wtorek, 19 marca 2019

Wyryte na ścianie






Wiosna, moja ulubiona pora roku tuż za progiem, a tymczasem niepostrzeżenie właśnie wczoraj minęło dokładnie pięć lat od chwili pojawienia się w sieci Półeczki z płytami i opublikowania na niej pierwszego tekstu. Nie chcę jakoś szczególnie świętować z tego powodu, czy też bawić się w statystyki, pozwolę sobie jedynie zauważyć, że od tego czasu pojawiło się na niej sto siedemdziesiąt pięć tekstów. Okoliczności jej powstania były wprawdzie nieco wymuszone, ale szybko polubiłem to miejsce i z nieskrywanym sentymentem tu powracam. Przyznaję, że z różnych względów bywały na niej okresy zastoju, jednak dzięki życzliwemu zainteresowaniu i mentalnemu wsparciu czytelników blog nadal funkcjonuje. Dość jednak świętowania. 
Grzebiąc niedawno w zakamarkach Półeczki trafiłem na wznowioną blisko dwie dekady temu przez niemieckie wydawnictwo Repertoire płytkę szkockiego heavyrockowego zespołu Writing On The Wall. Album wypatrzyłem na początku tego stulecia we wspominanym dość często zaprzyjaźnionym sklepiku i od tamtych lat wracam do niego z sympatią i nutką nostalgii. To kolejny przykład kapeli, która mimo sporego potencjału objawiła się szerszej publiczności zaledwie jednym albumem, a po pięciu latach działalności zaginęła w pomroce dziejowej. Muzyka jaką pozostawili robi wrażenie i dziś, stąd też dziś kilka słów właśnie o nich.


Zaistnieli w połowie lat sześćdziesiątych. Grupę tworzyli: William „Willie” Finlayson (gitara prowadząca, wokal), Jake Scott (bas, wokal), William „Bill” Scott (klawisze), Linnie Patterson (wokal) i James Hush (perkusja). Początkowo nosili nazwę The Jury, a ich repertuar oscylował w okolicach soulu. Wywodzili się z Penicuik w Szkocji. Do 1967 r. byli jedną z najpopularniejszych grup działających w okolicach Edynburga. W 1968 roku, po przeprowadzce do Londynu zmienili swój styl na bardziej progresywny, zmienili też nazwę na Writing On The Wall. Regularnie występowali we wpływowym hipisowskim londyńskim klubie Middle Earth przy 43 King Street w Covent Garden. Było to wówczas wręcz kultowe miejsce, które zyskało na znaczeniu zwłaszcza po zamknięciu równie słynnego klubu UFO. Na jego deskach występowali m.in. Pink Floyd, The Who, Jimmy Page z The Yardbirds, Roy Harper, The Crazy World of Arthur Brown, David Bowie, The Pretty Things, Fairport Convention, Jefferson Airplane, Eric Burdon, Captain Beefheart, Soft Machine, Tyrannosaurus Rex z Markiem Bolanem i wielu innych. 
Był to czas modnych odniesień do literatury Tolkiena. Nie bez przyczyny wytwórnia i klub nosił nazwę Middle Earth (Śródziemie), zaś tytuł ich jedynego albumu zespołu brzmiał The Power Of The Picts (Władza Piktów). Z tymi Piktami sprawa nie jest taka oczywista. Był to ponoć starożytny, na wpół legendarny lud, który zamieszkiwał część północnej Brytanii. W czasach rzymskich słowo „Picti” oznaczało dosłownie „malowanych ludzi”. Piktowie, podobnie jak współcześni kibice piłkarscy malowali twarze. Byli też wyjątkowo wrogo nastawieni do innych nacji. Ich kres nastał po zjednoczeniu ze Szkotami, za panowania Kennetha MacAlpine'a, w 843 r. ne. Naród Piktów stopniowo rozproszył się i zanikł. Tysiąc lat później przypomnieli o nim muzycy Writing On The Wall. A sama nazwa zespołu? Nawiązuje do Biblii i słynnego napisu na ścianie, który pojawił się podczas uczty króla Baltazara (Ks. Daniela V, 5-31). Na ścianie pałacu ukazały się napisane niewidzialną ręką słowa Mane, Tekel, Fares (Policzone, Zważone, Podzielone), które były zapowiedzią upadku państwa babilońskiego i rychłej śmierci samego króla Baltazara. Upraszczając – jest to zwrot zapowiadający kłopoty i nieuchronne przeznaczenie. Cóż – władza Piktów przeminęła, a z czasem Writing On The Wall również poszło w zapomnienie. Dobrze, że w dobie płyt CD te nagrania zostały przypomniane.



Wróćmy jeszcze do połowy lat sześćdziesiątych minionego wieku. Był to czas rozkwitu kultury hipisowskiej, który w znaczący sposób wpłynął na muzykę popularną. Młodzież przewartościowywała swe poglądy, pragnąc zastąpić powszechnie panujący konsumpcjonizm czymś głębokim i wartościowym. Swoją rolę odegrały tu także książki Tolkiena, inspirując hippisów, poszukujących alternatywnego stylu życia i kultury. Pokłosiem była prawdziwa rewolucja muzyczna. Powstawały zespoły, które łączyły gatunki i wpływy z różnych źródeł, tworząc w efekcie zupełnie nową wartość. Młodzi twórcy nie chcieli ograniczeń narzucanych przez listy przebojów. Mieli do przekazania więcej, niż standardowe trzy minuty popularnego przeboju. Dzięki temu niemal lawinowo wzrosła sprzedaż dużych płyt (LP), które pozwalały na rejestrację dłuższych utworów, a także na wyeksponowanie na większym formacie okładki przekazu plastycznego, związanego nierozerwalnie z muzyką.
Album The Power Of The Picts (1969), nasycony jest dość ciężkim blues-psychedelic-rockiem, który swe korzenie czerpał najwyraźniej z The Doors oraz The Crazy World of Arthur Brown, inspirując się także Procol Harum i Traffic. Krytycy podkreślają, że nie była to może zbyt oryginalna mieszanka, jednak niewątpliwie godna uwagi. Grupę zauważył również John Peel i dzięki niemu muzycy zrealizowali w odstępie kilku lat dwie sesje dla Radia BBC 1. Występowali także w słynnym Marquee Club. Swoim brzmieniem nawiązywali także do Hawkwind, Cream czy Steppenwolf, zaś wyraziste organy Billa Scotta ewidentnie kojarzyły się z stylistyką Atomic Rooster.
Muzyka Writing On The Wall okazała się kolejnym dobrym przykładem mariażu bluesa, psychodelii i cięższych brzmień, jednak dodatkowo wyróżniał ją bardziej ponury i tajemniczy klimat. Zespół grał ambitnie, poszukując własnego miejsca, co podczas erupcji talentów na ówczesnej londyńskiej scenie undergroundowej wcale nie było łatwe. Muzycy pozostawili po sobie nieco więcej nagranego materiału, który wypłynął nie do końca legalnie w późniejszych latach, jakkolwiek regularny album nagrali tylko jeden. Ich nasyconą bluesem muzykę wyróżniają charakterystyczne dość agresywne i energetyczne organy, ciężko brzmiące gitary i dość niecodzienny wokal. Trafiają się też motywy liryczne i folkowe, zainspirowane oryginalną, surrealistyczną poezją oraz wszechobecny niesamowity i tajemniczy klimat, nie z tej ziemi.




Płytę rozpoczyna ludowa melodia zagrana z towarzyszeniem akordeonu, która stanowi jedynie podchwytliwy wstęp do zasadniczej części. Utwory nie są specjalnie skomplikowane formalnie, jednak w wystarczający sposób nasycone brzmieniem ciężkiej gitary i organów, by zwrócić uwagę miłośników gatunku. Warto uważnie wsłuchać się w kompozycję Aries. To cover amerykańskiej grupy The Zodiac z płyty Cosmic Sounds. Ktoś kiedyś stwierdził, że nie warto nagrywać nowych wersji, które niczego nie wnoszą. Tu powstało coś unikalnego. Nie dość, że piosenka została mocno przearanżowana i rozbudowana do blisko dziewięciu minut, to jeszcze zyskała znacznie mroczniejszy kształt, zaś jej pełen trwogi finał może unieść na głowie resztę włosów… W drugiej części albumu stylistyka skręca wyraźniej w stronę progresu. Warto zwrócić uwagę na utwór Shadow of Man. Jest jeszcze ciekawy Taskers Sucessor, ewidentnie zainspirowany klimatem The Doors oraz Virginia Water, w którym pobrzmiewają echa Procol Harum. Na płycie dominują głównie stosunkowo niedługie utwory, co wcale nie oznacza, że są przycięte do komercyjnych łatwych ramek. Wspomniany wcześniej Aries, Shadow of Man i Viginia Waters są nieco dłuższymi wyjątkami. Posiadaną przeze mnie reedycję Repertoire kończą dwa nagrania z pierwszego singla zespołu: Child on a Crossing oraz Lucifer Corpus (to drugie jest chyba muzycznie ciekawsze). Oba pokazują bardziej psychodeliczne oblicze zespołu. Nie są przełomowe, ale warto ich posłuchać.
Album The Power Of The Picts cieszył się dość umiarkowaną popularnością, co nie dziwi wobec prawdziwej eksplozji płyt, które do dziś są kamieniami milowymi rocka. Muzycy zrealizowali go w składzie: Linnie Paterson (voc.), Willy Finlayson (g), Jake Scott (bg), Jimmy Hush (dr), oraz Bill Scott (k). Grupa zyskała sporą grupę fanów, głównie w rodzimej Szkocji, co pozwoliło im na kilka lat nieskrępowanej działalności, jednak z czasem ich oryginalność gdzieś pierzchła. Nie sprzyjały temu także liczne zmiany personalne. Grupa, jak już wspomniałem, grała w klubie Middle Earth, odbyła również staż w Marquee, gdzie poprzedzała koncerty Wishbone Ash, wyjechała też w trasę jako suport dla Ten Years After. Zaproszono ich również do Brazylii, na Festiwal Piosenki w Rio, co pozwoliło im zagrać na żywo przed 60 000 publicznością i milionami widzów telewizji południowoamerykańskiej. W 1972 nagrali w Edynburgu materiał na kolejny LP. Miał nosić tytuł Buffalo. Poprzedzał ją singiel Man of Renown, jednak płyta ostatecznie nie ukazała się (materiał ten zaprezentowano przy kolejnej, dwupłytowej reedycji debiutu w 2007 roku).



Po przenosinach do Walii rozpoczęli pracę nad trzecim krążkiem, jednak gdy w grudniu 1973 nieoczekiwanie skradziono im sprzęt, to ostatecznie poddali się. Pozostawili po sobie tylko jeden niezły album i można się jedynie zastanawiać do czego byliby zdolni, gdyby ich losy potoczyły się inaczej - wszak wspomniana płyta powstała w przeciętnym studiu, przy niezbyt wygórowanym budżecie, a jednak po latach nieźle się broni. Dowodzi tym samym sporych umiejętności i konsekwentnie realizowanej wizji, jaką chcieli przekazać swym fanom.
Po rozpadzie zespołu gitarzysta Willy Finlayson współpracował z Metal Ticket i własną grupą Hurters, a także pojawił się na krążku Earthband zespołu Manfred Mann. Wokalista Linnie Paterson dołączył do Beggar’s Opera, zaś Robert „Smiggy” Smith uzupełnił skład grupy Blue, pracował też z Grateful Dead. Alby Greenhalgh dołączył do zespołu Flying Saucers, a basista Jake Scott założył własną grupę jazzową. Tak czy inaczej - razem pozostawili muzykę, która się nie zestarzała. Ja w każdym razie wracam do niej z przyjemnością.

słuchacz







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz