna „Terra Deflorata”. Przyznam, że najczęściej słucham jego ostatniej płyty: „spodchmurykapelusza”, choć ma ona brzmienie dość surowe, suche, wręcz kwadratowe. Nic nie starzeje się tak szybko jak brzmienie elektroniki. Krótko przed śmiercią zrobił remasteringi swych wcześniejszych płyt, ale one szczerze mówiąc są dość kontrowersyjne. Stare winyle brzmią dużo lepiej. Był zafascynowany technologią cyfrową, zresztą często powtarzał, że ma bardzo wielu muzyków zamkniętych w swych cyfrowych skrzyneczkach. Chyba nie do końca miał do tej Robotestry dystans.

Mówisz to jako fachowiec, gdyż sam również zajmujesz się masteringiem, także dla innych twórców.

Tak, to jeden z elementów mojej działalności gospodarczej. Są osoby, które chcą poprawić brzmienie swoich nagrań, więc doradzam, dzielę się swoją wiedzą i doświadczeniem. Doceniam miksy selektywne, nie lubię współczesnego brzmienia, gdzie wszystko jest napompowane do granic możliwości, a mózg dostaje taką ilość informacji, że po prostu się wyłącza. Muzyka ma relaksować, nie męczyć.




Masz w swoim dorobku…

Chyba osiemnaście tytułów, z czego sześć albo siedem to owoce współpracy z innymi: z Krzysiem Dudą, z Władkiem Komendarkiem, Józkiem Skrzekiem, z Vandersonem (Maciejem Wierzchowskim), z Mikołajem Hertlem…

Uważasz, że współpraca z innymi Cię ubogaca?

Tak i nawet nie musimy się przy tym widzieć. Jeśli chcę by płyta powstała w kolaboracji, to nie ingeruję w działania drugiego współtwórcy. Chcę, żeby czerpał pełną radość ze współtworzenia projektu. Mogę całość jedyne zmiksować i wysłać do oceny. Daję partnerowi pełną swobodę twórczą. W zasadzie we wszystkich przypadkach współpracy poza krążkami z Mikołajem Hertlem i Vandersonem (gdzie było odwrotnie) ja pierwszy przesyłałem swoje propozycje. U Mikołaja byłem w domu, w Konstancinie i tam dostałem surowe pliki midi. U siebie zaaranżowałem to po swojemu, pociąłem, dodałem własne partie. Powstało z tego coś nowego, na co on z kolei nie miał wpływu, zresztą dał mi na to „zielone światło”. Było to niesamowite przeżycie, bo kiedy przyjechałem do niego z dwoma pierwszymi utworami, to on słuchając ich miał łzy w oczach. Stwierdził; „Nigdy nie myślałem, że ta muzyka tak zabrzmi. Rób tak dalej.” Hertel nigdy nie poszukiwał brzmień. Jest wielkim romantykiem, stawia raczej na melodię. W zasadzie wykorzystuje potencjał instrumentu, jedynie delikatnie go modyfikując. Ma taki styl pracy, w przeciwieństwie np. do Komendarka, który każde brzmienie tworzy niemal od zera, a właściwie od prostego sinusa. Podobnie wyglądała współpraca ze Skrzekiem, który wysłał mi swoje ścieżki nagrane u siebie, ja dograłem swoje i zrobiłem miks, który on zaakceptował. Nie trzeba się widzieć.

Tak było przy powstaniu albumu „Panta Rhei” z Tomkiem Pauszkiem.

Tak, obecnie pracujemy nad drugą częścią tego projektu. Pomysł kontynuacji podchwycił Andrzej Mackiewicz, nasz wydawca, zachęcony popularnością pierwszej części. Dobrze mi się współpracuje z Tomkiem, dość się do siebie artystycznie zbliżyliśmy. Miałem sporo materiału „w szufladzie”, przesłuchałem, wybrałem to co miało odpowiedni szkielet harmoniczny i mu wysłałem, jednak całość wymaga trochę czasu. Obaj aktualnie jesteśmy dość zajęci – Tomek swoim jubileuszem artystycznym, a ja masteringiem dwustu pięćdziesięciu ścieżek, które od niego dostałem. Są tam prawdziwe perły, które powinny zyskać nieśmiertelność, choćby internetową. Druga część „Panta Rhei” będzie miała nieco inny klimat. Będzie tam więcej rytmu o zabarwieniu nieco progresywnym, a kompozycje będą raczej dłuższe – gdzie da się zauważyć budowanie napięcia, punkt kulminacyjny i rozwiązanie. Powiem nieoficjalnie, że na płycie prawdopodobnie pojawi się jako pełnoprawny autor Wiktor Nidzicki z programu Laboratorium, który użyczy swojego głosu w napisanych przez siebie recytatywach. Pojawią się one w kilku miejscach i dotyczyć będą człowieka, technologii, sytuacji świata… Planujemy do końca roku zamknąć ten projekt i pewnie na początku przyszłego trafi on do wydawcy.

A pozostałe plany artystyczne?

Mam ich mnóstwo. Najbliższe związane są z osiemdziesiątą rocznicą wybuchu II Wojny Światowej. Mam materiał, który nosi roboczy tytuł „Nigdy więcej wojny”. Powstał kilka lat temu. Początkowo miał się nazywać „Elbing 1945” i był zainspirowany książką mego przyjaciela Tomka Stężały, zafascynowanego historią Elbląga. Planowałem wydać go przy wsparciu mego rodzinnego miasta, jednak dwa lata starań zakończyły się fiaskiem. Projekt później trochę ewoluował, będzie prawdopodobnie również wzbogacony recytatywami, a właściwie krótkimi formami poetyckimi Wojciecha Dardy Ledziona z Warszawy. To wspaniały prawy człowiek, stąpający mocno po ziemi na gruncie wartości i tradycji, który potrafi pięknie władać językiem polskim. Jestem zafascynowany jego twórczością. Utworów będzie dziewięć, może dziesięć. Chciałbym wydać to jeszcze w tym roku. Drugi projekt to płyta z Michałem Kuszem (kiedyś gitarzysta Bielizny i Apteki). To prawdziwy geniusz gitary, o niespotykanym wyczuciu i feelingu. Mam materiał, który nagrałem pod wpływem książki Aldousa Huxleya „Nowy wspaniały świat”. Jest do tego świetna okładka zrobiona przez Damiana Bydlińskiego (ten sam, który zaprojektował kopertę do „Panta Rhei”). W zasadzie materiał jest zmiksowany i czeka. Może wspólnie z Michałem, wzorem chłopaków z Endorphine, zorganizujemy jakąś zbiórkę w Internecie by jeszcze w tym roku ów album dokończyć. Jest jeszcze trzeci projekt, w zasadzie zakończony i wydrukowany w Tczewie, w Fabryce Sztuk. Tam w przyszłym roku będzie otwarta wystawa tematyczna, zatytułowana „Przez szesnasty wiek z Kopernikiem i Skultetem”. Skultet to urodzony w Tczewie naukowiec i filozof, przyjaciel Kopernika. Zachowała się ich korespondencja, a wystawa ma dokumentować myśl Kopernika i Skulteta. Będą również wątki astronomiczne, stąd też dzięki sugestii Jarka Pióro z Radia Gdańsk pojawił się pomysł bym stworzył do tej wystawy muzykę. Będzie to niskonakładowa produkcja, dostępna podczas prezentacji. Prawdopodobnie ja również będę ten album częściowo dystrybuował we własnym zakresie.

Podsumowując naszą rozmowę: czujesz się bardziej muzykiem czy astronomem?

Zdecydowanie muzykiem. Chociaż astronomia w jakiś sposób pomaga mi w procesie komponowania. To działa w obie strony. Chyba nie mógłbym pisać muzyki bez mojej wiedzy astronomicznej. Daje mi ona dystans, pokorę i poczucie własnej małości. Dzięki temu mogę być bardziej szczery wobec innych.

Jesteś człowiekiem spełnionym?

Tak. Ale mam jeszcze sporo do zrobienia.

Dziękuję za rozmowę.

słuchacz




Na zdjęciu Przemek Rudź (z lewej), 
autor oraz Marek Czuba - przyjaciel autora z czasów szkolnych







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz