Mam nadzieję, że mistrz Adam nie pogrozi mi zza grobu za ponowne odwołanie się do początku XI Księgi Pana Tadeusza (poprzednio rok temu), ale… w historii muzyki rozrywkowej również pojawiło się kilka niezwykłych lat, które przyniosły znaczące wydarzenia. Dziś odwołam się ponad pół wieku wstecz, do roku 1967. W kraju był to rok płytowego debiutu Czesława Niemena. Zadebiutowali również Skaldowie oraz Ewa Demarczyk płytą z piosenkami Zygmunta Koniecznego. W tym samym roku ukazała się druga płyta Violetty Villas Dla ciebie miły oraz drugi album Czerwonych Gitar. W Sali Kongresowej dwukrotnie zagrali Rolling Stones, kultowy sopocki Non Stop trafił pod skrzydła Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, a w radiu tryumfy święciły przeboje Wojciecha Młynarskiego Jesteśmy na wczasach i Niedziela na Głównym oraz Joanny Rawik Po co nam to było. Niemen ze swym sztandarowym hitem Dziwny jest ten świat, po niewątpliwym sukcesie w Opolu nie był raczej promowany, bowiem przywódcom pretendującego do komunizmu PRL-u nie mieściło się w głowach, że świat może być dziwny…
Na świecie był to rok debiutu Procol Harum, Davida Bowie, Ten Years After, Pink Floyd, The Doors (aż dwa albumy) oraz premiery wiekopomnego dzieła Beatlesów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Oj, działo się! Mało? Na rynku zadebiutował magazyn Rolling Stone, który przez wiele lat wyznaczał trendy i nowe kierunki w kulturze młodzieżowej. Dokoła narastał ferment zapowiadający studencką rewoltę, która z całym impetem wybuchła rok później. Do głosu dochodziły nowe prądy w malarstwie, filmie i przede wszystkim w muzyce. Rozkwitał rock, czerpiąc inspiracje z bluesa i jazzu. I jak mawiał klasyk – właśnie „w takich okolicznościach przyrody”, w Monterey (Kalifornia) niedaleko San Francisco, zaledwie 130 km na południe w linii prostej, po drugiej stronie zatoki odbył się pierwszy festiwal rockowy. Był zapowiedzią późniejszej o dwa lata legendarnej imprezy w Woodstock, choć jak twierdzi wielu współczesnych krytyków – ze względów muzycznych okazał się imprezą znacznie ważniejszą. Dziś Monterey Pop kojarzony jest z rozkwitem ruchu hipisowskiego i uważa się go za symbol pamiętnego „lata miłości”.
Pomysł był prosty – artyści grają za darmo, a w zamian otrzymują możliwość wystąpienia na ze wszech miar profesjonalnie przygotowanej scenie, przed olbrzymim audytorium, którego nie pomieściłaby żadna pobliska sala koncertowa. Do tego zapewniono równie profesjonalną obsługę (dojazd, wyżywienie, nagłośnienie oraz wyspecjalizowaną ekipę techniczną i filmową). Za całością stało czterech ludzi: John Philips – wokalista The Mamas & The Papas i Derek Taylor – również związany z The Mamas & The Papas, który odpowiadał za kontakty zespołu z mediami. Dwaj pozostali to Lou Adler i Alan Pariser, obaj na co dzień zajmujący się organizacją koncertów. Cała czwórka zdecydowała, że czas na szerszą popularyzację zjawiska, jakim była kalifornijska scena undergroundowa. Pod tym względem San Francisco było w istocie wyjątkowe, stając się nieoficjalnym centrum światowej kontrkultury. John Philips postanowił zareklamować festiwal w oryginalny sposób. Skomponował piosenkę San Francisco (Be Sure To Wear Flowers In Your Hair). Nagrał ją ze swym przyjacielem Scottem McKenzie, dając mu tym samym nieśmiertelną popularność. Tak powstał niezapomniany światowy hit, który po dziś dzień kojarzony jest z „latem miłości” i hippisowską rewoltą spod znaku „dzieci kwiatów”. Tu warto przypomnieć, że ów wspomniany John Philips, wspólnie ze swoją żoną Michelle Phillips był również autorem przeboju California Dreamin’, znanego nie tylko z repertuaru The Mamas & The Papas, bowiem interpretatorów w istocie było wielu, począwszy od Barry'ego McGuire'a, poprzez Beach Boys, aż po niesamowitą wersję z katastroficznego filmu San Andreas, nagraną przez Sia. Piosenka stała się niemal wyznacznikiem tzw. California Sound, zapowiadając rodzący się przełom kontrkulturowy spod znaku Musc, Love and Flowers.
Na śpiewaną reklamę odpowiedziało wielu młodych ludzi. Niektórzy twierdzą, że było ich aż dwieście tysięcy. Według innych źródeł, podczas weekendu 16-18 czerwca 1967 koncerty na stadionie w Monterey oglądało od dwudziestu do dziewięćdziesięciu tysięcy ludzi. Te rozbieżności można wytłumaczyć faktem, że nie wszyscy, którzy przewinęli się przez festiwalowe miasteczko zdobyli biletowane miejsca na widowni. We wspomnianym miasteczku stanęły stragany z wytworami subkultury hippisowskiej, począwszy od stylizowanych ciuchów, ręcznie robionej biżuterii, wegańskiego jedzenia, aż po sesje medytacyjne rodem z dalekich Indii. Zapewniono również pomoc medyczną, przewidując ewentualne uboczne skutki licznych eksperymentów z środkami „poszerzającymi świadomość”.
Organizatorom udało się zaangażować ponad trzydziestu wykonawców, w tym wielu znaczących artystów spod znaku psychodelii i folk rocka. Zagrali m.in. The Byrds, Lou Rawls, Johnny Rivers, Simon and Garfunkel, Country Joe and The Fish, Canned Heat, Jefferson Airplane, Otis Redding, Ravi Shankar, Buffalo Springfield, Scott McKenzie, The Mamas & the Papas oraz The Who, Jimi Hendrix Experience, Janis Joplin i Big Brother and the Holding Company, The Animals i Grateful Dead. Dla wielu współczesnych miłośników muzyki są to nazwiska znane i znaczące, jednak latem 1967 o wielu z nich nikt jeszcze nie słyszał. Nie ulega wątpliwości, że Hendrix i The Who na Wyspach już cieszyli się popularnością, jednak dla Amerykanów było to odkrycie, które miało zmienić raz na zawsze ich rozumienie rock’n’rolla. Zaproszono też The Beatles, ale odmówili, zaś The Kinks i The Rolling Stones nie otrzymali wiz. Szkoda, że pominięto The Doors, a Bob Dylan dalej ukrywał się w Woodstock po swoim wypadku motocyklowym.
Nie ukrywam, że dałbym wiele, by w tamten czerwcowy weekend znaleźć się na stadionie w Monterey i być choćby świadkiem narodzin światowej kariery Janis Joplin. Była wówczas pochodzącą z Teksasu mało znaną wschodzącą gwiazdką. Zaledwie rok wcześniej dołączyła do zespołu bluesrockowego Big Brother & The Holding Company, cieszącego się umiarkowaną popularnością w undergroundowym środowisku San Francisco. Nieco czasu minęło, nim wspólnie wypracowali własne brzmienie, bowiem jej sposób interpretacji nie przystawał do eksperymentalnej muzyki, którą Big Brother prezentował wcześniej. Powoli jednak publiczność zaczęła doceniać ich koncerty, zaś występ na Monterey Pop przypieczętował popularność grupy z oryginalną solistką za granicą. Zagrali w sobotnie popołudnie, wyłamując się z przyjętych zasad, gdyż nie pozwolili na rejestrację występu bez honorarium. Zrobili jednak takie wrażenie, że organizatorzy wynegocjowali ponowny koncert w niedzielę, który utrwalono na taśmie filmowej. Dzięki temu dziś możemy zobaczyć jak Janis Joplin kradnie cały spektakl zespołowi swym niemal ekstatycznym wykonaniem Ball’n’Chain, sprawiając u doświadczonej Mamy Cass z The Mamas & The Papas przysłowiowy „opad szczęki”, co reżyser D.A. Pennebaker skrzętnie odnotował w swym dokumencie. Nic dziwnego, że kilka miesięcy później zespół podpisał nowy kontrakt z wytwórnią Columbia Records. Podobnie mowę odjęło publiczności obserwującej występ Hendrixa, gdy ten w Hey Joe szarpał struny zębami, po czym niczym cyrkowiec zaimprowizował solo na gitarze przerzuconej na… plecy. Dla tych, których trudno było zadziwić takimi sztuczkami w finale Wild Thing sprzężoną ze wzmacniaczem wyjącą gitarę podpalił i rozbił o scenę, rzucając jej resztki w oniemiały tłum. Dziś już to nie szokuje, zaś epigońskie powtórki wydają się raczej śmieszne, jednak wówczas Jimmy ewidentnie wspiął się na nieznany dotąd poziom ekspresji.
Zdarzyły się oczywiście również występy słabsze lub zupełnie nieprzystające do przyjętej konwencji, jednak zdecydowana większość artystów dała z siebie wszystko, podskórnie jakby przeczuwając nadejście nowej epoki. Te bardzo udane choć pionierskie trzy dni w Monterey pokazały, że młodzież i jej poglądy stanowią już znaczącą siłę w poukładanym dotąd powojennym społeczeństwie. Festiwal dla kilku wykonawców stał się początkiem wielkiej kariery, zwłaszcza dla tych, którzy trafili ze swym przekazem w ducha zmieniających się czasów. Z tego względu niemal proroczy okazał się występ The Who, z niesamowitym finałem, w którym muzycy po zakończeniu My Generation zniszczyli swój sprzęt. Dobrze, że dziś pozostały dokumenty z tej jednorazowej wyjątkowej imprezy. Można zdobyć wydany przed ponad dwudziestu laty box CD The Monterey International Pop Festival June 16-17-18 1967, zawierający m.in. kompletny zapis koncertów The Jimi Hendrix Experience, Otisa Reddinga, Janis Joplin z Big Brother & The Holding Company, The Who oraz The Byrds. Znalazły się tam również fragmenty występów Erica Burdona z The Animals, The Mamas & The Papas, nie mogło też zabraknąć Scotta McKenzie. Łącznie, na czterech krążkach umieszczono dwudziestu dwóch wykonawców. Znacznie bogatszy jest wznowiony niedawno w formacie blu-ray dokument D.A. Pennebakera The Complete Monterey Pop Festival. To prawdziwy portret dekady, w którym twórcom udało się uchwycić początek nowej ery rock and rolla.
Pennebaker zarejestrował chwile, które stały się legendą: jest Pete Townshend z The Who niszczący gitarę, Jimi Hendrix podpalający swoją, jest i Mama Cass, oglądająca w zachwycie występ Janis Joplin. W filmie znalazł się także koncert Otisa Reddinga (jeden z niewielu występów na żywo, zarejestrowany w dodatku na krótko przed jego przedwczesną śmiercią), mamy też Simona i Garfunkela, The Mamas & The Papas, The Who, The Byrds, Hugh Masekela i Ravi’ego Shankara. Nowe wydanie zawiera ponadto sporo dodatków. To prawdziwa kapsuła czasu, w której udało się zamknąć atmosferę tamtych dni. Materiał podano cyfrowej rekonstrukcji 4K. Dźwięk to nieskompresowane audio w wersji 2.0 Stereo oraz w opcji 5.1 (niezastąpiony Eddie Kramer), jest też DTS-HD. Zestaw składa się z trzech płyt. Na pierwszy krążek trafił oryginalny film z komentarzem producenta Lou Montera, Lou Adlera i reżysera D.A. Pennebakera. Drugi zawiera dwugodzinny wybór wartościowych materiałów, które nie weszły do zasadniczego filmu. Płyta trzecia to w zasadzie dwa koncerty: Jimi Plays Monterey oraz Shake! Otis At Monterey w odświeżonych wersjach. Prócz tego zmieszczono masę materiałów dodatkowych, filmów, wywiadów, komentarzy itp. Wydawnictwo jest niezwykle ważnym dokumentem z imprezy, która stała się kamieniem milowym rocka, przygotowanym z fantastyczną jakością dźwięku i uzupełnionym sporą porcją materiałów dodatkowych.
Jakkolwiek idea wielkich festiwali rockowych przetrwała do dzisiaj jako dość istotny element popkultury, to jednak duch hippisowskiej kontestacji okazał się znacznie mniej trwały. Kulminacją był legendarny Woodstock, zorganizowany w sierpniowy weekend dwa lata później, zaś nie mniej symbolicznym końcem ruchu flower power okazał się tragiczny finał darmowego koncertu The Rolling Stones w Altamont, zaledwie cztery miesiące później, podczas którego wynajęci do ochrony członkowie Hell's Angels zasztyletowali pod sceną jednego z fanów. To jednak przeszłość. Dziś mamy festiwale rockowe, które nadal chcą prezentować oryginalnych wykonawców. Może gdzieś tam podskórnie drzemie w nich dawny duch Woodstock czy Monterey Pop. W zasadzie – dlaczego nie, to naprawdę niezła spuścizna pamiętnych imprez sprzed półwiecza.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz