środa, 27 marca 2019

Colloids - Walfad









Bywają chwile gdy świat cię przerasta i potrzebujesz chwili wytchnienia. Możesz wówczas wejść do swego azylu i otworzyć księgę. Kładziesz ją ostrożnie na kolanach, powoli odchylasz okładkę i już po chwili otacza cię świat pełen różnorodnych dźwięków i zapachów. Jest tajemniczo, ale już wiesz, że jesteś u siebie. A to dopiero Intro. A dalej jest jeszcze ciekawiej, bo chwilami słyszysz nuty sprzed lat, które ukształtowały Twą świadomość i zawsze sprawiały ci radość, a jednak wiesz, że to nie to samo. Te są nieco inne, czerpią wprawdzie z tradycji lecz przefiltrowane zostały przez młodość i inną wrażliwość. Nie wiodą Cię przez stare, wydeptane ścieżki, jednak sprawiają, że ufasz im i chcesz za nimi podążać. Czujesz się jak w domu i zaczynasz rozumieć, że właściwie od dawna tego szukałeś. Rozglądałeś się, nasłuchiwałeś dźwięków dobiegających z bardzo daleka, a tymczasem okazało się, że wystarczy ucho przyłożyć blisko. Na przykład w Wodzisławiu Śląskim. Stamtąd właśnie pochodzi dzisiejszy bohater 
 grupa Walfad. Wojciech Ciuraj – jej lider to młody, jednak bardzo zdeterminowany muzyk (artysta, instrumentalista, wokalista, wizjoner – można wybrać do woli, jednak niczego nie skreślać, bo wszystko pasuje). Obdarzony został wyjątkowym głosem. Można oczywiście szukać jakichś porównań i nawiązań, ale chyba nie warto. Jest po prostu „rasowy”, choć oryginalny i na szczęście nie zmanierowany. Ze swoim zespołem nagrał już wcześniej trzy ciekawe płyty, dowodzące, że wciąż się rozwija i nie stoi w miejscu. Colloids to kolejna, niedawno wydana, w dwóch wersjach językowych – po polsku i angielsku (sam nie wiem, która lepiej brzmi – obie godne są uwagi). Wojtek również niedawno opublikował swój pierwszy album solowy Ballady bez romansów, penetrujący jednak nieco inne obszary niż te, które przemierza z zespołem. Słuchałem i również jestem pod wrażeniem – naprawdę warto posłuchać, ale to temat na inną opowieść.

wtorek, 19 marca 2019

Wyryte na ścianie






Wiosna, moja ulubiona pora roku tuż za progiem, a tymczasem niepostrzeżenie właśnie wczoraj minęło dokładnie pięć lat od chwili pojawienia się w sieci Półeczki z płytami i opublikowania na niej pierwszego tekstu. Nie chcę jakoś szczególnie świętować z tego powodu, czy też bawić się w statystyki, pozwolę sobie jedynie zauważyć, że od tego czasu pojawiło się na niej sto siedemdziesiąt pięć tekstów. Okoliczności jej powstania były wprawdzie nieco wymuszone, ale szybko polubiłem to miejsce i z nieskrywanym sentymentem tu powracam. Przyznaję, że z różnych względów bywały na niej okresy zastoju, jednak dzięki życzliwemu zainteresowaniu i mentalnemu wsparciu czytelników blog nadal funkcjonuje. Dość jednak świętowania. 
Grzebiąc niedawno w zakamarkach Półeczki trafiłem na wznowioną blisko dwie dekady temu przez niemieckie wydawnictwo Repertoire płytkę szkockiego heavyrockowego zespołu Writing On The Wall. Album wypatrzyłem na początku tego stulecia we wspominanym dość często zaprzyjaźnionym sklepiku i od tamtych lat wracam do niego z sympatią i nutką nostalgii. To kolejny przykład kapeli, która mimo sporego potencjału objawiła się szerszej publiczności zaledwie jednym albumem, a po pięciu latach działalności zaginęła w pomroce dziejowej. Muzyka jaką pozostawili robi wrażenie i dziś, stąd też dziś kilka słów właśnie o nich.


piątek, 15 marca 2019

Blues, Brawls & Beverages - Leash Eye







Dla wielu miłośników hard rocka nie znających wcześniej warszawskiej kapeli Leash Eye album Blues, Brawls & Beverages może być zaskoczeniem. Dla mnie okazał się strzałem w dziesiątkę, ujął mnie od pierwszego przesłuchania, nie pozwalając na zbędne refleksje. Bezkompromisowo, bezdyskusyjnie. Chwycił za gardło od pierwszego dźwięku. Jest taki, jakie rockowe stare tygrysy lubią najbardziej. Pisanie, że to muzyka drogi wydaje się banałem. Ale z jakiegoś powodu na okładkach wcześniejszych płyt zespołu królują samochody i to wcale nie te najlżejsze. Bo i muzyka z płyty do najlżejszych nie należy. Nie ma tu łzawych balladek spod znaku popowej muzy. Jest mocno, zdecydowanie rockowo, z zadziorną gitarą, nadającą drajw perkusją i mięsistymi organami. Tak jak powinno być, zgodnie ze wszelkimi prawidłami gatunku. Słucha się tego z prawdziwą przyjemnością i wcale nie wydaje się, że to wtórne granie, choć najwyraźniej przebijają tu echa Deep Purple z najlepszych lat. Stylistyka doskonale i klasycznie hardrockowa, z bluesową domieszką, a pomysły melodyczne niebanalne. I chce się tego słuchać. Z uśmiechem na twarzy, dowodzącym, że stare wzorce nadal żyją, mają się dobrze i nadal można wykrzesać z nich coś oryginalnego. Jedenaście kawałków, a każdy inny. Nie ma zapychaczy. Jest ciągnący wszystko zdecydowany bas na mocnej perkusyjnej podstawie, są wyraziste solówki i chwytliwe riffy. I do tego wszystkiego świetny wokal, doskonale wtopiony w muzykę i pełen pomysłów (polecam kawałek Twardowsky J.). Na płycie wybija się świetna, dobrze brzmiąca gitara. To naprawdę sztuka zagrać tak, by w tle dało się usłyszeć dalekie aluzje do największych wioślarzy, a przy tym pozostać oryginalnym. Tu mój głęboki ukłon. Jednak największe słowa uznania kieruję gościa stojącego za klawiszami. Cokolwiek to jest, to brzmi jak milion dolarów, niczym najbardziej rasowy Hammond. Chyba jego wkład w całościowe brzmienie albumu, pospołu z wokalistą, przekonał mnie najbardziej.

czwartek, 14 marca 2019

Akustycznie - Guitar Force





Nieco ponad dwa miesiące temu pisałem o nowej płycie Diffferent Universe rzeszowskiego zespołu Guitar Force. Album wprawdzie odwoływał się do starszego materiału, zagranego jednak na nowo, niejako w wersji eksportowej. Płyta, mimo drobnych zastrzeżeń miała spory potencjał, pozwalający z zainteresowaniem wypatrywać dalszych wydawnictw. Jak wieść niesie – obecnie muzycy pracują nad kolejnym nowym krążkiem, a tymczasem skierowali do fanów interesujące wydawnictwo, zawierające przekrój dotychczasowego dorobku w wersjach akustycznych. Jak należało przypuszczać, wymyślony trzy dekady temu za wielką wodą format unplugged wpłynął na znaczne złagodzenie brzmienia.

Album Akustycznie, nagrany „bez prądu”, zaprezentował muzyków z zupełnie innej strony. Kompozycje brzmią wprawdzie znajomo, jakkolwiek pozbawione elektrycznego wsparcia ujawniają swą podskórną urodę. Dominują skrzypce, które już wcześniej były ważnym elementem stylistyki zespołu, jednak teraz słychać je jakby inaczej. Ich pasaże wspierają ciekawie zaaranżowane gitary akustyczne. Całość oparta jest na solidnej rytmicznej podstawie. Wysmakowane gitarowe solówki nieźle dobarwiają całość. Podobnie strona wokalna – pozbawiona eklektycznego zaplecza z poprzedniej płyty znacznie złagodniała. To oczywiście nie zarzut, raczej konsekwencja przyjętej formuły, co jednak nie znaczy, że muzyka z płyty jest jedynie refleksyjna i pozbawiona dynamiki. Akustycznie również można „przyłożyć”, czego dowodem jest systematycznie narastające tempo i dynamika utworów.


piątek, 8 marca 2019

O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju…






Mam nadzieję, że mistrz Adam nie pogrozi mi zza grobu za ponowne odwołanie się do początku XI Księgi Pana Tadeusza (poprzednio rok temu), ale… w historii muzyki rozrywkowej również pojawiło się kilka niezwykłych lat, które przyniosły znaczące wydarzenia. Dziś odwołam się ponad pół wieku wstecz, do roku 1967. W kraju był to rok płytowego debiutu Czesława Niemena. Zadebiutowali również Skaldowie oraz Ewa Demarczyk płytą z piosenkami Zygmunta Koniecznego. W tym samym roku ukazała się druga płyta Violetty Villas Dla ciebie miły oraz drugi album Czerwonych Gitar. W Sali Kongresowej dwukrotnie zagrali Rolling Stones, kultowy sopocki Non Stop trafił pod skrzydła Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, a w radiu tryumfy święciły przeboje Wojciecha Młynarskiego Jesteśmy na wczasach i Niedziela na Głównym oraz Joanny Rawik Po co nam to było. Niemen ze swym sztandarowym hitem Dziwny jest ten świat, po niewątpliwym sukcesie w Opolu nie był raczej promowany, bowiem przywódcom pretendującego do komunizmu PRL-u nie mieściło się w głowach, że świat może być dziwny…
Na świecie był to rok debiutu Procol Harum, Davida Bowie, Ten Years After, Pink Floyd, The Doors (aż dwa albumy) oraz premiery wiekopomnego dzieła Beatlesów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Oj, działo się! Mało? Na rynku zadebiutował magazyn Rolling Stone, który przez wiele lat wyznaczał trendy i nowe kierunki w kulturze młodzieżowej. Dokoła narastał ferment zapowiadający studencką rewoltę, która z całym impetem wybuchła rok później. Do głosu dochodziły nowe prądy w malarstwie, filmie i przede wszystkim w muzyce. Rozkwitał rock, czerpiąc inspiracje z bluesa i jazzu. I jak mawiał klasyk – właśnie „w takich okolicznościach przyrody”, w Monterey (Kalifornia) niedaleko San Francisco, zaledwie 130 km na południe w linii prostej, po drugiej stronie zatoki odbył się pierwszy festiwal rockowy. Był zapowiedzią późniejszej o dwa lata legendarnej imprezy w Woodstock, choć jak twierdzi wielu współczesnych krytyków – ze względów muzycznych okazał się imprezą znacznie ważniejszą. Dziś Monterey Pop kojarzony jest z rozkwitem ruchu hipisowskiego i uważa się go za symbol pamiętnego „lata miłości”.